LEONARD CARPENTER
CONAN PAN CZARNEJ RZEKI
PRZEKŁAD ROBERT PRYLIŃSKI
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN LORD OF THE BLACK RIVER
PROLOG
Mała dziewczynka rzucała się niespokojnie w łożu, jęcząc przez sen. Jej ciało było mokre od potu, a dusza błądziła gdzieś wśród nocnych koszmarów niosących obłęd i strach. Dryfowała w nicość, walcząc z całych sił o utrzymanie się na powierzchni rzeki… rzeki czarnego piasku, który, gorący i szorstki, parzył i ranił jej ciało, ciągnąc ją niestrudzenie ku nieznanemu celowi.
Co gorsze, nie była sama wśród tej czarnej powodzi — wokół majaczyły koszmarne kształty, grube kłębiące się cielska węży, zarysy płetw i pazurów tajemniczych potworów, monstrualne paszcze ozdobione garniturem potężnych kłów, wynurzające się czasami spośród czarnego nurtu, i wreszcie wszechobecne oczy śledzące każdy jej ruch…
Poruszyła się słabo, jakby próbując uwolnić mokre od potu ciało z więzów cienkiej jedwabnej pościeli, a z jej ust wydobyły się ponownie ciche okrzyki, brzmiące bardziej jak suchy kaszel z walczącej o haust powietrza krtani.
Jej niespokojny sen szybko zbudził czujną przełożoną pokojówek, która pospieszyła natychmiast ku łożu, tonącemu w łagodnym świetle padających przez okno promieni księżyca.
— Księżniczko! Ismaia, zbudź się, dziecko! To znowu ten sen. Co ci jest? Czy jesteś chora?
Ale ta, do której mówiono, słyszała tylko szum widmowej rzeki, niosącej ją posród rozgrzanych do czerwoności przez piekielny ogień skał. Ich strome szczyty ziały płomieniami i siarką, a bijący od nich żar parzył jej ciało. Pomiędzy wulkanami widniały głębokie wąwozy, w których spoczywał śnieg i lód… i jego chłód także czuła wyraźnie. Wstrząsały nią dreszcze…
— Ismaia, co się dzieje? Obudź się, dziecinko, powiedz coś!
Drżącymi z pośpiechu rękami ochmistrzyni zapaliła kaganek i wezwała resztę służby.
Oprócz posady nadwornego medyka w shemickim mieście–państwie Baalur Caspius piastował też stanowisko głównego doradcy ukochanego przez poddanych króla Aphratesa. Teraz, gdy zerwano go z łoża w jego położonych w zachodnim skrzydle zamku komnatach, narzucił na siebie szaty, wdział sandały i pospieszył na wezwanie królowej.
Pobieżnie przyjrzał się, wciąż pogrążonej w koszmarach, księżniczce, a wypytawszy następnie służbę o szczegóły jej diety, ostatnich podróży i zachowania, oraz przyjrzawszy się jej horoskopowi, zalecił owinięcie nieprzytomnej dziewczynki w wilgotne lniane tkaniny, pojenie chłodną wodą, o ile uda się rozchylić usta, i uważne przysłuchiwanie się wszystkim słowom, jakie wydobędą się spomiędzy jej warg. To wszystko. Żadnych egzorcyzmów czy specjalnych obrzędów, których być może oczekiwano, choć niezależnie od wydanych zaleceń udał się też do biblioteki, by przejrzeć tajemnicze, starożytne teksty.
Nad ranem stan dziecka poprawił się. Oddech stał się głębszy i równiejszy, księżniczka przestała też rzucać się przez sen. A gdy słońce pojawiło się na wschodnim widnokręgu, odzyskała świadomość i przemówiła do czuwającej przy łożu matki i służących. Natychmiast też wezwano Caspiusa.
— Czujesz się lepiej, księżniczko? — Medyk położył dłoń na czole dziecka, odgarniając mokre włosy, które były nieco tylko jaśniejszą wersją ogniście rudych warkoczy królowej Rufii. — Zdaje się, że męczyły cię nocne koszmary?
— Tak, doktorze — wyszeptała słabo dziewczynka. — Porwał mnie nurt… rzeka gorącego, suchego piasku. I trwało to tak długo… i tak mną targało, powtarzał się wciąż ten sam widok… jakby rzeka płynęła wokoło… i była tam zła czarownica, i chciała mnie złapać…
— Widziałaś tę czarownicę… kobietę, o której mówisz?
— Tak, blada, czarnowłosa Stygijka, piękna, ale zła… składała ofiary przy dziwnym ołtarzu. Była ubrana w skóry, a w rękach trzymała pajęcze sieci. I miała przerażające włosy…
— Rozumiem… możesz być spokojna, Ismaia. — Caspius dostrzegł strach w oczach dziecka i podążył za jego wzrokiem ku dużej, oprawionej w brąz klepsydrze stojącej na brzegu stołu. Zdawało się, że strumień przesypującego się ciemnego piasku jest źródłem niepokoju księżniczki Sięgając dłonią, by pogładzić uspokajająco policzek dziewczynki, medyk zasłonił jednocześnie klepsydrę swym, sporym skądinąd, ciałem.
— Już dobrze, dziecko. Teraz odpocznij!
— Za ołtarzem płonął ogień — mówiła dalej księżniczka — a z ciemności, z tego grobu, coś na mnie patrzyło… teraz, jak zamknę oczy, też to widzę…
— Grobu, mówisz — mruknął Caspius. Jeszcze raz pogładził ją po włosach, próbując rozproszyć mroczne myśli.
— Wystarczy, Ismaia! Wypij ten chłodny napój!
— Tak, doktorze! — przytaknęło posłusznie dziecko. — Ale ten sen. — Próbowała jeszcze raz powrócić do tematu. — Czy on powróci?
— Odpocznij. — Uśmiechnął się. — Zaśnij tak szybko, jak możesz, i nie bój się. Teraz będziesz miała tylko dobre sny — zapewnił ją.
Pochylił się, składając pocałunek na mokrym czole dziecka, jakby przypieczętowywał swą obietnicę, co do której był niemal pewien, że jest kłamstwem.
Odwrócił się i napotkał zmęczony wzrok królowej.
— Proszę o audiencję u króla, milady — zwrócił się doń, gdy wyszli na korytarz. — Tę sprawę należy przedyskutować w obecności twojego męża, pani.
I
KRWAWY SZTURM
Atak na zamek barona Raguly nastąpił o brzasku. Rebelianci wyszli zza wzgórz, porośniętych o tej porze roku naskalnymi kwiatami. I szli — odziani w skóry ponurzy mężczyźni, ich żony w grubych wełnianych odzieniach, dzikie podrostki, dorodne dziewczęta, wszyscy maszerowali z determinacją. Oprócz toporów i łuków zaopatrzeni byli też w ciężkie drabiny oblężnicze, wielkie tarcze z wołowej skóry i mnóstwo strzał.
Wodzowie klanów powstrzymali pierwszy szereg przed atakiem z marszu, gdyż pozostali nie zdążyli jeszcze zająć dogodnych pozycji. Potem jednak rozległ się dudniący dźwięk rogów i odziani w skóry napastnicy ruszyli do szturmu.
— Naprzód, ludu Koth! Po wolność i zemstę! Łucznicy, oczyścić mi z wrogów te wały!
Ten, który wykrzykiwał komendy, stał na niewielkim wzgórzu. Był to ciemnowłosy olbrzym, a jego bystre oczy o błękitnej barwie i ostre rysy twarzy zdradzały, iż pochodził z północy. Wyglądał groźniej niż otaczający go chłopi i był ubrany jak prawdziwy wojownik. Jego długie, potargane włosy wieńczył stalowy hełm, zaostrzony u góry na wschodnią modłę, korpus zaś skrywała kolczuga, nosząca ślady wielu poprzednich kampanii. Nie zbywało mu też na uzbrojeniu — zza szerokiego pasa wystawały miecz, sztylet i topór, a rynsztunek uzupełniały metalowe nagolenniki i płyta chroniąca krocze.
Teraz jednak całą uwagę skupił na swym łuku. Drugie bossońskie drzewce niewiele było niższe od człowieka, a strzały, które wyciągał raz po raz z leżącego na pobliskiej skale kołczana, osiągały długość niemal jarda. Skłon, załadowanie, napięcie cięciwy, strzał — jego ruchy były płynne i najwyraźniej miał w tym dużą praktykę. A sądząc ze swobodnej postawy, był pewien, iż jego pociski osiągają cel.
— Już podchodzą pod mury — usłyszał jakiś zaniepokojony głos za plecami. — To całkiem dobra drużyna, ci kothyjscy chłopi i ich żony. Mam nadzieję, że dzisiaj się spiszą — to ich dzień! Ale co z nami, Conanie? Sądziłem, że razem poprowadzimy ten szturm…
— Stąd lepiej możemy im pomóc — odparł spokojnie zapytany, nie przerywając swego śmiercionośnego zajęcia. Po chwili jeden z okutych w żelazo obrońców przechylił się przez wały i poszybował w dół. Długa strzała przebiła na wylot jego pancerz. W następnym momencie kolejny został trafiony i zniknął za murami.
— Stąd mogę ostrzeliwać ich bardzo skutecznie, sam nie narażając się na trafienie. Więc lepiej zostań tu ze mną, Tethrun.
Tuzin innych łuczników ostrzeliwało zamek z otaczających go pozbawionych drzew wzgórz. Deszcz strzał przerzedzał szeregi obrońców, ale i łucznicy byli narażeni na odpowiedź z zamku. Ich krótkie, zakrzywione łuki niosły jednak dużo bliżej niż identyczna broń, z której strzelano z wysokości murów i baszt. Co chwilę jeden z napastników padał na ziemię; chłopscy łucznicy nie bardzo mogli opanować nerwy i mierzyć na zimno. Toteż większość strzał została zmarnowana, szybując pod niewłaściwym kątem. Miały też znacznie mniejszą moc przebicia niż długie bossońskie pociski.
— Drabiny poszły w górę! Teraz pokażą, ile są warci! — powiedział bezlitosny łucznik, strzelając ponownie. Pocisk dosięgnął piersi jednego z zamkowych oficerów, który właśnie zagrzewał swych łudzi do walki. Następny przebił gardło halabardnika, wychylającego się przez mury, by odepchnąć swą długą bronią drabinę oblężniczą. Pocisk kuszy, mającej jednak większy zasięg, stuknął o skały obok jego stopy. Zauważywszy to, posłał następną strzałę wprost w otwór strzelniczy na wieży.
Tethrun niepokoił się coraz bardziej: — Włażą na drabiny! Zobacz, Conanie! Powinienem być tam wraz z nimi! I ty też!
Stary wojownik o siwych, kędzierzawych włosach postąpił zniecierpliwiony krok naprzód z dłonią na rękojeści miecza, jednak nie pobiegł jeszcze ku zamkowi.
— Oszczędź swoje życie jeszcze przez moment, Tethrun. Bardziej będą cię potrzebowali, gdy zamek wreszcie upadnie… — Nagle przerwał. — Co za głupcy! Toż ta drabina jest za krótka!
Spośród sześciu drabin ta najbliżej głównej baszty została ustawiona pod zbyt płaskim kątem lub ześlizgnęła się ze stromej ściany. Kończyła się o wysokość człowieka poniżej blanku muru, który z kolei wyrastał jeszcze na cztery razy taką wysokość ponad krawędź. Mimo to oblegający tłoczyli się na niej jak banda ślepców, by ostatecznie dotrzeć do tej przestrzeni, która dzieliła ich od celu, i ujrzeć, że jest nie do przebycia. Zarówno ci na drabinie, jak i ci poniżej byli pod ciągłym ostrzałem kamieni i pocisków z kusz, wystrzeliwanych z muru i z okrągłej baszty.
— Naprzód, wy kundle! Na Mannana! Włazić na górę i wyczyścić ten mur z robactwa! — Conan napiął ponownie łuk i strącił jednego ze stojących blisko baszty żołnierzy, który ciskał kamienie w oblegających. Pozostali schowali się za blankami. Jeden z chłopów kołysał się niebezpiecznie, stojąc na ostatnim szczeblu drabiny, i próbował sięgnąć krawędzi muru. Uzbrojona w buławę ręka wychyliła się, by go strącić. Conan przedziurawił ja na wylot strzałą, jednak trafiony sekundę wcześniej chłop runął w dół, pomiędzy swych towarzyszy.
— Na stado ogarów Croma! — zaklął Cymmerianin — Nie wejdą! Jedna piąta naszego wojska stoi tam bezczynnie i czeka, aż wytną ją w pień! A ci tchórze na szczycie nie chcą się wychylić!
W rzeczy samej, siedzący za murem obrońcy używali tylko długich pik i halabard, nie wystawiając się na cel łucznikom. W innych miejscach rebelianci wdarli się już na mury i toczyli ciężki bój z obrońcami, a skłębiony tłum czynił strzelanie z łuku niemożliwym. Conan odrzucił łuk i skoczył naprzód.
— Teraz, Tethrun! Chciałeś wziąć udział w bitwie, więc biegnij za mną! Zajmiemy się tym obcym tyranem i jego zdradziecką załogą!
Pobiegł przez pole bitwy, przeskakując nad rowami i ciałami poległych i wkrótce zostawił starszego mężczyznę daleko z tyłu. Jakiś zabłąkany pocisk obsypał mu buty piaskiem, ale generalnie obrońcy zajęci byli tym, co zagrażało im znacznie bliżej. Walka zmieniła się w jednostajne walenie żelazem o żelazo, czasami tylko przerywane krzykiem ranionego lub umierającego człowieka. Widziany z bliska, zamek prezentował się okazale na tle ośnieżonych południowych gór. Zaś z otworów strzelniczych wciąż sypała się na nich anonimowa śmierć.
— Z drogi, ciury! Z drogi! Zaraz zobaczycie, co należy robić! — Odepchnąwszy brutalnie chłopów z wielkimi tarczami i przebiegłszy ponad powalonymi ciałami i kamieniami, Conan dopadł do podstawy ciężkiej drabiny oblężniczej. Stała w zagłębieniu gruntu, co najmniej
trzy duże kroki od muru. Na jej stopniach wciąż byli szturmujący, nie mogli jednak posunąć się dalej do góry. Nie mogli też zejść w dół, blokowani przez następne szeregi — bronili się tylko rozpaczliwie w niewygodnej pozycji.
— Na dół! Na dół, ludzie — warknął Conan, chwytając jednego z nich za kostkę. — Złazić stamtąd! Wszyscy do mnie! Musimy ją dźwignąć i oprzeć bliżej o mur!
Schyliwszy się, olbrzymi Cymmerianin zaparł się nogami o podłoże i zaczął dźwigać drabinę. Szerokie podwójne kraty były potwornie ciężkie, zwłaszcza że na górnych stopniach wciąż jeszcze wisiało pięciu, sześciu rebeliantów. Choć dołączyły doń teraz inne ręce, to głównie ciemnowłosy Cymmerianin, napiąwszy swoje potężne mięśnie, uniósł drabinę, ze skrzypieniem drewna szorującego po kamiennym murze. Potem wydał jeszcze jedną grzmiącą komendę, by dźwignąć drabinę wyżej. Początkowo rozległy się niepewne okrzyki zdumienia, potem zaś wrzaski triumfu i odgłosy walenia toporów w zamkowe mury — przepaść między obrońcami a atakującymi zmniejszyła się. — Teraz na górę, psy! Po zwycięstwo! Brać szturmem tę ścianę! By dać przykład, Conan sam uchwycił szczeble drabiny i pognał naprzód, przebiegając także po tych, którzy jeszcze wisieli na górze. Wspinał się w górę po spryskanych świeżą krwią kamiennych murach, aż mógł sięgnąć samej krawędzi. Tuż powyżej niego, na drugim ramieniu drabiny walczyła jedna z rebeliantek — dorodna wiejska dziewczyna, twardo wywijająca siekierą. Conan pojawił się na krawędzi muru o ułamek sekundy za późno i dostrzegł tylko, jak jej pierś przeszywa długa włócznia. Z wrzaskiem bólu chwyciła obiema dłońmi za zakrwawione drzewce i runęła w dół wraz z bronią, która zadała jej śmierć. Conan wykorzystał ten krótki sprzyjający moment i przeskoczył krawędź muru, lądując po drugiej stronie. Z obu stron zaatakowali go żołnierze. Jednak nie przebijał się dalej, stał u szczytu drabiny, zasłaniając następnych wspinających się napastników. Miecz i topór w jego rękach biły wprawnie w obie strony, blokując długą i niezgrabną broń przeciwników. Tańczył i wirował w miejscu, wymachując okrwawioną stalą, aż poczuł za swoimi plecami chłopów i usłyszał ich ryki żądające krwi. Dopiero wtedy z kocią zręcznością skoczył pomiędzy groźne piki i halabardy. Jednego z obrońców przebił mieczem, drugiego posłał w dół z murów szerokim uderzeniem topora.
Stał teraz tuż przy okrągłej głównej baszcie, na samym rogu zamku. Z wałów prowadziła do jej wnętrza jedna niska brama, sięgająca olbrzymiemu Cymmerianinowi zaledwie do ramienia. Drzwi były zawarte głucho, ciężkie, drewniane i Conan natychmiast zaatakował je toporem. Stalowe zawiasy nie wytrzymały potężnych oburęcznych uderzeń. Conan zaś chwycił porzuconą pikę i podważył drzwi, próbując wyrwać je z metalowych obramowań.
— Conan, uważaj!!!
Reagując na krzyk, a może wiedziony szóstym zmysłem, Conan gwałtownym susem odskoczył od drzwi. Zaledwie to zrobił, runął tam olbrzymi głaz, wzbijając kłęby pyłu i rozbijając w kawałki kamienne podłoże. Był to jeden z gigantycznych kamiennych zębów wieńczących szczyt baszty, najwyraźniej obluzowany przez obrońców i ciśnięty w dół. Z uwagi na swój kształt głaz mógł być przydatny. Trzech muskularnych chłopów uniosło go i uderzyło jak taranem w naruszone już przez Conana drewniane drzwi.
Cymmerianin stanął obok siwobrodego Tethruna i schylił się, poszukując topora.
— Nie marnowałeś czasu, starcze. Szybko dostałeś się na górę. Niech Crom wynagrodzi ci twoje ostrzeżenie!
— Nie chciałem, żebyś stracił tu życie — zapewnił go Tethrun. — Zdaje się, że nasi wojownicy oczyścili już wały i baszty. Trzeba jeszcze zdobyć wnętrze zamku i uwolnić jeńców. Pamiętaj, że moja córka jest w rękach barona!
Gdy mówił te słowa, drzwi wiodące do baszty puściły wreszcie pod naporem tarana. Pierwszy z rebeliantów, który wbiegł do środka, został trafiony pociskiem z kuszy i padł martwy, ale pozostali przemknęli nad jego ciałem, a Conan nie pozostał daleko w tyle.
Bój wewnątrz zamku był krwawy, walczono o każde schody i każdy korytarz, zdobywano każde zablokowane drzwi i każdą komnatę, a we wszystkich tych miejscach lały się strumienie krwi.
Krwawy szlak wiódł na górę i wreszcie na zewnątrz, na szczyt najwyższej baszty, która tonęła teraz w promieniach porannego słońca. Tam właśnie, na tle żyznych dolin, stromych wzgórz i ośnieżonych górskich szczytów baron Raguly i jego pozostali jeszcze przy życiu towarzysze stanęli na swym ostatnim szańcu. Baron trzymał jednak przed sobą zakładnika, wybranego dokładnie spośród zamkowych więźniów — piękną Dagobrit, córkę przywódcy rebelii, Tethruna.
— No, buntownicy — ich niedawny władca przemówił w języku kothyjskim, choć z wyraźnym akcentem z Karpash — zdobyliście mój zamek i teraz pewnie zamierzacie mnie zabić albo zakuć w łańcuchy.
Odpiął zapinkę swego szkarłatnego hełmu i wyrzucił bezużyteczny teraz kawał metalu za mury, odsłaniając krótko przystrzyżoną głowę o orlim nosie
— Czy sądzicie, że król Khorshemish puści płazem bunt przeciwko jego lojalnemu wasalowi? Że nie wyśle tutaj armii i katapult i nie zrówna tego miejsca z ziemią?
— Szlachcic, który nie potrafi utrzymać w ryzach własnej dziedziny, niewielu ma przyjaciół na dworze — zauważył ponuro Conan. — Jego przyj acielem nie jest zwłaszcza król, który najwyraźniej pomylił się co do niego. Myślę, że twój władca ma tak samo dosyć pewnego rozpustnika i złodzieja, jak jego poddani.
— To prawda — potwierdził Tethrun zza pleców Conana. — Twój upadek nauczy króla Khoremish, by nie czynił panem swych lojalnych Kothyńczyków przybłędy zza granicy, z pozbawionej wszelkich praw tyranii Karpash!
Odpowiedzią na jego słowa był radosny krzyk rebeliantów na baszcie, jak i tych stojących poniżej na murach. Nienawiść doskonale słyszalna w ich głosie spowodowała, że ludzie barona mocniej zacisnęli dłonie na rękojeściach mieczy i zbili siew ciaśniejszą grupę na wąskiej przestrzeni, która jeszcze im pozostała. Obie strony były gotowe do wznowienia rzezi, Conan zaś schylił się w międzyczasie po krótki kothyjski łuk i kołczan ze strzałami, które leżały przy klapie prowadzącej na szczyt baszty.
— Być może jeszcze usłyszycie, co ma w tej sprawie do powiedzenia król! — Ostry głos barona uciszył na moment tumult, mimo iż otwarta walka wisiała już na włosku.
Przyciągnął bliżej do siebie brankę.
— Jedno jest pewne — spojrzał na nich wyzywająco — zanim mnie dostaniecie, ta miła dziewczynka umrze! To zdaje się twoja córka, Tethrun?
Baron z Karpash trzymał zakładniczkę za jasne włosy, wykręciwszy jej okrutnie rękę do tyłu. Stali oboje na samej krawędzi muru. Oparłszy się dla bezpieczeństwa o brzeg drewnianej katapulty, baron wychrypiał:
— Jeśli nie zapewnisz mi bezpiecznego wyjścia z zamku, z bronią i końmi dla wszystkich moich ludzi, pchnę ją w dół! Chcesz tego?
— Jeśli dotrze do króla przed nami — usłyszał Tethrun jakiś głos za swymi plecami — w ciągu dwóch tygodni zobaczymy pod tymi murami armię imperium.
— Tak, sire — szepnął ktoś inny — Ten pies musi być uciszony! Tylko wtedy będziemy mieć jakąś szansę.
Raguly uśmiechnął się szeroko do swego przeciwnika. Blade, wąskie wargi odsłoniły żółte zepsute zęby.
— I co, giermku? Jaka jest twoja decyzja? Czy mam twoje słowo?
Tethrun wstrzymał oddech i stał bezradnie. Milczał.
— Zabić go i skończyć z tym wszystkim — zamruczał tłum. — Jeśli taka będzie wola Mitry, dziewczyna ocaleje.
— Tak! — powiedział inny głos — wyrzucić ich wszystkich przez wały!
— Tak, ojcze! Wysłuchaj ich, nie bacząc na moją śmierć! — Dagobrit walczyła zaciekle, by wyrwać się z uścisku barona, skoczyć w dół przez wały i pociągnąć za sobą swego prześladowcę. — Moja śmierć jest warta życia tych wszystkich ludzi! — błagała ze szlochem.
— A więc, giermku? — szydził baron Raguly ze zjadliwym uśmiechem. — Twoi poddani wypowiedzieli już swą wolę, chyba chcą tej śmierci. Czy naprawdę jesteś wiernym sługą ludu? Czy mam ją zepchnąć w dół, czy będziemy walczyć jak mężczyźni?
Tethrun wciąż toczył wewnętrzną walkę. Nie mógł pozwolić sobie na błąd, to bowiem zaważyłoby na całym jego późniejszym panowaniu… Ale życie jego córki, jedynego dziecka i dziedziczki, było zbyt wielką ceną.
— Musisz podjąć decyzję — nalegał głos za jego plecami — a twój wybór musi służyć temu krajowi.
Nagle Conan, czekający w milczeniu, dostrzegł szansę. Gdy jeden z odzianych w zbroję żołnierzy barona poruszył się nerwowo, Cymmerianin uniósł błyskawicznym ruchem łuk i celując na wysokości piersi, zwolnił cięciwę. Strzała wbiła się w brzeg katapulty, o którą opierał się baron Raguly. Ten spojrzał w dół z irytacją, a potem ponownie uniósł wzrok… tylko po to, by ujrzeć drugą strzałę Conana, która wleciała pomiędzy zaciskających obronny szyk strażników. Uderzyła prosto w źle ogolone gardło barona, tuż powyżej brzegu jego żelaznego kołnierza. Siła uderzenia pchnęła go w tył i przerzuciła przez blanki, gdzie runął bez najmniejszego dźwięku. Dagobrit poleciała za nim, jednak zawisła na swej grubej wełnianej spódnicy, którą Conan przyszpilił pierwszą strzałą do drewnianej katapulty. Gdy tak zwisała głową w dół, grupa żądnych krwi rebeliantów runęła naprzód, odpychając w mgnieniu oka zaskoczonych obrońców. Natychmiast też wyciągnęli Dagobrit, która szlochająca, znalazła się w ramionach ojca. Gdy ci dwoje zajmowali się tylko sobą, wokół nich wśród szczęku stali kończyło się starcie. Ostatnimi jego odgłosami były przeciągłe, gasnące okrzyki spadających ludzi, tępe uderzenia zbroi o zamkowe mury i wrzaski triumfu żądnych zemsty rebeliantów.
— Wielkie dzięki, Conanie — powiedział Tethrun, gdy gwar wreszcie ucichł. — Pomogłeś nam wiele razy, odkąd ta rebelia się rozpoczęła, ale to było niewiarygodne. Będziemy ci wdzięczni na tym i na tamtym świecie.
— Bardziej interesuje mnie wasza wdzięczność na tym świecie. Obiecałeś mi część skarbców starego barona. Mam nadzieję, że pamiętasz.
Mówiąc to, patrzył na Dagobrit. Dziewczyna podziękowała mu za uratowanie życia tylko ledwie zauważalnym mrugnięciem oczu, potem zaś zabrała ją między siebie grupa surowych chłopskich żon. Powiodły ją w dół.
— Myślę, że nadszedł czas na świętowanie zwycięstwa — zwrócił się Conan do Tethruna, gdy również zaczęli schodzić z baszty. — No i, oczywiście, na rozlokowanie się w tym zamku. Powiedz mi, bracie, czy raczej baronie, jak duże są tu piwnice z winem? Po zdobyciu Khorusun świętowaliśmy i piliśmy przez trzy dni i noce.
— Uroczystość… tak, oczywiście — Tethrun skinął przyzwalająco głową. — Ale będzie przy niej tyleż radości, co smutku. Wielu z tych ludzi straciło dzisiaj przyjaciół i krewnych.
Conan wzruszył ramionami.
— Stracili przyjaciół, to fakt. Ale zabili znacznie więcej wrogów. Moim zdaniem to zwycięstwo nie było okupione zbyt drogo.
— Nawet jeśli, najtrudniejsze jest jeszcze przed nami. Trzeba wysłać bogatą daninę królowi, aby zyskać jego zgodę na zmianę właściciela tej prowincji.
— Biorąc pod uwagę, jak wiele zagrabił Raguly, nie powinieneś mieć z tym dużych problemów.
— Muszę zobaczyć, czy znaleźli pozostałych brańców — zasępił się Tethrun. — Oby Mitra i Isztar sprawili, iż oni wciąż żyją.
— Jeśli żyją, będzie dodatkowy powód do świętowania — powiedział z nadzieją Conan.
Podczas wędrówki przez zamek widzieli wiele rozradowanych, choć zmęczonych twarzy.
Rozesłano kilku zaufanych ludzi, by powstrzymać ewentualne grabieże, niektórzy zaś tym czasem zaczęli już usuwanie ciał i zmywanie plam z krwi. Broń oraz zbroje zebrano w jednym miejscu i zinwentaryzowano, zaś przed zamkową bramą wzniesiono wielki stos, na którym mieli ostatecznie zakończyć swą ziemską wędrówkę stary baron i jego najemnicy.
W pomieszczeniach prywatnych samego lorda rebelianci spoglądali na siebie nawzajem podejrzliwie, oszołomieni przepychem. Jednak bogato zastawiony stół był nietknięty, również przysmaki, które się tam znajdowały. Oprócz tych, które nosiły ślady walki, wszystkie obrazy, srebrne lustra, pozłacane sztućce i wspaniale posążki stały nienaruszone.
— Aż trudno uwierzyć w taką uczciwość twoich ludzi — powiedział Conan, przyglądając się temu bogactwu.
— Jesteśmy pobożnymi rolnikami — rzekł nowy baron — nie rabusiami. Przywódcy naszych klanów są mądrzy i cieszą się szacunkiem należnym ich wiekowi. Ich polecenia są wykonywane.
— A, jest wreszcie wino — powiedział Conan, podchodząc do stołu i napełniając pucharek z wysokiego dzbana. — Uhh, dobre! Jednak po walce zawsze ma się pragnienie. Ciekawe, czy skarbiec Raguly jest gdzieś niedaleko? Może te dziewczyny wiedzą.
Conan dopiero teraz dostrzegł dwie, odziane w jedwab kobiety, kulące się na sofie w rogu komnaty. Nie udało im się zyskać sympatii młodych rolników, którzy trzymali straż w tej izbie, więc siedziały cichutko, starając się nie rzucać za bardzo w oczy. Teraz jednak spojrzały z nadzieją na Conana, który był typem mężczyzny, do jakich były przyzwyczajone.
— To kobiety byłego barona — zauważył Tethrun. — Konkubiny. Płacił im zapewne, tak jak swoim najemnikom. Najprawdopodobniej wyrzekli się ich krewni. Nie będą bezpieczne, jeśli nasze uczciwe kobiety zobaczą je tutaj.
Conan przyglądał im się przez moment badawczo, zastanawiając się, czy zechcą się mścić na tym, który zabił ich poprzedniego pana. Ale kiedy zrelacjonowano im, co zaszło w zamku, nie rozpaczały specjalnie, nie były nawet zasmucone, martwiły się wyłącznie o swe dalsze losy. Conan spotkał już wiele takich kobiet — były produktem warunków, w jakim przyszło im żyć.
— Na razie — powiedział — możesz oddać je pod moją opiekę. Chodźcie, moje panie, pokażecie mi kilka miejsc w tym zamku.
Zgodnie z poleceniem, konkubiny barona powiodły zdobywców do skarbca, a potem także do ukrytej komnaty, gdzie trzymano jeńców. Wciąż żyli. Uroczystości z okazji zwycięstwa zapowiedziano na wieczór, a w kuchni zaczęto już warzenie wielkiego gulaszu. Na rozkaz Tethruna główną salę, gdzie miała się odbyć zabawa, opróżniono z mebli, przygotowując się na wesołe tańce ludowe.
Podano także wino, ale niezbyt wiele, toteż Conan szybko wymknął się na górę, gdzie Raguly miał prywatne zapasy napitków i wiktuałów, dotąd nietkniętych. Obie kurtyzany, Lilith i Thelia, chętnie poszły za nim, zwłaszcza że już zostały obrzucone wymyślnymi wyzwiskami przez kilka kobiet.
Nadszedł czas leniwego wypoczynku, więc cała trójka rozłożyła się wygodnie na szerokim łożu, racząc się smakołykami ze stołu i popijając wino. Wtedy Lilith zadała Conanowi pytanie:
— Powiedz mi, dlaczego nie usuniesz Tethruna i sam nie ogłosisz się baronem. Ktoś tak wyjątkowy jak ty z łatwością mógłby przejąć kontrolę nad zamkiem i uchronić go przed zakusami innych.
Conan potrząsnął leniwie głową.
— Nie, dziewczyno. To nie jest miejsce dla mnie. Oni nie ufają obcym, jak same miałyście okazję się przekonać. Nawet jeśli udałoby mi się na początku, cały czas groziłyby mi bunty i rebelie i w końcu usunęliby mnie, tak jak swego poprzedniego pana. A ja wolę szybką walkę niż długą tyranię i użeranie się z poddanymi.
— Ale czy oni wykorzystają swoją szansę? — spytała Thelia. — Czy Tethrun będzie wystarczająco sprawnym władcą?
— Któż to może wiedzieć — wzruszył ramionami Conan. Potem roześmiał się głośno — Jeśli on nie będzie wystarczająco silny, może jego córka, Dagobrit?
Wreszcie noc zastąpiła dzień krwawych walk i wieczór zabaw oraz tańców. Łoże w sypialni barona było szerokie i miękkie, co zapowiadało komfortowy wypoczynek. Mimo to Conan nie spał spokojnie. Czy zawdzięczał to zemście duchów, które nie zdążyły jeszcze opuścić zamku, gdzie wiele zwłok wciąż jeszcze leżało na dziedzińcu, czy posapywaniu dwóch śpiących obok kobiet, czy wreszcie dużej ilości alkoholu, który wypił dzisiejszego wieczora… dość, że tej nocy Cymmerianina dopadły koszmary.
Niektóre dotyczyły wydarzeń wczorajszego niespokojnego dnia — widział pospieszne przygotowania do bitwy, odbywające siew świetle pochodni, to znów gwałtowny atak na zamek o świcie, wykrzywione bólem twarze zabijanych ludzi, tryskającą krew, wreszcie ciemne kamienne korytarze… Potem dostrzegł obrazy odległej przeszłości — ośnieżone górskie szczyty i zielone doliny, krwawe pola bitew i wielkie miasta południa, otoczone kamiennymi murami. Dostrzegł też przyjaciół i wrogów — dobrze znane istoty z setek krajów, które przemierzył w swej burzliwej młodości.
Najczęściej jednak powracało jedno oblicze — urodziwa twarz kobiety, otoczona burzą ciemnoczerwonych włosów. Kurtyzana wystarczająco sprytna, by rządzić monarchami i opróżniać królewskie skarbce — Rufia, niewolnica shemickich królów i generałów. Jednak tej nocy nie pokazała się Conanowi odziana w królewskie szaty, ale taka, jaką ją ujrzał, gdy spotkali się po raz pierwszy — naga, walcząca o życie, chłostana i zagrożona torturami. Przy piersiach trzymała jakieś małe zawiniątko, ściskając je troskliwie. Za nią zaś w zacienionych zakamarkach poruszał się jakiś nieregularny kształt, czarna kobieta–demon trzymająca w ręku bicz a odziana w błyszczącą wężową skórę. Czy jej twarz też nie wydawała się znajoma?
Potem nagle, tak jak to bywa tylko we śnie, scena stała się niezwykle wyrazista. Czerwonowłosa kobieta znajdowała się na szerokim kamiennym ołtarzu, a teraz zwróciła twarz ku tej, która jej zagrażała. Mało zawiniątko było dzieckiem — dziewczynką, martwą lub nieprzytomną, spoczywała bowiem bezładnie na rękach kobiety, jak szmaciana lalka.
Kobieta przyglądała się rozszerzonymi z przerażenia oczami, jak z mroku przed nią wysuwa się łowca, przyczajony i gotów do uderzenia. Odrzuciwszy bicz, kobieta odziana w skórę węża sięgnęła po sztylet. W błysku światła, który teraz nastąpił, jakby ktoś rozpalił wszystkie piekielne ognie, Conan ujrzał wyraźnie i rozpoznał jej twarz — Zeriti, przeklęta stygijska królowa Asgalun, ta, która torturowała Rufię w realnym świecie w przeszłości.
Zeriti!!! Ta suka już dawno powinna nie żyć. Czyżby jej magiczna moc była silniejsza niż stal miecza najemnika, który przeszył ją na wylot.
Rufia zachwiała się, przerażająco wolno w tym świecie snów, gdy rozpoznała tę, która nie żyła. Straciwszy równowagę, opadła na ciemną bryłę ołtarza, wznoszącego się tuż za nią, a mała dziewczynka wciąż znajdowała się w jej ramionach. Zeriti skoczyła naprzód gwałtownym susem, a jej sztylet wzniósł się nad ciałem ofiary. Obok całej trójki, za mrocznym kamieniem ołtarza poruszyło się coś przerażająco czarnego i wielkiego… coś, co czekało niecierpliwie i śmiało się… zaś ogromne, ciemne oczy spoglądały w dół.
Porwany w wir walczących ciał, Conan próbował odskoczyć i uderzyć. Jednak jego ciosy krępowała jakaś sieć lub tkanina, na której zacisnął kurczowo dłonie… wtedy poczuł na twarzy lekkie, ale powtarzające się z determinacją uderzenia małej pięści…
— Przestań, ty wielki brutalu!!! Z czymkolwiek walczyłeś przez sen to już odeszło, gdy zapaliłyśmy światło! Przestań! Omal nie udusiłeś biednej Lilith!
— Dziewczęta… Thelia, tak mi przykro, przepraszam… Lilith, nic ci się nie stało?
Odrzuciwszy kołdrę, Conan sięgnął ku kobiecie i odciągnął delikatnie jej rękę, którą trzymała się za gardło. Nie miała, na szczęście, żadnej szramy na szyi.
— Nie chciałem zrobić ci krzywdy — przeprosił raz jeszcze.
— Jesteś za wielki i za silny — poskarżyła się Lilith, a jej głos wciąż drżał lekko z emocji czy może na skutek duszenia. Dąsała się wyraźnie, choć z drugiej strony Conan dostrzegł, że nie robi nic, by ukryć swe kobiece wdzięki, odsłonięte przez rozerwaną koszulę nocną.
Teraz odwrócił się w stronę Thelii — ta również nie była szczęśliwa.
— Przepraszam, czasami każdego prześladują duchy… Thelia przerwała mu bezceremonialnie:
— Rozbiłam sobie dłonie na tej twojej twardej czaszce!
— Pozwól, że je pocałuję — powiedział Conan, ale dziewczyna cofnęła ręce ze złością.
— Jesteś naprawdę dobrym wojownikiem — zauważyła Lilith, wciąż jednak opryskliwym tonem, nakrywając się koszulą. — Na pewno nie chcesz tu zostać? Na przykład jako dowódca gwardii nowego barona?
— Nie, ci chłopi będą chcieli pozbyć się mnie tak szybko, jak to tylko możliwe. To są pokojowi ludzie, nie ufają wojownikom, chyba że jesteśmy potrzebni do roboty takiej jak ta. — Conan opadł ponownie w jedwabną pościel. — Tethrun wynajął mnie do poprowadzenia tego powstania, nie do rządzenia zamkiem.
— Czujesz się tu niepotrzebny… tak jak my — westchnęła Lilith. — Obawiam się, że nie zaznamy tu spokoju.
— Więc jedźcie ze mną — powiedział Conan, otaczając obie kobiety ramionami. — Powiedzcie, czy byłyście kiedyś na południu, w miastach–państwach Shem?
...
majkel1887