Fleszarowa-Muskat_Stanisława_-_Czarny_warkocz.pdf

(1037 KB) Pobierz
Fleszarowa-Muskat Stanisława - Czarny warkocz
Stanisława Fleszarowa-Muskat:Czarny warkocz.
Opowiadania.
Opracowanie graficznePiotr PIÓRKO
YS^
Akc. W
KC. ^j U
ISBN 83-86181^2-7 Copyrighl by POLNORD - Wydawnictwo OSKAR, Gdańsk 1999
Przyszedł z morza
- Jeśli to jest moŜliwe - powiedział.
Przyszedłz morza, nie wiadomo skąd, przez tydzień patrzył na nią,wpierając w nią cięŜkiei
uparte spojrzenie męŜczyzny, który nagle nie chce nic, ani słońca,ani wody, ani wiatru na
czole, chce kobiety i mówią o tym jego oczywyraźniej niŜ najprostsze słowa i ostrzej niŜ glos.
- Jeśli toJest moŜliwe - powtórzył.
- Nie, to nie jest moŜliwe - odpowiedziała.
Stał przybufecie, opierając się na nim, ale łokciejego były gotowe doodlotu, jak
skrzydła ptaka, który nie wie, czy zatrzyma się dłuŜejw miejscu,gdzie wypadło mu
przystanąć.
Przez ramię miałprzewieszoną torbę -taką, jaką noszą zwykle ci, których cały dobytek mieści
sięw torbie iwędruje znimi przez morza i lądy lekki, niemęczący towarzysz.
Więc przyszedł z morza, nie wiadomoskąd, izadałjej topytanie.
Odpowiedziała: - Nie, to nie jest moŜliwe - bo wydało jejsię zbyt wielkim, zbyt szalonym
szczęściem, Ŝeby on zwycięŜył,Ŝeby przyszedł sobie z morza, nie wiadomo skąd.
i dostał ją jakpierwszą lepszą z ulicy albotaką, której niktjeszcze nie pragnął.
Niechby nie był taki pewny siebie, niechby w oczach miałtrochępokory, trochę szacunku i
pamięci o tym, Ŝe po tej stronie nabrzeŜa nie było lepszego, bogatszego, czystszego,
weselszego,pachnącego lepszymrumem i tytoniem baru jak ten, w którymona stała za
kontuarem.
Nie, nie myślało tym, myślał tylkoo niej, widziała tylko siebie w jegooczach, kiedy
patrzył na nią z bliska - z czystą, nierozumną oderwaną odświataśmiałością człowieka, który
nie mając nic, chce mieć nagle wszystko, iuwaŜa, Ŝema dotego prawo, ofiarowując w zamian
siebie.
Siebie!
Powinna była zrozumieć, co to znaczy, alenie rozumiała, wtedyjeszcze nie rozumiała.
Wydał jej się szalony - tak,szalony - i choćkrew napływała do głowyod tego szaleństwa,
postanowiła dać munauczkę.
Nie, to nie jest moŜliwe - odpowiedziała jeszcze raz, a on poprawił swoją lekką torbę na
ramieniu, dotknął palcem kapeluszai przez chwilę jeszcze patrzył na nią, na nią całą, taką,
jaka była i jakąsobie wyobraŜał, jakiej nie dostał i jaką chciał mieć - patrzył, a potem
odwrócił się i nie zawołała go, pozwalając mu odejść.
Trzy, cztery, pięć kroków do drzwi - szerokie plecy podspłowiałą kurtką, torbana ramieniu,
brązowy, nisko zarośnięty kark właśnietak powinnosię to skończyć, klamkapod mocną dłonią,
cichy trzask zamkai uspokojenie, znowupiwow kuflach, znowu spokojny uśmiechi wzrok
błądzący wśród zakurzonych stateczków pod sufitem.
I nagle Ŝycie zrobiło się zupełnie małe.
Otwierane i zamykanewschodami i zachodami słońca, między któryminic się nie
mogłozdarzyć, poniewaŜ wszystko, co mogło sięzdarzyć, juŜsię zdarzyło.
Przychodzili męŜczyźni i opierali łokcie o bufet (ale łokcie Ŝadnego nie były skrzydłami
ptaka), imówili: Mario!
Jesteś piękna!
Jesteś młoda!
Nie moŜna przez całe Ŝycie patrzeć w drzwi.
Mamwdomu łóŜko na dwoje, apod łóŜkiem skrzynkę zpieniędzmi, wyciągnij dłoń, zobacz,
jak pełna jest moja sakiewka,-, PrzychodzilimęŜczyźni, opieraliłokcie o bufet (to wciąŜ nie
były skrzydła ptaka) i mówili: Mario!
Jesteś jeszczepiękna!
Jesteśjeszcze młoda.
Nie zwróciła oczu ku Ŝadnemu znich, nie wyciągnęła ręki, Ŝebydotknąć ich sakiewek.
ZaduŜo mieli ze sobą, za mało siebie - niezrozumieliby, gdyby im to powiedziała.
Było juŜ o wieleza późno,kiedyprzyszedł drugi raz.
Niedorobiłsię niczego przez te wszystkie lata.
Miał ten sam stary kapelusz, wypłowiałą kurtkę i tę samą lekką torbę przewieszoną
przezramię.
A moŜe był tojuŜ inny stary kapelusz, inna wypłowiała kurtka i innalekka torba, kryjąca
niezasobny dobytek.
MoŜe ani razu nie zachodziłdo tego portu,a moŜe tylko do tegobaru - teraz był tu, ale to nie
oznaczało powrotu.
Przyszedł siętylko napić i kiedy patrzyła na niego, zaczął ogarniaćją strach,Ŝe przedtemnigdy
go tu nie było, Ŝe zamiastniego były setki itysiące takich jak on -przychodzącychz morza;
niewiadomo skąd, w wypłowiałych kurtkach,z lekkimitorbami na ramieniu, Ŝe patrzyła na
nich tak długo, aŜ przestała widziećinnych, tych,których łokcie oparte o bufet nie były gotowe
do odlotu.
Powinna była moŜe zapytać, czy był tu kiedyś,czy postawił jej topytanie?
Nie zrobiłatego.
Niezatrzymała go, nie zawołała, gdy pozwalając jej patrzeć na swoje szerokie plecy i na swój
brązowy kark,zbliŜał się ku drzwiom.
1963
'
Małe, nagie pisklę
Juliuszowi zapisywał oprawny w czerwony safian tom // CanzonierePetrarki.
Nieraz, podczas częstych wizyt przez wszystkie lata,Juliuszbrał go w rękę i - nie otwierając-
cieszył się samym dotykaniem cienkiej, miękkiej skóry; jego palce, zawsze zaŜółcone
spalanymi do końcapapierosami, długiei nerwowe, w przedziwny jakiśsposób - kontrastując -
pasował do tejpodniszczonej, zuŜytej, ale wciąŜ świetnejoprawy.
Tak, tobył najlepszy zapis dlaJuliusza.
WyobraŜał sobie, jaksię zdziwi.
Pomyśli: aŜ tyle, czy - tak mało?
Kupili ten tomrazem uulicznego antykwariusza weFlorencji.
Lato było tego rokuupalne, juŜkiedy wyjeŜdŜali z Warszawy, lipcowy skwar wydawał się nie
do zniesienia, w starych murach Florencji nie było czym oddychać,ale ichto upajało zamiast
męczyć.
Mieli po dwadzieścia pięć lat i własna młodośćbyła cudownympunktemodniesienia
dowszystkich zachwytów, jakie budziło zapchane gromadzoną przez wieki pięknością miasto.
Myśląc potemnieraz o tymmłodymflorenckim lecie z Juliuszem, zaczynałrozumieć, dlaczego
podróŜe, które odbywał w późniejszymwieku,kończyły się zawsze znuŜeniem i smutkiem.
Całkiem niedawnouciekł prawie z hotelu wGrenadzie na widok wycieczki
starychAmerykanek, wysypujących się z autokaru.
To wycieczka się wysypywała -gdyby byłpoczątkującym pisarzem, w
wydawnictwiepoprawiono by mu ten błąd, gwoli poprawności gwałcąc prawdę: botoprzecieŜ
jednak onesię wysypywały, stare, ale przeraŜająco Ŝwawe, wnienagannych fryzurach i
kostiumach, obwieszone aparatamifotograficznymi i kamerami - Ŝarłoczne turystki, pragnące
na starośćnajeść się świata, choć wiedziały,musiały wiedzieć, Ŝe za mało czasupozostało im
na to, Ŝeby go dobrze przeŜuć.
Stare miasta, starekamienie, rzeźby i ksiąŜki piękniały w młodych oczach; nie
przyćmiewałspojrzenia nanie Ŝal zrodzony zmyśli o tak szybkim,o wiele
szybszymprzemijaniu człowieka - młodziludzie o tym.
ludziom wydaje się (i to jest najpiękniejszew młodości), Ŝe będą Ŝyć wiecznie.
Im się właśnietak wydawało, jemu i Juliuszowi, gdy przy PonteVecchio, w słońcu i
średniowiecznym pyle Florencji kupowalioprawny w czerwony safian tom Petrarki.
Znad zielonej wstęgi Arnowiał po raz pierwszyod wielu dni wiatr, orzeźwiający, pachnący
urodzajnymi polami Toskanii.
- Weźmy ją - powiedział Juliusz.
Trzymał wuniesionej ręceksiąŜkę,jegopalce były smagłe, nie przyswędzone jeszcze
ogniempapierosów, aon juŜ wtedy wiedział, Ŝe nigdy nie dozna równegoszczęścia z czyjejś
obecności.
Juliuszzresztą nigdy się o tym nie dowiedział,przemilczał to przed nim,a radośćz tego - jakby
byłaofiarnym wyrzeczeniem -stała sięjeszcze pełniejsza.
Później miewałinne, częstei niezbyt długotrwałe przyjaźnie, zawszepełne namiętnego
pragnieniawyłączności, jakby chodziło o inny rodzaj uczucia,bardziej zaborczego niŜ
przyjaźń.
Zerwania kończyły je równiegwałtownie, po jakichś - urojonych niekiedy - zaniedbaniach,
nieusprawiedliwionych milczeniach,lub -czasem - dla równie porywczej świeŜej przyjaźni.
Do Juliusza jednak zawsze wracał, do czynionych mu zwierzeń, do rozmów, które z kim
innym nie byłyby w ogólemoŜliwe, do porozumień w pół słowa, w pół spojrzenia, w
półuśmiechu, do niespokojnej, burzliwej radości, jaką sobą wnosił.
Tak mało -czy aŜ tyle?
pomyśli.
OdłoŜył pióro iprzeciągnąłsię w fotelu.
Trzebabyło teraz zająćsię sprawami najwaŜniejszymii jakoś nie mógł się do tego zabrać.
Nie budziływspomnień, do których chciałby wracać - zilu ludźmimiałoby się piękne
wspomnienia, gdyby rozstania następowały wcześniej: przed zniechęceniem i znuŜeniem,
przed mordem, który w końcu zadaje sięmiłości.
W domku naprzeciwko, o którego budowę miał nawetpretensję dowładz miejskich,
poniewaŜ zasłaniał mu widok - kobieta w fartuchubez rękawów myła okna.
Była to wdowa po kolejarzu, który odziedziczywszy jakiś skromny spadek, wybudował ten
dom, a wkrótce potemzachorował i umarł, zostawiając goŜonie.
ZdąŜylispędzić wnim zaledwie pół roku wśród sycącego posiadaniem szczęścia, dla
niegojuŜzapewne pełnego wysiłku.
- Teraz wdowa myła okna.
Stojąc na parapecie wychylała się na zewnątrz a wiatr rozwiewał poły jej nie dopiętego na
kolanach fartucha.
Nogi miała gołe, tak samo jakramiona- dzieńbył ciepłyi słoneczny, przyjemniechyba byłostać
tak w oknie, w łagodnym przewiewiechłodzącym ciało.
W
Tak myślał - tak myśląc, wypoczywał - ale trzeba było wreszciezabrać się do tych
spraw najwaŜniejszych, skoro chciał raz z tymskończyć, skoro chciał mieć to juŜ za sobą.
Dom i prawaautorskiezapisywał RóŜyi Dorocie, Ŝadna nie była juŜ jego Ŝoną,mógł
więcuczynić to ze sprawiedliwego dystansu,oceniając bezŜalu rozczarowania, jakimi go
obdarzyły i jakich on - zapewne - takŜe im nie poskąpił.
śadnaz nich nie znaczyła więcej w jego Ŝyciui ten równypodział mógłby
wreszciedoprowadzić je sprowadzić je ze wzniesień zbyt wielkich wyobraŜeń o sobie -do
kapitulacji wyrównującego wszystko pojednania.
Było to konieczne nie tyle dla zachowaniagodnej ispokojnej pamięci o nim, czego miał prawo
się spodziewać,iledla prostego i złośliwego faktu: dom- nie przewidziany przezarchitekta do
podziału między dwu uŜytkowników - miałjedną tylkołazienkę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin