Adamczewski Leszek - Złowieszcze góry.Góry Sowie..rtf

(285 KB) Pobierz

Leszek Adamczewski

 

 

 

ZŁOWIESZCZE GÓRY

 

 

 

Śladami wojennych tajemnic

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WARSZAWA  POZNAŃ 1992

 

ZNAKI ZAPYTANIA czyli zamiast wstępu

 

 

Druga wojna światowa pozostawiła na naszych ziemiach niemało materialnych śladów, które w mniejszym lub większym stopniu okryte są do dzisiaj mgłą tajemnicy, W lesie gierłoskim koło Kętrzyna na Mazurach stoją, niczym współczesne piramidy, ruiny gigantycznych bunkrów z betonu i stali. Wewnątrz malowniczych Gór Sowich w Sudetach wykuto labirynty podziemnych hal i korytarzy. Podziemnym miasteczkiem można śmiało nazwać to, co kryje się w widłach Odry i Warty między Międzyrzeczem a Świebodzinem.

Mury zagubionej gdzieś wśród Borów Tucholskich stacji kolejowej oglądały jedną z najściślej strzeżonych przez Niemców tajemnic wojskowych. O pozostałości po innej tajemnicy tak zwanej cudownej broni ocierają się turyści i wczasowicze zapuszczający się w pochmurne dni w okolice Międzyzdrojów, Gdyby drzewa i skały mogły mówić, dowiedzielibyśmy się o tym, co naprawdę w ostatnich miesiącach wojny działo się w okolicach Jeleniej Góry, Szklarskiej Poręby, Karpacza i Kamiennej Góry. Choćby o ukrywanych tam skarbach.

Zamkowe lochy i asfaltowa szosa prowadząca do nikąd. Zamulona kopalnia, górująca nad okolicą potężna twierdza i zabudowania dawnego klasztoru...

Można mnożyć miejsca, o których nie wiemy jeszcze wszystkiego. A nierzadko nic wiemy prawie nic. W tej książce spróbuję wyjaśnić lub tylko rozjaśnić mroki tajemnicy niektórych z tych miejsc.

Jako dziennikarz wielokrotnie miałem możliwości dotarcia tam, gdzie trudno trafić zwyczajnemu śmiertelnikowi, I nie będę ukrywać, że często z tych możliwości korzystałem. Na przykład w połowie lat siedemdziesiątych na zaproszenie dyrektora jednej z kopalń wałbrzyskich spenetrowałem fragment podziemi walimskich w Górach Sowich. Jeszcze wcześniej znajomy ówczesnych władz powiatowych Kłodzka zafundował mi uciążliwą fizycznie i nieco chyba niebezpieczną, lecz wielce atrakcyjną wycieczkę po trudno dostępnych lochach tamtejszej twierdzy. Wkrótce potem próbowałem dostać się do podziemi pokrzyżackiego zamku w Człuchowie, gdzie ponoć Niemcy, na krótko przed zajęciem tego miasta przez czerwonoarmistów, coś ukryli.

Te i inne eskapady powodowały, że zacząłem interesować się obejrzanymi obiektami. Zrazu sięgałem po opracowania popularne, potem popularnonaukowe i publikacje prasowe, wreszcie po prace naukowe i wspomnienia, by w końcu zdobytą wiedzę uzupełnić w archiwach i podczas rozmów z ludźmi, którzy wiedzieli więcej. Albo wiedzieć powinni. Kilkakrotnie wracałem w interesujące mnie miejsca, wzdłuż i wszerz przemierzając Góry Sowie, okolice Jeleniej Góry, wielkopolskiego Międzyrzecza czy Wierzchucina w Borach Tucholskich, by wymienić tylko te miejscowości, których nazwy pojawiają się na następnych stronach.

Z tego zainteresowania różnymi tajemnicami drugiej wojny światowej powstały zamieszczane tu szkice. Stawiam w nich sporo znaków zapytania, ale jednocześnie udzielam niemało odpowiedzi, próbując łączyć fakty, hipotezy i spostrzeżenia w logiczną całość. Czy tak było naprawdę? Tego w wielu przypadkach pewnie już nigdy się nie dowiemy, A szkoda, Tymczasem zawodowi historycy niezmiernie rzadko sięgali po tematy, które próbuję przybliżyć czytelnikom. Nie mając stuprocentowej pewności oraz zaplecza naukowego w postaci wiarygodnych dokumentów archiwalnych albo unikali tych lematów, obawiając się zapewne kompromitacji, albo traktowali je marginesowo.

Winieniem czytelnikom jeszcze jedno zastrzeżenie. Chociaż materiały do tej książki zbierałem latami, a moje artykuły na pojawiające się na następnych stronach tematy ukazywały się na lamach "Głosu Wielkopolskiego" począwszy od 1983 roku, a także na łamach miesięcznika "Nurt" i tygodnika "Perspektywy", całość została przejrzana, zweryfikowana i uaktualniona do stanu z kwietnia ł992 roku. Dotyczy to zarówno nazewnictwa oraz podziału administracyjnego Polski, jak i najnowszych ustaleń. Także pojawiające się sporadycznie słowa "dziś" lub "obecnie" należy odnosić do kwietnia 1992 roku.

 

 

 

W KRÓLESTWIE NIETOPERZY

 

Wśród turystycznych atrakcji województwa gorzowskiego jest miejsce szczególne, przynajmniej od początku lat osiemdziesiątych chętnie odwiedzane nie tylko zresztą przez Polaków, Turystów przyciągają w to miejsce, w okolice wsi Kałowa, Wysoka, Boryszyn i Keszyca nie widoki krajobrazu czy malownicze jeziora, lecz zachowane w wcale dobrym stanie potężne fortyfikacje tak zwanego Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego.

Tę nazwę wymyślono po drugiej wojnie światowej, gdy wybudowane nakładem setek milionów marek umocnienia Ufortyfikowanego Łuku Odry - Warty okazały się na dobrą sprawę bezużyteczne. Podzieliły one los Linii Maginota, do której zresztą porównywano i porównuje się nadal umocnienia międzyrzeckie, Te dwie linie fortyfikacji terenowych nie przydały się podczas działań wojennych. Były na miarę pierwszej, lecz już nie drugiej wojny światowej,

Fortyfikacje międzyrzeckie służą dziś przede wszystkim nietoperzom, które w podziemiach utworzyły unikatowy w Europie rezerwat, prawdziwe królestwo tych latających ssaków. Służą też - jak się rzekło - turystom, zwłaszcza interesującym się dziejami budowli fortyfikacyjnych, a także amatorom przygód i poszukiwaczom sensacji. Oto dwóch z nich: Maciej Głowacki i Piotr Sateja z Poznania.

- Zwiedziliśmy już chyba cały kompleks fortyfikacji międzyrzeckich - mówi Sateja, - Wiemy już, ze cała południowa część podziemi, od pętli boryszyńskiej aż po odcinek nazwany "Dora", nieco na północ od wioski Kalawa, w której pobliżu znajdują się dobrze zachowane schrony bojowe z pancerwerkami, jest dostępna. Można ją przebyć suchą nogą - W części północnej - dodaje Głowacki - podziemia są miejscami zalane. Woda sięga tam na ogól do kolan, ale trzeba bardzo uwalać, ponieważ zalane są również głębokie na dwa, trzy metry studzienki Niektóre z nich są ponadto częściowo zasypane, ale wpadając do takiej niewidocznej studzienki można się pokaleczyć o znajdujące się w nich części metalowe. Na naszych oczach do takiej studzienki wpadł kolega wraz z plecakiem. Szliśmy razem, woda sięgała mniej więcej do kolan. W pewnej chwili kolega len się zagapił i zniknął pod wodą. Wydobyliśmy go. Skończyło się na strachu, ale trzeba tam bardzo uważać.

 

*

 

Ze strategicznego znaczenia ziem leżących w widłach Odry i Warty,  tuż nad ówczesną granicą Z Rzeczypospolitą Polską, dobrze zdawali sobie sprawę sztabowcy Reischswery - nielicznej, zawodowej armii republiki  weimarskiej, która powstała w Rzeczy Niemieckiej po upadku cesarstwa i klęsce tego państwa w wojnie światowej, zwanej dzisiaj pierwszą Berlinie rozumowano, że skrajnie antypolska polityka rządu niemieckiego może sprowokować władze polskie do niejako profilaktycznych posunięć militarnych przeciwko Rzeczy. I dlatego też już w 1925 roku gwałcąc postanowienia Traktatu Wersalskiego - zaczęło wznosić pierwsze umocnienia wojskowe o charakterze stałym na obszarze tak zwanej Bramy Brandenburskiej, nazywanej obecnie Lubuską, przez którą prowadzi najkrótsza droga z Warszawy przez Poznań do Berlina, Prace te rychło jednak przerwano w wyniku stanowczego sprzeciwu Międzysojuszniczej Komisji Kontroli, która zabroniła fortyfikowania ziem leżących na prawym brzegu Odry.

Do pomysłu sztabowców Reichswehry wrócił Adolf Hitler, gdy na początku 1933 roku objął władzę w Niemczech. Niemal natychmiast, zrazu po cichu, a wkrótce już jawnie, zaczął deptać wszelkie nałożone na Niemcy po przegranej wojnie kwiatowej ograniczenia zbrojeniowe. Tak więc już w 1934 roku wznowiono roboty budowlane w widłach Odry i Warty, fortyfikując obszar Bramy Brandenburskiej. Zamierzenia były imponujące, by nie rzec - wręcz fantastyczne. Na kilkudziesięciokilometrowym przesmyku między bagnistymi pradolinami, ograniczonym od północy Międzyrzeczem (Meseritz), a od południa Świebodzinem (Schwiebus), miała powstać "wschodnia Linia Maginota", najeżona kilku kondygnacyjnymi schronami bojowymi, wyposażonymi w stale stanowiska broni maszynowej i artylerii różnych kalibrów, pomieszczenia mieszkalne dla załóg oraz magazyny amunicji i żywności. Na powierzchni schrony były przykryte stalowymi kopułami zwanymi pancerwerkami, z których najważniejsze połączone były z sobą systemem wybudowanych na głębokości od 16 do 50 metrów lunęli podziemnych, gdzie miedzy innymi kursowały elektryczne kolejki wąskotorowe.

Ufortyfikowany Łuk Odry - Warty tworzył trzy linie obronne. Pierwsza miała zmusić przeciwnika do powstrzymania ataku z marszu i składała się z umocnień polowych. Druga, zwana pozycją główną, winna była zatrzymać przeciwnika i składała się z fortyfikacji stałych. Gdyby jednak udało się przeciwnikowi przedrzeć przez główną linię obrony, w odwodzie znajdowała się jeszcze pozycja wspierająca, również polowa.

To, co dzisiaj interesuje miłośników budowli fortyfikacyjnych, stanowiło pozycję główną umocnień międzyrzeckich. Wykorzystywała ona jako przeszkody naturalne jeziora Pojezierza Lubuskiego, a lam, gdzie ich brakowało, rozbudowano pasy zapór inżynieryjnych oraz śluz i kanałów, które - w razie potrzeby - pozwalały na zalanie przedpola wodą z jezior. Najważniejszym ogniwem systemu obrony czynnej były wspomniane pancerwerki - różnej wielkości obiekty obronne z uzbrojeniem umieszczonym w pancernych kopułach. Przeciętny ostróg lego typu miał od jednej do trzech takich kopuł. Grubość stalowych ścian wahała się od 16 do aż 300 milimetrów. W największych kopułach znajdowały się dwa ciężkie karabiny maszynowe, które mogły prowadzić ogień przez sześć otworów strzeleckich. Najmniejsza kopuła, dzięki zamontowanemu w niej peryskopowi, spełniała funkcję obserwacyjną, a niewykluczone, że również przez niewielkie otwory w ścianach bocznych można było stosować miotacze płomieni.

Według autorów niektórych popularnych opracowań na temat Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego, w 1935 roku teren budowy miał wizytować sam Hitler. Nie ma na to dowodów w materiałach źródłowych. Wiele jednak wskazuje, iż właśnie w tymże roku feldmarszałek Werner Blomberg, minister wojny w rządzie Hitlera, złożył kanclerzowi szczegółowy meldunek o tempie prac na budowie Ufortyfikowanego Łuku Odry - Warty i planach na nadchodzące miesiące. Hitler zaakceptował zamierzenia i wyraził uznanie z przebiegu robót. Do sprawy nie wracano zapewne przez trzy lata, podczas których budowa posuwała się naprzód, a raczej w dół, coraz głębiej wgryzając się w ziemię. Nie szczędzono nań ani pieniędzy, ani coraz bardziej deficytowych w Rzeszy materiałów budowlanych, jak choćby cementu i stali.

Na początku 1938 roku Hitler usunął z rządu feldmarszałka Blomberga, sam obejmując stanowisko naczelnego dowódcy niemieckich sił zbrojonych, O pretekst do usunięcia człowieka, który utorował Hitlerowi drogę do władzy, postarała się podlegająca reichsfuhrerowi SS Heinrichowi Himlerowi policja. Otóż co dopiero poślubiona małżonka Blomberga figurowała w aktach policyjnych jako... prostytutka. Ale to był tylko pretekst. Wywodzący się ze starej, pruskiej kasty oficerskiej Blomberg myślał kategoriami czasów zakończonej dwadzieścia lat wcześniej wojny światowej. Hitler zaś myślał o wojnie błyskawicznej, którą planowali sztabowcy już nie Reichswehry, ale armii hitlerowskiej - Wehrmachtu.

W maju 1938 roku, w towarzystwie generała Waltera Brauchitscha - naczelnego dowódcy wojsk lądowych i generała Otto-Wilhelma Foerstera z Inspektoratu Saperów i Fortyfikacji. Hitler udał się na inspekcję umocnień międzyrzeckich Wszystko oglądał bardzo dokładnie i - jak się wydawało - z zainteresowaniem. Ale - ku przerażeniu swojej świty - cały czas milczał. W końcu wraz z Brauchitschem i Foersterem oddalił się nieco od towarzyszących oficerów sztabowych i esesmanów z ochrony osobistej. Obecni zauważyli, że mocno zdenerwowany Hitler gestykulując coś tłumaczył obu generałom. Co? Wystarczyło rozejrzeć się, by znaleźć odpowiedź na to pytanie.

Na miarę wyobrażeń Hitlera o przyszłej wojnie, fortyfikacje te wydawały mu się przestarzałe - nadziemne kopuły schronów uzbrojone zostały tylko w karabiny maszynowe. Tym nie można było zatrzymać czołgów...

Swą decyzję o przerwaniu budowy Hitler podjął już zapewne podczas zwiedzania fortyfikacji, a dosadnie sprecyzował ją w czasie burzliwej rozmowy z obu generałami. Zdając sobie sprawę z gigantycznych kosztów budowy Ufortyfikowanego Łuku Odry - Warty i z coraz bardziej rosnących w siłę lądowych, powietrznych i morskich wojsk Rzeszy Hitler wiedział również, że Polska nie ma wobec Niemiec agresywnych zamiarów. A przecież l fortyfikacje te budowano po to, by na głównym, berlińskim kierunku uderzenia powstrzymać właśnie dywizje polskie.

I mimo protestu Inspektoratu Saperów i Fortyfikacji, wszelkie inwestycje w okolicach Międzyrzecza przerwano, koncentrując się tylko na pracach wykończeniowych mocno zaawansowanych już w budowie obiektów.

A i wielu z nich nigdy zresztą nie dokończono.

Nie zrealizowano zatem zakrojonych na gigantyczną skalę zamierzeń fortyfikacyjnych. Nie zbudowano na przykład ani jednego schronu o największej odporności, nie dokończono głównej podziemnej drogi ruchu i nie wykonano czterech z pięciu planowanych wjazdów do podziemi. To jednak, co zrobiono i w znacznej części można dzisiaj spenetrować, imponuje swym groźnym rozmachem.

*

 

Od dojścia Hitlera do władzy budowa umocnień Ufortyfikowanego Łuku Odry - Warty otoczona była ścisłą tajemnicą wojskową. Na tyle ścisłą, że w styczniu 1936 roku, a więc w okresie najbardziej natężonych robót górniczych i budowlanych, zakazano przelotu nad tym obszarem samolotów cywilnych, również niemieckich. Dwa lata później dyplomatom wojskowym akredytowanym w III Rzeszy zakazano przebywania w powiatach, których tereny objęte były budową umocnień, zwłaszcza w ówczesnym powiecie międzyrzeckim. A przez cały okres budowy oficerowie kontrwywiadu Abwehry i funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa SS dyskretnie inwigilowali mieszkańców okolicznych wiosek, osoby podejrzane wysiedlając z tego terenu,

A mimo to do Oddziału II (wywiad) Sztabu Głównego Wojska Polskiego w Warszawie docierały w miarę szczegółowe meldunki o zakresie i przeznaczeniu robót fortyfikacyjnych w okolicach Międzyrzecza. Informatorami naszego wywiadu byli zwłaszcza polscy mieszkańcy tych ziem ówczesnego niemieckiego pogranicza,

"".Wieś Kęszyca powiat międzyrzecki jest zbudowana pod ziemią. Pod ziemią jest mnóstwo amunicji i wiele innego, co potrzebne jest wojsku. Co dzień dowozi się artykuły spożywcze i sprzęt wojskowy. Nikt nie widzi kiedy wjeżdżają lokomotywy pod ziemie. Mieszkańcy wsi otrzymali inną pracę, a w ich mieszkaniach jest wiele wojska. Wieś Wysoka jest również zbudowana pod ziemią, ale głównie w lesie".

To Fragment jednego z meldunków wywiadowczych, sporządzonych przez obywateli III Rzeszy polskiego pochodzenia.

Niestety, wielu z nich za tę działalność zapłaciło życiem w latach wojny, i to z powodu wcale nie jakiejś nadzwyczajnej operatywności kontrwywiadu hitlerowskiego, lecz karygodnego wręcz niedbalstwa pracowników polskich służb specjalnych. Otóż po zajęciu Polski we wrześniu 1939 roku przez armie okupacyjne, w ręce Niemców wpadły beztrosko pozostawione materiały archiwalne naszego wywiadu przechowywane zarówno w Forcie Legionów w Warszawie, jak i w komisariacie polskiej Straży Granicznej w Wolsztynie, która to placówka zbierała meldunki z drugiej strony przebiegającej wtedy tuż obok granicy.

*

 

Po przerwaniu budowy umocnień międzyrzeckich w 1938 roku, w kilku następnych latach prowadzono tutaj tylko prace zrazu wykończeniowe, a potem tylko konserwacyjne. Co więcej, na przełomie lat 1941-42 część urządzeń technicznych i uzbrojenia tych fortyfikacji zdemontowano, przewożąc je do kazamatów gorączkowo wówczas rozbudowywanego Wału Atlantyckiego na wybrzeżu okupowanej Francji, Tymczasem do podziemi międzyrzeckich przeniesiono stanowiska produkcyjne niektórych zakładów niemieckiego przemysłu zbrojeniowego, nękanego licznymi nalotami bombowymi lotnictwa alianckiego. Miano tutaj remontować samochody wojskowe oraz produkować niektóre części do samolotów.

Sztabowcy hitlerowscy przypomnieli sobie o fortyfikacjach międzyrzeckich dopiero w połowie 1944 roku, gdy front wschodni zaczai się zbliżać do granic tak zwanej "starej Rzeszy", Zaczęto więc gorączkowo i chaotycznie rozbudowywać przede wszystkim polowe umocnienia fortyfikacyjne, aczkolwiek pewne prace inwestycyjno-modernizacyjne wykonano także w systemie umocnień stałych. Nie na wiele to się jednak zdało. Podczas ofensywy styczniowej 1945 roku Ufortyfikowany Łuk Odry - Warty, obsadzony przez nieprzygotowane do tego rodzaju walk głównie zagraniczne jednostki Waffen SS i słabo uzbrojone oddziały Volkssturmu czyli niemieckiego pospolitego ruszenia, nie stanowił poważniejszej przeszkody dla nacierających na Berlin jednostek Armii Czerwonej, wchodzących w skład l Frontu Białoruskiego. Umocnienia przełamano niemal - jak to określają wojskowi - z marszu, w czym zresztą Rosjanom ponoć pomógł najzwyklejszy przypadek. - Otóż jeden z patroli zwiadowców radzieckich natknął się na porzucony i częściowo zniszczony wojskowy samochód niemiecki. Podczas jego przeszukania znaleziono między innymi mapnik, a w nim szkic terenu z zaznaczonymi planami wszystkich punktów oporu w lej okolicy, w tym także słabe miejsca obrony.

Umocnienia te nie zatrzymały więc Rosjan w drodze na Berlin. Olbrzymie środki finansowe i materiałowe, jakie przeznaczono na budowę, zmarnowano. I tylko potomnym pozostawiono swoisty pomnik spóźnionej o co najmniej dwadzieścia lat architektury i techniki fortecznej.

 

*

 

Międzyrzecki Rejon Umocniony obejmuje ziemie leżące w sąsiedztwie wiosek: Kaława, Wysoka, Boryszyn, Nietoperek, Kęszyca i Żarzyn, w pobliżu ruchliwej drogi z Międzyrzecza do Świebodzina. Środkiem tego byłego systemu umocnień wiedzie nasyp dzisiaj nieczynnej, częściowo nawet rozebranej, jednotorowej ongiś linii kolejowej. Niedaleko znajduje się wiele schronów bojowych z pancerwerkami i żelbetowych budowli obronnych, ubezpieczanych od wschodu siedmiorzędowym pasem zapór przeciwczołgowych, zwanych "zębami smoka". Ale to, co było tu najważniejsze, ukryte jest w ziemi: komory, szyby i około 30 kilometrów tuneli, w pełni wentylowanych i oświetlonych, w tym główna podziemna droga ruchu około 8-kilometrowej długości. Kursowały lam kolejki wąskotorowe, mające w czasie walk dowozić do poszczególnych pancerwerków amunicję i żołnierzy. Pozostały szyny tej elektrycznej kolejki i perony podziemnych stacyjek, wyposażone w zwrotnice i podwójny tor.

Jedyny, częściowo zasypany wjazd na te podziemną drogę znajduje się w lesie koło wioski Wysoka. W pobliżu stoją ruiny dużej żelbetowej hali o zapewne przemysłowym przeznaczeniu, o czym świadczą choćby fundamenty pod na przykład duże obrabiarki, frezarki czy tokarki.

Hala ta jest mocno uszkodzona. To albo "pamiątka" po walkach o przełamanie tych umocnień w końcu stycznia 1945 roku, albo skutek powojennej akcji wysadzania części Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego w powietrze. Rychło jednak okazało się, że niszczenie jest bardzo trudne i jeszcze bardziej kosztowne. Dalszej dewastacji zatem zaniechano, ratując fortyfikacje międzyrzeckie. Na jak długo? Bez odpowiedniej konserwacji i zabezpieczeń powoli, ale systematycznie one niszczeją. Czy uda się je raz jeszcze uratować jako unikatowy w Polsce, a być może nawet w całej Europie środkowej zabytek budownictwa fortyfikacyjnego?...

*

Wspomniałem już, że podziemia umocnień międzyrzeckich systematycznie penetrują poszukiwacze przygód i sensacji - Nie brakuje tu również amatorów mocnych wrażeń. W ciemnościach podziemnego labiryntu odbywają się pijackie libacje, orgie i narkotyczne seanse. Ich uczestnicy często pozostawiają na ścianach napisy, gęsto okraszane słowami powszechnie uważanymi za nieprzyzwoite lub wręcz wulgarne. Z rozbrajającą szczerością 19-lelnia Joanna z Częstochowy nabazgrała na ścianie: "tu jadłam, tu piłam, tu cnotę straciłam".

Napisów jest więcej, zwłaszcza z czasów protestów przeciwko pochodzącemu z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych barbarzyńskiemu wręcz zamiarowi składowania w podziemiach międzyrzeckich odpadów radioaktywnych.

Nie brakuje tu także poszukiwaczy skarbów. Wydaje się, że skarbów tu nie ma, ale nie można z góry odrzucać żadnej, nawet pozornie najmniej prawdopodobnej hipotezy. W podziemiach ufortyfikowanego Łuku Odry - Warty odnaleziono już chyba wszystko, co Niemcy ukryli tu podczas drugiej wojny światowej. Nie była to zresztą najbezpieczniejsza kryjówka, ponieważ fortyfikacje międzyrzeckie miały przecież służyć obronie, i to aktywnej, a podczas walk wszystko może się zdarzyć. Przede wszystkim schowane przedmioty wartościowe, na przykład dzieła sztuki, mogą ulec zniszczeniu.

Niemcy wszak nie mogli przewidzieć, że dzięki przypadkowi umocnienia te oddziały Armii Czerwonej przełamią niemal z marszu.

Prawdą jest jednak, że fascynacja rozmachem fortyfikacji międzyrzeckich zepchnęła na dalszy plan ewentualność ukrywania tu nadal skarbów.

Wiadomo bowiem, że przez długie lata powojenne znaczna część Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego znajdowała się w gestii oddziałów radzieckich, których żołnierze spenetrowali wszystko, co spenetrować się dało.

Zresztą z pozytywnym skutkiem.

Przypomnijmy przeto ten mało znany epizod z powojennych dziejów Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego.

"...Przebyliśmy do Poznania, a stamtąd do Międzyrzecza. Mieszkańcy miasta powiadomili radziecka komendanturę, ze specjalna jednostka SS ostatnio zajęta była zwożeniem i lokowaniem czegoś w mniejszych podziemnych fortyfikacjach"

napisał po latach od tych wydarzeń w czasopiśmie "Kultura Radziecka" Siergiej Sidorow. Był on przedstawicielem ZSRR w Sojuszniczej Radzie Kontroli w Niemczech, przy której funkcjonował specjalny wydział zajmujący się odszukiwaniem i zabezpieczaniem dzieł sztuki zrabowanych przez Niemców na ziemiach przez nich okupowanych.

Ekipa wojskowych radzieckich udała się we wskazany rejon. "Rozpoczęliśmy penetracja tych bunkrów i w rezultacie szczegółowych poszukiwań znaleźliśmy głęboko pod ziemią doskonale zamaskowaną komorę, obudowaną ze wszystkich stron litym betonem..."

Gdy wreszcie udało się w betonie przebić wejście, w świetle latarek elektrycznych ekipa zobaczyła

"rozbitą starą porcelanę i kryształy. Poniewierały się różnego rodzaju monety. Pod ścianami stosy skrzyń, w których znajdowały się obrazy, grafiki, akwaforty, rzeźby, dzieła sztuki zdobniczej, które - jak się później okazało - zostały zrabowane przez hitlerowców z muzeów Warszawy, Krakowa, Poznania, Gdańska..."

O odkryciu został poinformowany Leonid Zorin, późniejszy minister handlu zagranicznego ZSRR, który w tym czasie sprawował obowiązki szefa wydziału zabezpieczającego zrabowane przez Niemców dzieła sztuki. I postarał się już o ta, by je rzeczywiście zabezpieczyć na długie lata,

"Na jego polecenie - napisał Sidorow "skarby kultury polskiej zostały spakowane i przewiezione do najbliższej stacji kolejowej. Transport został skierowany do Moskwy, gdzie odnalezione eksponaty zostały poddane restauracji..."

Sidorow dodał Jeszcze, że w 1956 roku uroczyście przekazano je Polsce, Czy jednak wszystkie? I co w ogóle odnaleziono w podziemnym labiryncie Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego? Te pytania ciągle pozostają bez odpowiedzi.

*

W podziemiach tak zwanej pętli boryszyńskiej Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego stoi brzozowy krzyż, pod nim leżą często wiązanki kwiatów lub świerkowe gałązki, obok zaś palą się znicze lub świeczki. A na pobliskiej ścianie napis:

"ZHP - W tym miejscu zginęła tragicznie w 1988 roku harcerka. Przechodniu, uszanuj miejsce pamięci, zdejmij czapkę i zapal świecę".

- Było to zimą - opowiada Piotr Sateja. - Agnieszka znajdowała się w grupie, która schodziła do podziemi w miejscu bardzo niebezpiecznym, ponieważ nie mu tam poręczy. W pewnym momencie Agnieszka poślizgnęła się i wpadła do głębokiego na około 35 metrów szybu po windzie do transponowania amunicji. Spadła na jakaś metalowa cześć i zginęła na miejscu.

- Według nieco innej wersji - dodaje Maciej Głowacki - Agnieszka przez swoją nieuwagę wpadła do lego szybu, niewidocznego w ciemnościach, Szyb ów jest na przeciwko pomieszczenia, gdzie znajdują się schody. Pewnie nie zapalili jeszcze latarek, licząc na dochodzące  słabe światło dzienne, Może oszczędzali baterie? W każdym razie Agnieszka nie zauważyła szybu,

Tu jedna z co najmniej kilku śmiertelnych ofiar cywilnych, które od zakończenia wojny pochłonęły podziemia międzyrzeckie. Nadal są one niebezpieczne, zwłaszcza dla nieprzygotowanych amatorów takich właśnie "turystycznych eskapad".

- Wybierając się do tego podziemnego labiryntu - wyjaśnia Sateja - trzeba wiedzieć, ze zarówno zimą, jak i latem utrzymuje się  tu siała temperatura plus 7 stopni Celsjusza. Trzeba się  wiec ciepło ubrać, zwłaszcza latem. Potrzebne są ponadto: czapka i kalosze,  ciepłe skarpetki i sweter na zmianę, latarka elektryczna z zapasową baterią i żaróweczka, chociaż zdarza się, że niektórzy wybierają się z pochodnią, a nawet... świeczką. Trzeba mieć też w miarę dokładny plan podziemi No i najlepiej chodzić w grupie co najmniej kilku osób. Łatwo tu bowiem zabiedzić.

- Kiedyś sam przeżyłem chwile strachu - dodaje Głowacki - Po przejściu pętli boryszyńskiej nasza grupa znalazła się  na głównej drodze ruchu.  pobliżu jednego z odgałęzień spotkaliśmy ekipę z Poznania, Chwilę porozmawiałem ze znajomymi dziewczynami, a tymczasem moja grupa poszła dalej. Nie zauważyłem, dokąd Zacząłem wiec ich szukać i sam zabłądziłem. Nie miałem przy sobie planu podziemi i minęły chyba dobre dwie godziny, zanim po licznych przygodach nie znalazłem wyjścia na powierzchnie...

 

*

 

Przez długie lata powojenne o Międzyrzeckim Rejonie Umocnionym wiedzieli mieszkańcy okolicznych miejscowości, wiedzieli leż historycy wojskowości, niektórzy dziennikarze i poszukiwacze sensacji z lat minionej wojny. W kraju było o tych umocnieniach jakoś cicho. Do czasu jednak. O ciągnących się kilometrami korytarzach podziemnych dowiedzieli się bowiem rodzimi atomiści. Już po pierwszych, dość powierzchownych oględzinach, zapadła wstępna decyzja. To wymarzone miejsce na składowanie odpadów radioaktywnych!

Dowiedzieli się o tym dziennikarze. Oględnie, by nie narazić się na ingerencję cenzury, poinformowano o tym opinię społeczną. Nie na żarty przestraszyli się mieszkańcy Międzyrzecza, Świebodzina i okolicznych miejscowości. Doszło do pierwszych, zrazu spokojnych jeszcze protestów, potem już do ulicznych manifestacji, gdzie zaczęty przeważać emocje. Zaprotestowali leż ekolodzy i przyrodnicy, a poparli ich znawcy i miłośnicy starych budowli fortyfikacyjnych.

Pomysł ze składowaniem odpadów radioaktywnych w podziemnym labiryncie fortyfikacji międzyrzeckich był od początku co najmniej kontrowersyjny, a być może nawet wręcz zbrodniczy. Przeciwnicy bowiem wyciągnęli argumenty, których zapewne nic brali pod uwagę atomiści. Otóż umocnienia te leżą na terenach o wysokiej średniej opadów rocznych. Wody deszczowe przedostają się także do podziemi. Przewidzieli to Niemcy, budując odpowiedni system odwadniający. Miejscami on obecnie nie działa, Jest albo w nieznanym miejscu uszkodzony, albo zatkany. W każdym razie na znacznych odcinkach korytarzy - o czym wspominał Maciej Głowacki - stoi woda. Ta przeciekająca woda deszczowa mogłaby z czasem uszkodzić betonowe osłony pojemników z odpadami radioaktywnymi. Stałoby się to może za sto, może za trzysta, a może dopiero za pięćset lat. Ale prawdopodobieństwo takiego uszkodzenia było wielkie. I w tej sytuacji skażona woda z podziemi międzyrzeckich przez zupełnie nie rozeznany system kanalizacyjny dostałaby się do wód głębinowych i do pobliskich wód powierzchniowych. Do licznych tu jezior oraz rzeki Paklicy. Nastąpiłoby gigantyczne skażenie promieniotwórcze środowiska człowieka zachodniej Polski. Rozmiarów takiej katastrofy nic da się obecnie w ogóle wyobrazić...

W końcu zwyciężył rozsądek i poczucie odpowiedzialności za życie i zdrowie pokoleń, które przyjdą po nas. Jesienie 1987 roku premier Zbigniew Messner nakazał przerwanie przygotowań do składowania odpadów radioaktywnych w podziemnych korytarzach fortyfikacji międzyrzeckich.

Nietoperze zatem mogą w podziemiach spać spokojnie. Mieszkańcy okolicznych miejscowości też. l tylko na schronie koło Kaławy pozostał z roku na rok coraz mniej czytelny napis ostrzegający żywych, by byłe hitlerowskie fortyfikacje Bramy Brandenburskiej już nigdy nie służyły sianiu

śmierci.

 

ZŁOWIESZCZE GÓRY

 

Dwa białe pasy, a między nimi czarny. Po prostu oznakowanie szlaku turystycznego. Ten jednak nie wiedzie do zamków, zabytkowych ruin lub na szczyty gór, chociaż przebiega przez nadzwyczaj malownicze okolice. Tym szlakiem ludzie wielu narodowości nie szli ongiś na wycieczki. Maszerowali do ciężkiej i niebezpiecznej pracy, gdzie śmierć zbierała obfite żniwo. Są na tym szlaku i cmentarze.  Pochowano tam także tych, którzy zginęli w tej okolicy przy pracy, od kuli czy pod pejczem esesmana lub zmarli z głodu, chorób i wycieńczenia. Wielu innych, którzy pozostali tutaj na zawsze, me znalazło grobu w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Wielkim grobem jest bowiem cała okolica. Nic zatem dziwnego, że ów biało-czarno-biały szlak nosi nazwę "szlaku martyrologii"- Rozpoczyna się on tuż obok nieczynnej stacji kolejowej w Jugowicach i przez Walim, Rzeczkę oraz Kolce wiedzie do stacji Głuszyca Górna w województwie wałbrzyskim. Obejmuje więc tylko cześć terenów w malowniczych Górach Sowich, które w ostatniej fazie wojny były miejscem tajemniczej i zakrojonej na wielka skalę budowy.

Tego gigantycznego przedsięwzięcia górniczo-budowlanego nigdy nie ukończono. Dzisiaj zza krat chroniących wejścia do podziemi Gór Sowich wionie chłodem, wilgocią i stęchlizną. Stosy skamieniałych worków z cementem porastają mchem i trawą, Gdzieniegdzie wystają z ziemi fragmenty szyn i podkładów kolejki wąskotorowej. Drzewa i gęste krzewy rosną tuż obok żelbetowych budowli naziemnych, zasłaniając je przed oczami turystów, Przyroda z roku na rok zaciera ślady tajemniczej budowy.,

"Na podstawie wyników wizji lokalnej oraz relacji i zeznań świadków sformułowano hipotezy, które wciąż nie znajdują jednoznacznego potwierdzenia w miarodajnych źródłach - pisał w I980 roku Alfred Konieczny w tomie VI wychodzących we Wrocławiu "Studiów nad Faszyzmem i Zbrodniami Hitlerowskimi". - Kwestii dotyczących przeznaczenia budowli w Górach Sowich, daty rozpoczęcia prac, liczby i narodowości zaangażowanych sił roboczych oraz ich ostatecznego losu itd. Nie wyjaśniło także dokładniej śledztwo prowadzone przez Okręgową Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich we Wrocławiu".

Tajemnicza budowa w Górach Sowich nie jest już jednak aż tak tajemnicza, jak przed laty. Ale zacznijmy od początku...

 

*

 

We wtorek wieczorem, 17 sierpnia 1943 roku, ponad pięćset czteromotorowych bombowców typu "Slirling", "Halifax" i "Lancaster", wraz z 65 maszynami wyznaczającymi trasę, wystartowało z lotnisk Wielkiej Brytanii do wyprawy otoczonej do tej pory najściślejszą tajemnicą wojskową.

Decyzję o tej wyprawie bombowej, do której rezultatów gabinet wojenny Winstona Churchilla przywiązywał ogromne znaczenie, podjął brytyjski Komitet Obrony pod koniec czerwca. Przygotowania trwały więc ponad półtora miesiąca i nie zostały wykryte przez wywiad niemiecki.

Celem lotnictwa alianckiego był hitlerowski ośrodek doświadczalno-produkcyjny broni rakietowej w Peenemuende na wyspie Uznam (Usedom) nad Bałtykiem. Do jego wykrycia walnie przyczynił się wywiad Armii Krajowej. Od momentu, gdy do Londynu zaczęły nadchodzić pierwsze wiarygodne, potwierdzane następnie zdjęciami lotniczymi, meldunki wywiadowcze na temat ścisłe strzeżonych zakładów na wyspie Uznam oraz sąsiadującego z nimi poligonu doświadczalnego samolotów bezpilotowych, zwanych też bombami latającymi V-l i pocisków rakietowych z serii "Aggregat-4" znanych jako V-2, los tych obiektów był już przesądzony. Wyrok wykonano tamtej właśnie sierpniowej nocy.

"..Drogą radiowa - wspominał później dowódca wyprawy bombowej na Peenemuende, pułkownik John H. Searby - dałem rozkaz zbliżającym się bombowcom rozpoczęcia bombardowania przede wszystkim obiektów oznakowanych zielonymi rakietami. Teraz Peenemuende powoli zmieniało się w znany mi już obraz celu masowego nalotu. Wybuchające bomby, chmury rozprzestrzeniającego się dymu, ślizgające się i krzyżujące się raz. po raz światła reflektorów czarny ogień ciężkich dział przeciwlotniczych.  Teren bombardowania zmienił się raptownie. Istne piekło,.."

Dymiły jeszcze zgliszcza zbombardowanego Peenemuende, gdy 26 sierpnia odbyła się w Berlinie ściśle łajna narada z udziałem przedstawicieli Ministerstwa Uzbrojenia i Amunicji IH Rzeszy, wojska i przemysłu, w tym przedstawicieli ośrodka na wyspie Uznam, W naradzie uczestniczył pułkownik SS, wkrótce awansowany na generała - dr inżynier Hans Kammler, szef grupy urzędowej C w kierowanym przez Oswalda Pohla Głównym Urzędzie Administracyjno-Gospoda reżym SS. Cztery dni wcześniej Adolf Hitler powierzył Kammlerowi dowództwo nad wykonaniem programu tajnych broni. Wobec unieruchomienia produkcji w Peenemuende i zagrożenia jej podjęcia przez kolejne naloty alianckie, fuehrer polecił przenieść wytwarzanie broni specjalnych do fabryk podziemnych. O siłę roboczą przywódcy III Rzeszy się nie martwili. Do dyspozycji mieli jeńców wojennych i robotników przymusowych, zaś reichsfuehrer SS i szef policji niemieckiej - Heinrich Himmler obiecał, że z obozów koncentracyjnych dostarczy każdą wymaganą liczbę więźniów, w tym również wysokiej klasy specjalistów.

Znane są najważniejsze ustalenia, które podjęto na berlińskiej naradzie. Otóż postanowiono mimo wszystko odbudować ośrodek w Peenemuende, niemniej, biorąc pod uwagę groźbę dalszych nalotów, zaproponowano przeniesienie głównych zakładów produkcyjno-montażowych do fabryki podziemnej w Górach Harcu koło Nordhausen. Zakłady badawczo-rozwojowe miały zostać umieszczone w podziemnej grocie, która powstałaby po rozsadzeniu skał nad jeziorem Traunsee, natomiast wyrzutnia doświadczalna dla rakiet V-2 koło wsi Blizna w pobliżu Mielca w Generalnym Gubernatorstwie, gdzie zresztą znajdował się już wtedy poligon ćwiczebny wojsk SS "Heidelager".

Czy na tej naradzie padło po raz pierwszy słowo Eulengebirge? To - przetłumaczmy - niemiecka nazwa Gór Sowich, Tak uważano do niedawna, chociaż biorąc pod uwagę najnowsze ustalenia, można w to wątpić. Aczkolwiek nie można też wykluczyć, że gdzieś na marginesie głównego tematu narady mógł któryś z obecnych wymienić nazwę albo Gór Sowich, albo pobliskiego Wałbrzycha (wówczas Waldenburga). Wszak planując budowę dużych fabryk podziemnych, gdzie z czasem zamierzano produkować części i podzespoły między innymi i do rakiet V-2, musiano zdać sobie sprawę z ogromnego zakresu robót górniczych i budowlanych oraz konieczności wygospodarowania wielu niezbędnych, a deficytowych w III Rzeszy materiałów i surowców. Bo te potrzebne były także w Górach Sowich.

Nie można jednak wykluczyć, że wstępną decyzję w sprawie Gór Sowich podjęto już wcześniej, być może nawet grubo przed sierpniowym bombardowaniem Peenemuende. Dzisiaj wiadomo na pewno że decyzję tę podjął sam Adolf Hitler, bo jego właśnie dotyczyła,..

Dlaczego wybrał okolice Wałbrzycha? Musiał wszak uwzględnić takie choćby fakty, że jest to mocno uprzemysłowiony region o dobrze rozwiniętej sieci dróg i linii kolejowych, że teren przewidziany na budowę podziemi jest licznie zamieszkały, co mimo wszystko utrudniać będzie zachowanie tajemnicy i że same Góry Sowie nie posiadają naturalnych grot i jaskiń, wyżłobionych przez wodę i czas, znacznie ułatwiających roboty górnicze.

Wrócę jeszcze do tego faktu, gdy sprawa podziemnych budowli w okolicach Wałbrzycha stanie się przyczyną awantury w Głównej Kwaterze Fuehrera, W tym miejscu dodam tylko, że w połowie roku 1943 Dolny Śląsk znajdował się poza zasięgiem alianckiego lotnictwa bombowego, ale przecież po to zamierzano cos budować wewnątrz gór, aby uchronić to przed nieprzyjacielskimi bombami, A więc już wówczas liczono się z możliwością przesunięcia linii frontów w pobliże granic Rzeszy? A może nie chodziło wcale o ochronę przed nalotami bombowymi w rozumieniu tych słów z roku 1943? Może - co wcale nie jest fantazją - spoglądano na Góry Sowie perspektywicznie, myślano o wcale nie tak odległych czasach, gdy na polu walki pojawi się nowa broń o nieporównywalnie większej sile?

Wszak w odnalezionych po wojnie tajnych dokumentów hitlerowskich wynika, że władze III Rzeszy uznały tereny Dolnego Śląska za ziemie bezpieczne, Nie mogły ich niepokoić ani dywanowe naloty alianckie, ani armie radzieckie, które - według przewidywań strategów niemieckich - nie powinny były przekroczyć linii Wisły.

Uznając Dolny Śląsk, a ściślej rejon Sudetów, za obszar bezpieczny, nadano mu miano "schronu Rzeszy" i ewakuowano tu ludność cywilną z terenów objętych bombardowaniami. W październiku 1943 roku liczba ewakuowanych przekroczyła 110.000 osób, z czego na rejencję wrocławską przypadało ponad 50.000, a na legnicką ponad 60.000 osób. W rejencji wrocławskiej powiatem, który przyjął najwięcej ewakuowanych, był Wałbrzych, a za nim plasowały się ówczesne powiaty: kłodzki, dzierżoniowski, wrocławski i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin