Joe Gores - Czas wilka.txt

(578 KB) Pobierz
dPowieci JOE GORESA w Wydawnictwie Amber
Adres nieznany
Czas drapieżników
Czas wilka
Drapieżca
Hammett
Martwy człowiek 
Ostatnie ostrzeżenie
Rewanż
 Zatarty lad
 32 cadillaki
w  przygotowaniu
Przyjd, poranku
Przekład GRZEGORZ MOROZ
Joe Gores

CZAS WILKA
Strzelec oparł o policzek kolbę remingtona kaliber 30.06. Zrobił to! Dziesięć minut wczeniej, gdy widział jelenia galopujšcego w stronę bagna, wydawało mu się, że nie będzie w stanie nacisnšć spustu, kiedy w celowniku pojawi się człowiek. A jednak...
W odległoci około czterystu jardów leżał nieżywy Fletcher.
Gdy morderca odłożył karabin, zebrało mu się na wymioty.
Potem garciš niegu natarł sobie twarz i ponownie spojrzał przez celownik optyczny na swojš ofiarę. miertelny strzał w klatkę piersiowš znaczył krwiš myliwskš bluzę Fletchera,
Zapadał mrok.
Bracia będš walczyć i zwyciężać siebie nawzajem.
A synowie ich sióstr pokalajš swój ród.
Ziemia ciężka jest ogromem nierzšdu.
Gdy rozłšczš się tarcze, czas topora i miecza nastanie
Zanim wiat upadnie, czas wiatru i wilka nadejdzie.
Człowiek nie oszczędzi człowieka.
Edda Poetycka
CZĘĆ PIERWSZA
Myliwy musi znać zwyczaje, rodowisko życia i cechy charakterystyczne zwierzšt. Powinien rozpoznawać ich bliskoć jeszcze zanim je dostrzeże - lady, dwięki, jakie wydajš, zapach, sygnały alarmowe wysyłane przez nie w chwili zagrożenia.
ROZDZIAŁ 1
Hollis Fletcher od dawna rozmylał o mierci, lecz gdy nadeszła, nie był do niej przygotowany. Na dwie minuty przed swš ostatniš chwilš powiedział głono do siebie:
- Spłoszyłem go. - Słowa te utworzyły obłoczki pary w mronym powietrzu. Głęboko osadzonymi, bršzowymi oczami uważnie oglšdał tropy jelenia wirgińskiego. Wskazywały na to, że zwierze., idšc, skubało gałšzki, a potem zwietrzyło albo usłyszało go i puciło się kłusem w stronę niedostępnego, położonego na zachód od jego chaty podmokłego terenu poroniętego bujnš trawš.
Fletcher powoli wyprostował się. Był smukłym pięćdziesięcioletnim mężczyznš o pocišgłej niadej twarzy, którš jego nieżyjšca już żona z lubociš nazywała mongolskš. Mimo tych rysów, w jego żyłach płynęła krew szkocka, walijska i niemiecka. Atylla Hun nadcišgajšcy ze wschodnich stepów.
- Już dawno stšd czmychnšł - znów powiedział głono sam do siebie. Nawyk ten jest powszechny wród samotnych mieszkańców pustkowi.
Nie było słońca, ale pocił się w futrzanej myliwskiej bluzie. Gdy wczeniej usłyszał ostrzegawczy gwizd jelenia, ruszył popiesznie, żeby przecišć mu drogę. Ten lad wskazywał, że od poczštku nie miał żadnych szans.
Mężczyzna porzucił trop i ruszył przez głęboki nieg, oddalajšc się od bez-listnych, żółtych brzóz na skraju trzęsawiska. W powietrzu wirowały pojedyncze płatki niegu, gdy szedł zygzakami dobrze sobie znanš cieżkš wród malin i kolczastych krzewów. Nagle stanšł jak wryty. W tym miejscu jego jeleń wyszedł z bezpiecznego trzęsawiska i wrócił na odsłonięte pogorzelisko. To nie była paniczna ucieczka, bo za każdym razem stawiał tylnš nogę prawie dokładnie w miejscu, gdzie zostawiał lad przedniej, ale poruszał się żwawo.
Fletcher popatrzył na zachód, w stronę poroniętych krzakami niskich wzgórz widocznych za zamarzniętym trzęsawiskiem. Czyżby był tam jaki myliwy, a ostatni błysk promienia zachodzšcego słońca odbił się od zamka strzelby? To wystarczyłoby, żeby spłoszyć jelenia. Ale do zmierzchu pozostało tylko pół godziny, a jaki myliwy chciałby spędzać w otwartym terenie zimowš noc w stanie Minnesota?
W każdym razie tego jelenia nie da się już zaskoczyć dzi w nocy. Polujšcy przy pomocy łuku musi bezszelestnie podejć do swojej ofiary od zawietrznej strony na odległoć mniejszš niż dziesięć jardów, żeby mieć pewnoć umiercenia jej.
Jeszcze jako mały chłopiec nauczył się nigdy nie zostawiać postrzelonych zwierzšt. Jest to zarówno praktyczne jak i przyzwoite, kiedy mięso zdobywa się przy pomocy łuku. Stary Charlie nauczył go robić na strzałach zygzakowate nacięcia. Krew zranionego zwierzęcia spływała przez nie i zostawiała łatwy do tropienia lad.
Tak jak zwykle zatrzymał się o tysišc stóp od swego domu przy osmalonym przez pożar wierku, żeby zdjšć rękawice i łuk. W cišgu kilku minut, które upłynęły od momentu, gdy przecišł trop jelenia, pogršżona w ciszy puszcza stała się ponura i nieruchoma.
Wtem potworne uderzenie trafiło go tuż pod lewym kolanem. Upadł na plecy. Jaki nie ogarnięty szokiem orodek w jego mózgu zarejestrował odgłos wystrzału karabinowego w sekundę po tym, jak został trafiony.
Jaki myliwy, idiota, tam na szczycie wzgórza, tak bardzo pragnšł ustrzelić jelenia, że dostrzegł go we Fletcherze. Strzelił raz, przeładował i najprawdopodobniej znowu mierzył. Ranny zaczšł machać w powietrzu rękami.
- Hej! - krzyknšł - Nie strzelać!
Z takiej odległoci nie będzie słychać jego głosu, ale te ręce udajšce semafory będš widoczne w celowniku optycznym jako co ludzkiego, co co...
Kolejny pocisk odrzucił na bok jego lewš rękę. Desperacko przetoczył się w stronę krzaków. Rozszczepione końce koci wystajšce przez rozerwanš nogawkę spodni bolenie tarły o siebie. To strzelanie nie było kwestiš przypadku.
Ostatni strzał zdruzgotał mu pier. Czuł, jak pękajš koci, a mięnie rwš się. Usta wypełniła mu krew i żółć. Być może krzyczał. Nie wiedział tego.
Strzelec oparł policzek o kolbę remingtona kaliber 30.06. Zrobił to! Dziesięć minut wczeniej, gdy widział jelenia galopujšcego w stronę bagna, wydawało mu się, że nie będzie w stanie nacisnšć spustu, kiedy w celowniku pojawi się człowiek. A jednak...
W odległoci około czterystu jardów leżał nieżywy Fletcher.
Gdy morderca odłożył karabin, zebrało mu się na wymioty.
Potem garciš niegu natarł sobie twarz i ponownie spojrzał przez celownik optyczny na swš ofiarę. miertelny strzał w klatkę piersiowš znaczył krwiš myliwskš bluzę Fletchera.
Zapadał mrok. Roztrzęsionymi rękami zapalił papierosa. Trzeba się upewnić, tak jak wtedy, kiedy językiem sprawdza się dziurę po wyrwanym przez dentystę zębie. Udał się w stronę osmalonego przez pożar drzewa, którego używał do ustawienia celownika karabinu pewnego pogodnego, jesiennego popołudnia, dwa miesišce wczeniej.
- W pieprzonej piechocie, synku, wywalasz cały magazynek i co? Do rowu wali się tłumok w starych łachach. Ale snajper, synku! - W tym momencie znika cała wulgarnoć. - Snajper widzi swego człowieka. Facet jest dokładnie tam, rozpoznałby go w tłumie. Tyle, że nie ma żadnego tłumu. Tylko ta twarz tuż przed tobš. I to przerażenie w oczach, gdy pocisk trafia w klatkę piersiowš...
Eks-sierżant Jerzy Hrock mówi to, trzymajšc w swej ogromnej dłoni szklaneczkę do drinków.
Przed oczami przesuwajš się obrazy. Wspomnienia z Korei, gdzie był snajperem.
Potknšł się o kępę ziemi i zesztywniałej od mrozu trawy, niemalże upadł, z palców wysunšł się papieros. Wygrzebał następnego i ruszył przed siebie, tym razem przez trawę, którš wiatr i nieg ubiły w co podobnego do zasieków z drutu kolczastego. Było już prawie ciemno. Pocił się w swojej nowej puchowej kurtce.
Sierżant wytężał pamięć, żeby ponownie zobaczyć twarze zastrzelonych. - Trzeba odpowiedniego faceta, synku, żeby wcišż pamiętać te twarze i mimo wszystko robić to dalej.
Przedarłszy się przez trawiaste zasieki, morderca ruszył przez pogorzelisko w stronę osmalonego wierku. Wiedział, że nie był odpowiednim facetem. Potrafił to znieć tylko raz. Zatrzymał się. Nasłuchiwał. Cisza. Nerwy. Ruszył do przodu. Upiornie tu w nocy, zupełnie inaczej niż w słoneczne jesienne popołudnie, kiedy regulował celownik. Nie sšdził, że kiedykolwiek to zrobi.
wiatło latarki zatańczyło w nagłej panice dookoła wierku. Nie ma Fletchera. Ale przecież użył pocisków rozrywajšcych, o których dowiedział się z pijackich bredzeń sierżanta, i...
Chrzšknšł z ulgš na widok leżšcego tłumoka. Nie było tak le, jak sugerowała wyobrania, przynajmniej jeli nie patrzyło się zbyt uważnie na okropnš białš koć wystajšcš spod lewego kolana.
Tak jak mówił sierżant Hrock: kupa łachmanów z wielkš plamš pod spodem, odrzucona ręka i twarz w niegu.
Odwrócił się.
Pomylał, że tylko nieżywy potrafi leżeć z takš niedbałš swobodš.
Nieżywy" człowiek drgnšł.
Jaki zakamarek jego mózgu słyszał odgłos stóp przebijajšcych warstewkę zmarzłego niegu zmusił organizm do bezruchu. W końcu zarejestrował zanikanie tych dwięków i dotarły do niego normalne nocne
odgłosy. Opryskliwe grzechotanie kolców jeżatki przyłapanej przez niespodziewany wczesny nieg, nim zdšżyła się ułożyć do zimowego snu. Pisk myszy amerykańskiej nad skarbem z wysuszonych jagód. A trochę dalej, być może wród cedrów obok domu, dumne stšpanie zajšca.
Głowa leżšcego nieznacznie wysunęła się z zagłębienia, jakie jej ciepło wytopiło w niegu. Oczy otworzyły się na szaroć nocy.
- Jezu Chryste! -jęknšł Fletcher.
Poczuł ból, co znaczyło, że przynajmniej niektóre częci jego ciała wcišż żyły. Mróz sprawił, że krwawienie ustało. Przypomniał sobie pierwszy strzał, który trafił go w nogę. Oczy powędrowały wzdłuż rękawa do miejsca, w którym kiedy były palce.
Ten strzał też pamiętał.
Ale nie trzeci. Gdzie go trafił? Najprawdopodobniej w klatkę piersiowš; nieg pod nim przesiškł ogromnš ilociš krwi.
Musiał się o tym upewnić. Czytał ksišżki o zasadach pierwszej pomocy w warunkach polowych i jako że mieszkał samotnie w lesie, byłby głupcem, gdyby tego nie zrobił.
Zdrowš rękš ostrożnie dotknšł żywego mięsa, potem koci. Wzdrygnšł się. Szczury paniki wgryzły mu się w mózg. Zmusił swš dłoń, żeby kontynuowała badania. Pocisk zeliznšł się co prawda, ale...
Wcišgnšł powietrze bardzo delikatnie. Sondujšce palce zsunęły się z żebra wprost do jamy klatki piersiowej, która osłaniała jego płuca. Kaszlnięcie, głęboki wdech, cokolwiek bšd mogło spowodować zapać płuc wskutek cinienia powietrza wcišgniętego z zewnštrz przez otwartš ranę.
W jaki sposób mógłby uszcze...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin