002. Darcy Lilian - Glos serca.rtf

(318 KB) Pobierz

 

Lilian Darcy

 

Głos serca

 


Rozdział 1

 

Rosalie Crane położyła łopatkę i skórzane ogrodnicze rękawiczki na oplecionym porostami kamieniu i wyprostowała plecy. Mogła jeszcze co najmniej godzinę poświęcić pielęgnacji swego ukochanego ogródka – było za wcześnie, by myśleć o lunchu i szykowaniu się do pracy – ale jakoś straciła zapał.

A dzień był nad podziw piękny. Takie poranki zwykle z rozkoszą spędzała pośród zachwycających klombów, skalniaków, poletek ziołowych i warzywnych grządek. Białe obłoki sunęły po błękitnym niebie niczym leniwie pasące się owce, a majowy wietrzyk przynosił kokosowy zapach janowca z pól ciągnących się ku urwistym skałom morskiego wybrzeża.

Rosalie podeszła wolnym krokiem do małego oczka wodnego i przez chwilę obserwowała złote rybki, sennie prześlizgujące się pod okrągłymi liśćmi wodnych lilii, po czym trochę niechętnie wróciła do skalnego ogródka, gdzie właśnie przerwała pracę nad flancowaniem barwnych smagliczek. Jedną partię wysadziła już pośród kamieni i należało oczekiwać, że lada dzień pokryją się purpurowo-białym, wonnym dywanem. Druga skrzynka czekała na swoją kolej.

Nie, na dzisiaj dosyć – postanowiła, nabierając nagle ochoty na samotny spacer po nadmorskich skałach.

Czym prędzej wbiegła do domu, żeby zdjąć pobrudzone ziemią dżinsowe ogrodniczki; założyła kraciaste spodnie i bawełnianą bluzę, porwała z kredensu jabłko i pospiesznie wyszła, nie zamykając nawet drzwi.

Na skalnym urwisku wiał silny wiatr. Morze mieniło się rozlicznymi odcieniami granatu, który przechodził w zieleń w miejscu, gdzie woda wdzierała się na kamienistą plażę, a potem z nagła w biel, gdy fale rozbijały się o skały u stóp urwiska. Gęste, długie włosy Rosalie, szarpane wiatrem, rozwiewały się na wszystkie strony. Nie przejmowała się tym zupełnie, choć jeszcze dziś musiała je misternie ułożyć przed podjęciem swych obowiązków pielęgniarki oddziałowej na kardiologii w szpitalu St. Bede, na obrzeżach Plymouth. Teraz o tym nie myślała. Uderzenia morskiego wiatru, przesyconego rześkim zapachem soli i jodu, w dziwny sposób ją odprężały.

Nie po raz pierwszy tej wiosny jakiś dziwny niepokój wkradł się w jej serce. Nie potrafiła zgłębić istoty problemu. Czyżby chodziło o Howarda Trevalleya? Spotykali się co prawda już od roku, ale dopiero dwa tygodnie temu wysunął propozycję świadczącą, że swe subtelne i niespieszne zaloty traktuje nader poważnie.

– Przyjemnie tu, nieprawdaż? – Siedział odchylony do tyłu po skończonym posiłku. Byli u Baldwina, w restauracji, którą zazwyczaj wybierał, i zajmowali jak zwykle ten sam stolik, dyskretnie ukryty w kącie sali. Rosalie nie miała złudzeń, że ów stolik wybierał celowo, by nikt ze szpitala nie zobaczył ich razem.

– Owszem, bardzo przyjemnie – odrzekła.

Howard Trevalley, główny kardiochirurg w szpitalu, był bezsprzecznie mężczyzną inteligentnym, o rozległych życiowych doświadczeniach. Toczyli właśnie jedną z tych interesujących i niezmiennie bezpiecznych rozmów na tematy ogólne. Kolacja, którą spożyli, była jak zwykle znakomita. Baldwin oferował tradycyjne, proste potrawy – takie jak stek czy pieczeń – i starał się nie zaskakiwać swoich gości niczym ekscentrycznym. Rosalie zdążyła już wypróbować wszystkie dania z karty więcej niż raz.

– Zastanawiałem się – powiedział pięćdziesięcioletni wdowiec – czy nie moglibyśmy spędzić razem weekendu? – I pospiesznie zapewnił: – Oczywiście wynająłbym oddzielne pokoje. Mam lekki sen i... – urwał, czując śliski grunt. – To byłby istotny krok do... do... – ciągnął niepewnie. – No cóż, zastanów się. Nie ma powodu do pośpiechu. Może w sierpniu? Moglibyśmy polecieć do Szkocji... albo do Walii, wynająć tam samochód i trochę pozwiedzać.

– To brzmi cudownie. Zastanowię się. Może do tego czasu będziemy obydwoje wiedzieli...

– Właśnie, otóż to! – wpadł jej w słowo, a ona, obserwując jego poważną twarz pokrytą teraz rumieńcem, zastanawiała się, czy czasem nie żałował swej niewczesnej sugestii o oddzielnych pokojach.

Nigdy dotąd nie wystąpił z żadną seksualną propozycją. Jego grzecznościowe pocałunki były pełne czułości i nawet miłe, ale z pewnością czuliby się ze sobą swobodniej, gdyby ich znajomość nabrała bardziej namiętnego charakteru, zwłaszcza tam, w bezpiecznym, obcym otoczeniu.

Czy chcę pojechać z nim do Szkocji? – zastanawiała się Rosalie.

Czuła, że powinna tego chcieć. Byłoby dobrze, gdyby naprawdę chciała. Co prawda pomysł ze Szkocją nie wypadł zbyt fortunnie... Właśnie tam przed dziewiętnastu laty spędziła swój miodowy miesiąc. I to również w sierpniu. Mój Boże, wówczas miała zaledwie osiemnaście lat, a teraz już trzydzieści siedem!

Minęło prawie piętnaście lat od tej koszmarnej, nadspodziewanie dusznej, wrześniowej nocy, kiedy Mikę umarł nagle na atak astmy. Gdyby żył, miałby teraz czterdzieści dziewięć lat, a więc prawie tyle samo co Howard. Należeli do tego samego pokolenia – obaj urodzeni w czasie wojny. Ta myśl podnosiła ją na duchu. Jeśli zechciałaby powtórnie wyjść za mąż... Cóż, zdawała sobie sprawę, że większość kobiet skwapliwie skorzystałaby z nadarzającej się okazji.

– Howard stanowi doskonałą partię – powiedziała na głos. – Mam dużo szczęścia.

W istocie Howard był bez zarzutu – człowiek zamożny, stateczny i miły. Z pierwszego małżeństwa miał już syna i córkę, a zatem sprawa potomstwa nie stanowiła problemu...

Poczuła w sercu dotkliwy ból. Bardzo pragnęła mieć dzieci i od samego ślubu, nie stosując żadnej antykoncepcji, radośnie wyczekiwała szczęśliwego poczęcia. Bez skutku jednak. Po roku zaniepokojona postanowiła zasięgnąć porady lekarskiej, ale Mikę ją powstrzymał. Odnosił się do lekarzy nieufnie, być może pod wpływem własnych doświadczeń z długoletniej walki z astmą. Pocieszał ją jak umiał, zapewniał, że jest młoda i będą jeszcze mieli dużo dzieci. Bliźniaczki, a potem jeszcze sześcioro – zwykł mawiać.

Rosalie nie znała się wówczas na medycynie, możliwościach leczenia ani na własnej fizjologii. Czekała więc nadal, nie tracąc nadziei, choć miesiące, a potem lata całe próżnego wyczekiwania nastrajały ją coraz bardziej pesymistycznie. „Niecierpliwość i zbytnia koncentracja na zajściu w ciążę – mawiał Mikę – często przynoszą odwrotny skutek. Musisz się odprężyć. " Aby go nie martwić, starała się ukrywać lęk i narastającą frustrację, ale nie zawsze potrafiła.

Piętnaście lat temu, pewnego deszczowego lipcowego dnia nie wytrzymała. Doszło do okropnej awantury, a potem do powodzi łez, aż w końcu Mikę wyraził zgodę, by udała się do specjalisty.

Doktor Huxtable okazał się człowiekiem uroczym, ale Rosalie po dziś dzień nie mogła zapomnieć tego przelotnego wyrazu współczucia, jaki pojawił się na jego twarzy, gdy wyznała mu, że usiłuje zajść w ciążę już od czterech lat.

On wie, że sprawa jest beznadziejna – pomyślała wówczas z goryczą. I choć teraz zdawała sobie sprawę, jak wiele w tej materii może zdziałać medycyna, subiektywne wrażenie, jakiemu wtenczas uległa, zapadło tak głęboko w jej psychikę, że od tamtej pory żyła w nieodpartym przeświadczeniu o swojej bezpłodności.

Doktor oczywiście zarządził odpowiednie badania, ale Rosalie na następną wizytę się nie stawiła. Tego dnia odbył się pogrzeb Mike'a.

Rosalie przystanęła w zamyśleniu. Ścieżka przed nią rozwidlała się – jedna nitka prowadziła na spiczasty cypel, druga zaś w dół, na kamienistą plażę. Wybrała drogę na cypel, by jeszcze bodaj przez chwilę popatrzeć na fale, walące z hukiem o skały.

Myśl o śmierci Mike'a nie sprawiała już tak dotkliwego bólu jak niegdyś. Czas zaleczył rany. Żałowała jedynie, że uporczywym pragnieniem posiadania dziecka zmąciła nieco swe małżeńskie szczęście. Za wszystkie sprzeczki i nieporozumienia obwiniała zawsze siebie i swoje uczucia. Och, dlaczego nie zwrócili się wcześniej do lekarza!

Ta myśl prześladowała ją często w pierwszych tygodniach wdowieństwa i zaraz po uporządkowaniu spraw spadkowych podjęła decyzję zostania pielęgniarką, aby w przyszłości pomagać ludziom takim jak ona – ogarniętym strachem, wątpiącym w możliwości medycyny.

Teraz, pogodzona już ze swą bezdzietnością, pracowała z zapałem na oddziale kardiologicznym, bo właśnie kardiologia zafascynowała ją najbardziej i w niej się wyspecjalizowała. Nie wyobrażała już sobie pracy gdzie indziej, choć wcześniej oczywiście praktykowała na różnych oddziałach.

Nie potrafiła sobie również wyobrazić mieszkania gdzie indziej niż w starym – aczkolwiek zmodernizowanym – wiejskim domku, który pozostawił jej Mike, leżącym w niewielkiej odległości od morza, na obrzeżach malutkiej wioski Torbury Bay w hrabstwie Devon. Jakkolwiek czerpała wiele satysfakcji z pracy i lubiła swą codzienność, ostatnio jednak coraz częściej odnosiła wrażenie, że wiedzie życie trochę zbyt monotonne, zbyt wygodne, by nie rzec – nudne. Konkury Howarda Trevalleya mogłyby to życie nieco ubarwić.

Howard... On był przyczyną jej dzisiejszego niepokoju i tego niespodziewanego powrotu wspomnień.

Biegiem zawróciła z urwiska. Zabawiła na spacerze dość długo. Musiało być dobrze po południu, bo chmury na niebie zaczęły już gęstnieć.

Istotnie, zegar kuchenny wskazywał drugą, naprędce więc przełknęła lunch, rezygnując nawet ze zwyczajowej herbatki i przeglądu prasy.

Stojąc przed długim lustrem w sypialni, Rosalie energicznie rozczesała zmierzwione włosy. Czas naglił, więc zwinęła je tylko w prosty węzeł na karku i podpięła spinkami. Na szczęście efekt nie był tak katastrofalny, jak się obawiała. Niesfornie wymykające się kosmyki podkreślały sprężystość naturalnie falujących włosów i otaczały jej twarz połyskliwą, rudawą aureolą.

Rosalie Crane, jak na osobę rudowłosą, miała karnację niezwykłą. Oczy jej nie były ani niebieskie, ani zielone – tylko piwne, brwi ciemne, a bardzo jasna cera, choć podatna na słońce, pozbawiona była piegów. Z taką karnacją mogła z powodzeniem ubierać się na różowo, choć uzyskiwała wówczas efekt cokolwiek śmiały, a może nawet ekstrawagancki.

Mniej szokująco, aczkolwiek nie mniej twarzowo, prezentowała się w ciemnoniebieskim uniformie siostry oddziałowej, który właśnie założyła. Czarny pasek ze srebrną klamrą, cienkie czarne rajstopy i tegoż koloru wygodne pantofle, szybkie pociągnięcie bezbarwną szminką po wydatnych ustach i była gotowa...

W dodatku na czas.

 

– Siostro, czy pani zdaniem pacjent Giles nadaje się do operacji?

Ton głosu i mina Howarda Trevalleya wyrażały irytację. Rosalie zaczerwieniła się. Nie mogła go winić, że był zły ani oczekiwać pobłażliwości tylko dlatego, iż łączyły ich bliższe stosunki...

W rzeczywistości nie przyjechała na czas. Spóźniła się dobre pięć minut – co zdarzało się niezmiernie rzadko, ale właśnie dziś trafiła na szczególnie nieodpowiedni moment. Wczoraj rozpoczął pracę na oddziale nowy lekarz, Daniel Canaday, a ponieważ był to jej wolny dzień, dziś powinna przyjechać wcześniej, aby Howard mógł ich sobie przedstawić. Zresztą w piątek przypominał jej o tym. Na domiar złego ordynator oddziału kardiologicznego, Max Hillston, zarządził na trzecią zebranie całego personelu.

Czuła się jak spóźniona uczennica, gdy bez tchu wpadła na salę, w której już zgromadzili się wszyscy: doktor Trevalley, Canaday, kilku młodszych kardiologów i chirurgów, kończąca swój dyżur siostra Blair oraz praktykanci. Zanim odzyskała profesjonalne opanowanie i zmusiła się do myślenia o Arthurze Gilesie, którego przypadek już zaczęto omawiać, minęła dobra chwila. Teraz oczekiwano, że zabierze głos w tej dyskusji.

– Cóż, on bardzo liczy na tę operację... – zaczęła po krótkim namyśle i urwała. Z drugiego końca małego, zatłoczonego pokoju czyjeś oczy przypatrywały jej się badawczo. Nieznajoma twarz. Ale z pewnością nie był to student. Wyglądał na zbyt pewnego siebie. Domyśliła się, że te ciemne, natarczywe oczy, które ją rozpraszały, musiały należeć do doktora Canadaya. Dlaczego na nią patrzył? Opamiętała się słysząc, jak Howard Trevalley chrząka znacząco, by ją ponaglić. – Uważam, że podchodzi do operacji ze zbytnim entuzjazmem – podjęła i znowu dziwnym trafem napotkała czujny wzrok doktora Canadaya. Miał takie czarne i fascynująco nieprzeniknione oczy. – Uważa, że podwójny bypass całkowicie go wyleczy. Staramy się mu tłumaczyć, że nadal będzie miał chore serce, ale nie przyjmuje tego do wiadomości.

Nastawienie pana Gilesa mogło rzeczywiście rodzić wątpliwości. Operacja polegała na zastąpieniu niedrożnych naczyń tętniczych nowymi, zrobionymi z żył, które pobierano pacjentowi z nóg albo klatki piersiowej. Długotrwały korzystny wynik tej operacji zależał w dużej mierze od zmiany diety i trybu życia pacjenta w okresie późniejszym.

– Pacjent jest wyjątkowo oporny na wszelkie perswazje i nie chce zrozumieć – wtrąciła siostra Blair – że nowe naczynia krwionośne zatkają mu się w takim samym tempie jak stare, jeśli nie zmieni stylu życia.

– Jak rozumiem, cały problem dotyczy ustawienia pacjenta po operacji – powiedział Howard.

– Pozwolę sobie mieć jednak pewne obiekcje...

– zaczął doktor Canaday.

Oho, nowy lekarz zaczyna się stawiać, skonstatowała Rosalie. I znów patrzył na nią tak dziwnie, że się spłoniła. Nie potrafiła rozszyfrować wyrazu jego twarzy. O co mu chodziło? Z pewnością w jego spojrzeniu napotkała zaciekawienie, ale było w nim coś jeszcze, czego na razie nie pojmowała. Teraz, gdy zajęty dyskusją ze studentami na odwiecznie nie rozstrzygnięty temat wyższości leczenia zachowawczego nad chirurgią i na odwrót, zdawał się jej nie widzieć, pozwoliła sobie przypatrzyć mu się bezceremonialnie.

Był młodszy, niż się spodziewała – mógł mieć około trzydziestu lat. Słyszała, że ostatnie dwa lata pracował w klinice w Cleveland – jednym z najsłynniejszych i najbardziej prestiżowych ośrodków kardiologicznych w Stanach i na świecie. Aby tam się dostać, nie wystarczały dobre chęci. Kandydat musiał być wyjątkowo zdolny, ambitny i kompetentny.

Nagle ze ściśniętym sercem zdała sobie sprawę, że był również wyjątkowo przystojny. Już widziała, jak wszystkie młode pielęgniarki po tygodniu będą mdlały na widok jego ciemnych, prawie czarnych włosów i równie czarnych oczu okolonych gęstymi rzęsami. Ależ narobi tu zamętu! Dostrzegła w nim ów dynamizm i siłę – cechy, które przyciągały kobiety w nie mniejszym stopniu niż posągowa uroda. Och, dlaczegóż nie był niezgrabnym, łysiejącym wymoczkiem o ziemistej cerze?!

Gdy te lekko irytujące myśli przemykały jej przez głowę, ich oczy spotkały się ponownie i nieoczekiwanie nastąpiła chwila tak niepokojącego zmysłowego napięcia, że Rosalie wstrzymała oddech. Poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Wbiła wzrok w zielony dywan, aby odzyskać kontrolę nad sobą.

Teraz wiedziała już doskonale, co oznaczały jego przeciągłe, odważne spojrzenia. Podobała mu się i wcale tego nie ukrywał; wręcz pragnął, aby to zauważyła. Szukał w jej oczach odpowiedzi, niemej zachęty i potwierdzenia. I dostał, na litość boską, dostał odpowiedź! Po jego zmysłowo wykrojonych wargach błąkał się teraz łagodny, ledwie dostrzegalny uśmiech dyskretnego triumfu.

To niesłychane! Okropne! – myślała zbulwersowana własną reakcją. Serce jej waliło, miała wilgotne dłonie, a w głowie bezład myśli. Uczyniła ogromny wysiłek, aby skupić ponownie uwagę na toczącej się dyskusji.

Ordynator czekał właśnie na propozycje odnośnie dalszych metod leczenia pacjenta Gilesa.

– Skłaniam się ku angioplastyce – powiedział nagle Canaday.

– No cóż – zastanawiał się Howard. – Byłoby to niewątpliwie zasadne z punktu widzenia medycyny, ale nie rozwiązuje to istoty problemu.

– Być może nie – przyznał Canaday pojednawczo.

– Zyskujemy jednak na czasie. Pacjent jest młody. Ma dopiero trzydzieści siedem lat. Jeśli już wszczepimy mu bypassy, a on nie uczyni nic w kierunku zmiany swojego stylu życia, przeszczepione naczynia zatkają się, nim skończy pięćdziesiątkę. Angioplastyka opóźni konieczność bypassu. W tym czasie lekarze być może przekonają go do zmiany trybu życia, zaprzestania palenia itd.

– W porządku, przekonał mnie pan – uciął dość szorstko Trevalley. – Przypuszczam, że dokona pan zabiegu osobiście?

– Tak. Jutro wykonam serię takich zabiegów.

Angioplastyka polegała na rozszerzeniu zwężonych miażdżycowo tętnic poprzez wprowadzenie do nich cewnika z balonem. Był to stosunkowo prosty zabieg, który wykonywano stosując znieczulenie miejscowe.

– Doskonale, szybciej będziemy mieli wolne łóżko – skomentował Max Hillston.

Tempo konferencji uległo przyśpieszeniu. W niedługim czasie omówiono jeszcze kilka bardziej problematycznych przypadków i wreszcie o wpół do czwartej lekarze rozpoczęli obchód na Oddziale Intensywnej Terapii Kardiologicznej, siostra Blair mogła udać się do domu, Rosalie zaś podjęła obowiązki na swoim oddziale.

Tutaj leżeli pacjenci po operacjach lub w stanach przedzawałowych. Podczas gdy na intensywnej terapii stosunek personelu do pacjentów wynosił jeden do dwóch albo i lepiej, na oddziale Rosalie na dwudziestu siedmiu pacjentów przypadało osiem pielęgniarek i jedna praktykantka. Wszystkie pracujące tu siostry musiały posiadać wysokie kwalifikacje oraz przejść specjalne przeszkolenie. Wykonywały bowiem szereg zabiegów, które na innych oddziałach zarezerwowane były wyłącznie dla lekarzy.

O wpół do siódmej Rosalie w towarzystwie dwóch młodszych pielęgniarek wyrwała się na kolację, pozostawiając oddział w kompetentnych rękach Margaret Binns, sympatycznej dziewczyny, która niebawem wychodziła za mąż i przenosiła się do kliniki kardiologicznej w Bath.

O tej porze stołówka świeciła pustkami. Nie było nikogo ze znajomych. Nie chcąc krępować swą obecnością młodszych sióstr, wiodących zwykle swawolne pogaduszki, Rosalie zajęła stolik w kąciku przy oknie.

Siedziała sama, jedząc i czytając powieść, gdy nagle od lektury i ostatniej łyżki zupy oderwał ją czyjś głos.

– Czy mogę się przysiąść? – Z pełną tacą stał przy niej doktor Canaday.

– Oczywiście – powiedziała cicho, a serce zaczęło jej walić jak oszalałe. Gdyby tylko zauważyła go wcześniej i mogła się choć trochę przygotować! Do licha, właściwie dlaczego i do czego miała się przygotowywać? Może dziś po południu nazbyt uległa własnej wyobraźni? Doktor Canaday zachowywał się teraz całkiem przyjacielsko i nader stosownie.

– Dzięki za poparcie w sprawie Gilesa – powiedział, siadając na wprost niej.

– Jak się zdaje, doszliśmy do podobnych wniosków.

– Ale to pani przekonała Trevalleya, nie ja – zauważył uprzejmie. – Widać liczy się ze zdaniem swoich pielęgniarek. To miłe.

– Owszem – przyznała tonem obojętnym, jak zwykle, gdy rozmawiała o Howardzie. Choć z pewnością nikt nie podejrzewał ich o zażyłe stosunki, wolała zachować ostrożność.

– Jak smakuje risotto? – zagaił Canaday po chwili milczenia.

– Całkiem niezłe.

– Trzeba przyznać, że wygląda lepiej od moich cynaderek.

– Och, nieśmiertelne cynaderki! – roześmiała się w głos.

– Do znudzenia, czyż nie?

– Owszem, dla takich starych wyjadaczy jak ja.

– Będę wdzięczny za kilka porad, co mam w przyszłości wybierać.

– Sprawa jest doprawdy prosta. Zamawia pan to, czego jest najmniej. Wiadomość o hicie dnia rozchodzi się lotem błyskawicy.

Gdy znowu roześmiał się szczerze ubawiony, doszła do wniosku, że na zebraniu musiała ulec jakimś fantazjom – co było jednak trochę niepokojące, dotąd bowiem jej się to nie zdarzało, szczególnie wobec młodszych mężczyzn.

Podczas wspólnego posiłku odprężyła się całkowicie i zdumiewająco szybko nabrała przekonania, że lubi nowego kardiologa. Praktyka w Cleveland nie przewróciła mu w głowie. Kilka lat temu miała sposobność pracować z pewnym lekarzem, który właśnie wrócił z tej przesławnej kliniki. Co drugie zdanie zaczynał: „U nas w Cleveland... ", aż miało się ochotę wyć. Daniel Canaday był zupełnie inny.

– Co pan o tej porze robi jeszcze w szpitalu? – spytała.

– Dopiero zaczynam, muszę więc wszystkiemu przyjrzeć się dokładnie i dlatego powinienem zostać dłużej. Właśnie chciałem panią spytać o zdanie na temat opracowywanego projektu kampanii dotyczącej zapobieganiu schorzeniom serca.

Pytanie trochę ją zaskoczyło. Pomysł przeprowadzenia takiej kampanii w społeczeństwie pojawił się kilka miesięcy temu, ale żadne konkretne ustalenia jeszcze nie zapadły i Rosalie osobiście uważała, że cała sprawa, wokół której robiono tyle szumu, skończy się na dobrych chęciach. Niby wszyscy entuzjazmowali się pomysłem wskazując, że podobne kampanie przeprowadzone w innych miejscowościach odniosły sukces, ale właściwie nikt nie kwapił się wziąć na swe barki ciężaru jej organizacji, zwłaszcza że ewentualne fundusze na realizację projektu były znikome. Czas i energię wszystkich, nie wspominając o pieniądzach, pochłaniały przeprowadzane od niedawna transplantacje. Jakkolwiek było to konieczne i zrozumiałe, niemałą rolę odgrywał tu fakt, z którego Rosalie cynicznie zdawała sobie sprawę: transplantacje przysparzały szpitalowi o wiele więcej prestiżu i rozgłosu niż program edukacji społeczeństwa. Nie chcąc jednak dzielić się swym sceptycznym punktem widzenia z kimś, kogo ledwie poznała, odparła z układnym uśmiechem:

– Nie potrafię panu powiedzieć. Oczywiście to wspaniały pomysł, ale...

– Och tak, wspaniały pomysł – powtórzył, lekko ją przedrzeźniając. – Każdy z tym się zgadza, nieprawdaż? Doktor A na przykład od razu wprowadziłby ideę w czyn, gdyby akurat nie rywalizował o stanowisko z doktorem B; doktor C natomiast nie ustawałby w wysiłkach, jeśliby mu zagwarantowano awans do Londynu, doktor D zaś z wielką ochotą zgłębiłby sprawę, ale właśnie z większym zaangażowaniem bada przyczyny własnego łysienia...

Rosalie walczyła, by nie wybuchnąć śmiechem, ale jej się nie udało. Uśmiech zaś, który pojawił się w kącikach jego ust, świadczył, że ucieszyła go jej spontaniczna reakcja.

– Mój Boże! – wykrzyknęła po chwili. – Skąd zaledwie po dwóch dniach wszystko pan o nas wie?

Oczywiście ogromnie przesadzał, ale nasuwający się wniosek trafiał w sedno. Właśnie personalne konflikty w szpitalu uniemożliwiały wprowadzenie programu w życie.

– Muszę się ze wszystkim dokładnie zapoznać – brzmiała jego odpowiedź. – Może zechce mi pani opowiedzieć, jak układają się wasze stosunki z innymi oddziałami? Czy są jakieś problemy?

– Hola, hola! – zaprotestowała.

– Ależ nie proszę panią o powtarzanie plotek, jedynie o kilka cennych pomysłów, które usprawniłyby pracę. Ostatnie dwa lata pracowałem przecież w innym systemie...

Zapał w jego głosie podziałał na nią budująco. Rzeczywiście istniały problemy, którymi powinna się z nim podzielić. Zaczęła mówić, a on słuchał z prawdziwym zainteresowaniem. A kiedy zapadła cisza, poczuła się już na tyle swobodnie, że spytała bez ogródek:

– Widzę, że wybrał pan odpowiedni dla siebie zawód, prawda?

Roześmiał się rozbrojony jej szczerością. Podniósł filiżankę z kawą do ust i lekko pochylił się do przodu.

– Ma pani rację, chociaż niewiele brakowało, bym wybrał zupełnie co innego.

– Niemożliwe! – Nie całkiem zdając sobie sprawę, pochyliła się również do przodu i przy małym stoliku w jasno oświetlonej jadalni wytworzyła się dziwnie intymna atmosfera. – Chyba nie zamierzał pan zostać hydraulikiem?!

– No, niezupełnie. Po prostu raptem rzuciłem na krótki czas medycynę. Mój ojciec był ortopedą i zachęcał mnie do pójścia w swoje ślady. Gdy byłem na pierwszym roku studiów, dostał nagle rozległego zawału i zmarł w kilka dni później.

Rosalie zastygła w milczeniu. Wyczuła, że nie oczekiwał słów współczucia. Słuchała dalszego ciągu opowieści z łokciem wspartym na stole i oczami utkwionymi w młodego lekarza.

– Był to dla mnie prawdziwy cios – ciągnął doktor Canaday. – Pod wpływem impulsu rzuciłem studia. Wydawało mi się wprost nieprawdopodobne, że mój ojciec, specjalista z Harley Street, umiera nagle w wieku czterdziestu dziewięciu lat. – Spojrzał na nią ze smutnym uśmiechem. – Zapewne pani mnie nie rozumie...

– Och, rozumiem pana doskonale – powiedziała cichym głosem.

– Całe lato zmagałem się ze sobą i w końcu zdecydowałem, że będę nadal studiował medycynę. Zrezygnowałem jednak z ortopedii. Ta specjalizacja wydała mi się mało ważna. Zająłem się kardiologią, by w przyszłości pomagać ludziom chorym na serce...

– A jak sobie daje radę pańska matka? – spytała.

Przez chwilę w milczeniu patrzył na swoje ręce, a potem spojrzał Rosalie prosto w oczy i odrzekł:

– Z początku była kompletnie załamana. Teraz radzi sobie całkiem dobrze. W końcu od śmierci ojca minęło już prawie dwanaście lat. Prowadzi pracownię projektowania wnętrz. Właśnie teraz razem z moją siostrą są w Paryżu. Otwierają tam filię pracowni, którą poprowadzi Amanda. – I dodał z wyraźną dumą: – Moja siostra ma wyjątkowy talent, wspaniałą wyobraźn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin