V.doc

(84 KB) Pobierz

Rozdział V

Uważaj gdzie stoisz

 

- Nie przesadzaj, nie było mnie tylko trochę ponad dobę.

Podeszłam do niego szybko i przytuliłam się, nie zważając na jego nagłe skrzywienie ust, które,

oczywiście, postarał się, abym widziała.

Wiedziałam, o co mu chodzi, nie o fakt samego przytulania się, ani spoufalania. Nie, szanowny pan

bał się, że mu wygniotę koszulę, przesunę fantazyjny, ale niezaprzeczalnie elegancki krawat lub coś w

tym stylu. To była jego istna obsesja; jak daleko sięgnę pamięcią, nigdy nie widziałam go bez starannie

zapiętej koszuli, krawatu, muszki czy chociaż chustki. Zawsze ubrany nienagannie, tak elegancko, że

zahaczało to aż o absurd. Jak zwykle balansował na granicy perwersji, lubił to pokazywać nawet

swoim strojem.

Jednak mimo wszystko przytulił mnie króciutko. Na tyle bym zaczęła tęsknić za czymś dłuższym.

Odsunął się szybko ode mnie (błoto na płaszczu), ale nie puścił moich rąk. Czułam jak przenika przez

nie ciepło. Nie wiem czy to miało związek z tym, że siedział przy kominku, czy tylko dlatego, że był

kimś, kogo kochałam i mnie właśnie dotykał. Tak właściwie to nie było ważne, uzmysłowiłam sobie,

cieszyłam się, że ono tam było, jego źródło nie było tak ważne.

- Wycieczka była męcząca?

W jego głosie zabrzmiało lekkie zaciekawienie, wiedziałam już, że on wie, że dla mnie nie była to

rutynowa wyprawa. Nie zamierzałam mu się jednak z niczego zwierzać, najpierw musiałam sama

poukładać sobie to w głowie, porozmyślać nad ewentualnymi opcjami.

Wzruszyłam ramionami. Zrozumiał.

Przechylił lekko głowę i uśmiechnął się czymś, co zakwalifikowałabym jako mieszaninę kpiny i

pobłażania. Oboje wiedzieliśmy, że prędzej czy później opowiem mu wszystko, zapewne lekko

dramatyzując, a on będzie miał świetny ubaw. Zawsze miał. Mało rzeczy brał na serio, raczej

podchodził do każdej sprawy na zasadzie ciekawostki i doświadczenia. Chociaż… Mnie, a co za tym

idzie Cullenów, traktował jak coś prywatnego. Osobistego, trafiającego w czuły punkt. Jego oczy

zawsze przyjmowały twardy wyraz, który odzywał się nieprzyjemnym dreszczem w okolicach

mojego kręgosłupa, za każdym razem, kiedy pojawiało się nazwisko tej rodziny. Nigdy nie

chciałabym doprowadzić do ich wspólnego spotkania. Bałam się już samego brania pod uwagę takiej

możliwości.

Usiadłam na poręczy jego fotela, a on przesunął się lekko na bok, żeby móc mnie dokładnie widzieć.

- Bardzo się cieszę, że jestem już w domu.

- Ja też, Belle. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak to jest nudne, być na marginesie społeczeństwa,

traktowany jak persona non grata. Odsuwają cię od wszystkich ważnych spraw, rzucają pomiędzy sobą

znaczące spojrzenia, niby dyskretnie dają sobie znać, że chcą konspirować i spiskować beze mnie.

Dyskretnie! Nawet nie plotkują już przy mnie, ani słowo im się nie wymsknie. Mam nadzieję, że skoro

ty będziesz ze mną teraz, to się to zmieni. Umieram bez ciebie, dosłownie.

Stary plotkarz. Dzień bez soczystej, krwistej plotki lub jakiegoś skandalu można uznać za stracony.

Przewróciłam oczami.

- Nie dramatyzuj.

- Ależ moja droga. W moich słowach nie było ani grama przesady, ani krzty drame.

Parsknęłam śmiechem.

- Działo się coś ciekawego?

- Hm… Jak już może gdzieś wspominałem w moich wcześniejszych wynurzeniach, nie wiem nic.

Także nie mogę cię uradować jakąś miłą historyjką, Belladonna. Wybacz, skarbie, że nie stanowię dla

ciebie wystarczająco dobrej rozrywki, następnym razem się postaram bardziej.

Co za pajac. Nie wiem komu on to próbuje wmówić, bo nie może to być kierowane do mnie.

- Ty zawsze wiesz co się dzieje, Tony. Wszystko jedno czy ktoś rozmawia przy tobie czy nie, czy

dopuszczają cię do sekretów czy spławiają.

- Przeceniasz mnie. Przyznaję, jestem zazwyczaj dobrze poinformowany, ale nie tym razem, niestety.

Oho. To musiało być coś dużego i on tylko czeka na odpowiednią okazję, by spuścić bombę. Bombę w

jego mniemaniu. W moim rzadko.

Poczekam, to nie ucieknie. Nigdy nie miałam zamiłowania do plotek, a poza tym, gdy żyje się

wiecznie, nie czuje się takiej presji informacji. Zawsze jest czas.

Puściłam jego dłonie, a raczej wysunęłam swoje z jego. Wstałam szybko, nie wydając z siebie żadnego

dźwięku. Spędzałam o wiele więcej czasu z mieszkańcami Montenegry niż on, dzięki czemu

opanowałam bezbłędnie bezszelestny chód i inne umiejętności, mimo że byłam o wiele młodsza od

niego i nie miałam doświadczenia jego kalibru. Czerpałam z tego zawsze trochę radości,

przypominając sobie moje wyczyny w poprzednim, ludzkim życiu.

W dokładnie tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem.

- Ty!

I już wiedziałam, że jestem w tarapatach, chociaż jeszcze konkretnie nie wiedziałam w jakich. Ale były

poważne.

Okrzyk ten wydała dziewczyna, a raczej wampirzyca. Miała ciemnoczerwone, wręcz pomidorowe,

lśniące włosy sięgające do ramion i, oczywiście, była olśniewająco piękna. Ellie.

- Tak, ty! Nie rób takiej miny jakbyś nie wiedziała, o co mi chodzi!

Zaczęłam bardzo szybko myśleć. Nie zniszczyłam niczego od chwili, kiedy ostatnio się widziałyśmy.

Moje ubranie nie było, co prawda, w najlepszym stanie, ale wracałam już do domu wyglądając gorzej.

To nie mogło być to. Nie rozmawiałam z jej chłopakiem od tygodnia. Zresztą ignorowałam go i tak.

Byłam pewna, że nie zarysowałam jej samochodu w żadnym momencie. Nie tknęłam nawet niczego

w jej prywatnej garderobie, ani ubrania, ani książki, ani żadnej z moich rzeczy, które tam były. A

kiedy rozmawiałyśmy przed trochę ponad dobą…

O cholera.

Zapomniałam o przymiarkach u jakiegoś idiotycznego stylisty, krawca czy czegoś takiego. Co roku

byłam zmuszana do kompletnej zmiany garderoby. Wszyscy byli, ale tylko ja się opierałam i

odciągałam tę chwilę. Zazwyczaj bezskutecznie, ale nigdy mnie to nie powstrzymało przed kolejną

próbą.

Już po mnie.

- Nie mam najmniejszego pojęcia o czym mówisz, Ellie. Najdrobniejszego.

Zmarszczyła wściekle brwi, utworzyły jedną, prosta linię, oczy niebezpiecznie błyskały. Wyglądała

jakby za chwilę miała się na mnie rzucić.

Chyba lepiej było przyznać się od razu.

Anthony złośliwie się uśmiechał za mojego ramienia, czułam to. Super, akurat musiała mnie dopaść

przy nim. Teraz obydwoje nie dadzą mi spokoju. Już czuję te godziny, dosłownie godziny, a i pewnie

doby, niezliczonego przymierzania sukienek, sukien, płaszczy, rękawiczek, czapek, skarpetek,

biżuterii, bluzek, swetrów, spodni, bielizny, czegokolwiek. Jakby kogokolwiek obchodziło jak

wyglądam, albo co noszę.

Odpowiedź prosta i jasna. Tylko tę sadystyczną dwójkę.

Chyba lepiej było nie wracać i zostać z tą dziewczyną w lesie. Przynajmniej była by jakaś rozrywka,

rozmawianie o jej bracie czy może o Alice.

Masochizm na wysokim poziomie.

Nagle mnie to uderzyło: nie byłam pewna niczego związanego z tą dziewczyną, a już ją

klasyfikowałam jako jedną z sióstr Cullen. Nie wiedziałam niczego, a dla mnie już była częścią ich

rodziny, nierozerwalnie wiązała się z czymś, czego unikałam od tak dawna. W mojej głowie była…

kimś, wobec kogo miałam pewien rodzaj długu. Wiedziałam, że jeśli spotkałabym taką Alice w

potrzebie, bez wahania pospieszyłabym z pomocą. Wobec tej małej czułam to samo.

Na samą myśl o tym zaczynała mnie boleć głowa, o ile to możliwe.

Postanowiłam podebatować nad tym później, teraz miałam bardziej konkretne sprawy na głowie,

które, jeśli nie poświęcę im wystarczająco dużo uwagi, zmiażdżą mnie.

- Nie zauważyłaś może jaki dzisiaj mamy dzień? – zapytała mnie Ellie. Temperatura jej wzroku

dorównywała temperaturze głosu.

- Coś w okolicach października? A jeśli chodzi ci o pogodę, to…

- Bardzo zabawne, Isabell. Wręcz pękam ze śmiechu. Szukaj swojej głowy na podłodze.

Spojrzałam szybko na Tony'ego. Poprawiał rubinową szpilkę w swoim krawacie, wyrównywał i

poprawiał ułożenie materiału. Nawet na mnie nie spojrzał. Chyba nie chciał się oddawać pokusie.

Chociaż, z drugiej strony, nie sądziłam, aby kiedykolwiek próbował sobie czegoś odmówić. Jego

własna przyjemność stała zawsze na pierwszym miejscu, mniejsza o konsekwencje.

- Zastanawiam się... Czy może ci chodzić o takie małe spotkanie, zupełnie marginesowe i chciałam to

podkreślić, bezsensowne, na które hmm... wydaje mi się, że obiecałam, że się stawię?

- Błyskawiczna dedukcja, Bell. Brawo. Wspięłaś się na same wyżyny.

Jęknęłam cicho.

- Przecież wiesz, że mnie nie było. Byłam w Anglii i, co ważne, zostałam tam wysłana. Sama się nie

pchałam.

- Mogłaś powiedzieć nie. Ostatnio odmówiłaś pojechania do Rosji, bo chciałaś iść z Andurhillem do

opery!

Wcale nie chciałam. Jednak wolałam patrzeć z Tony'm na pląsy i arie Madame Butterfly niż przyglądać

się mordowaniu obcych wampirów. Kwestia gustu i hierarchii.

- Bo to była ważna okazja. Nie mogłam jej przepuścić lub zignorować.

Ellie stała już jakiś metr ode mnie. Zastanawiam się czy zdążyłabym w razie czego dobiec do okna,

albo chociaż do drzwi...

- Ciekawe jaka. Zazwyczaj, kiedy jakiś facet zaprasza cię gdzieś, wyniośle go spławiasz.

- Wcale nie, czasami mówię... Och, Ellie, to były urodziny Tony'ego. To jest ich rocznica. Któraś tam z

kolei. Przeszła.

Zacisnęła zęby jeszcze mocniej.

Podparła się mocnym wdechem, przymknęła powieki.

- Zamknij się już lepiej i mnie nie prowokuj. Chcę cię widzieć dzisiaj. Wieczorem. Jak tylko zajdzie

słońce. Żadnych spóźnień. Żadnych wymówek. Zarezerwuj sobie dużo czasu.

Wyszła z biblioteki zamaszystym krokiem, trzaskając głośno drzwiami. Słyszałam jej kroki na

schodach, co oznaczało, że jest naprawdę wściekła.

Tony lekko odchrząknął, nawet nie próbując ukryć w jak dobrym jest humorze.

- Cóż, kochanie, myślę, że ci się należało.

- Zamknij się.

- Chciałem tylko zwrócić twoją uwagę na fakt, że im szybciej się z nią spotkasz i wybierzesz swoje

nowe vętements, co moim zdaniem, przyda ci się, tym szybciej odzyskasz swój cenny spokój.

W ostatnich słowach wyraźnie zabrzmiała ironia.

Nie odpowiedziałam mu. Zastawiałam się czy opłaca mi się pójść do niej już teraz. Ale aż taką

masochistką nie jestem. Bez przesady. A może coś nie wyjdzie, coś się wydarzy? Wyślą ją na jakąś

niebezpieczną misją, która, co najważniejsze, będzie trwała z pół roku? Szafa wybuchnie? Wiem, że

Janice robiła jakieś dzikie eksperymenty w laboratorium, a nuż…

- Mam przeczucie, że to trochę potrwa…

On był zdecydowanie za bardzo zadowolony z siebie.

- Wcale, że nie masz. Jeśli chodzi o mnie, to nic ci nie wychodzi.

Wzruszył ramionami.

- Czasami trafiam.

Anthony był tak jak ja „uzdolniony”. Miał coś, co określał przeczuciami. Sprawdzały się zwyczajowo

zawsze. Ja byłam, znowu, jedynym wyjątkiem. Jego przeczucia dotyczące mojej osoby często były

zalane mgłą, nie rozumiał ich, albo pojawiały się jaskrawe, lecz zupełnie błędne. Zupełnie mnie to nie

dziwiło, nikt jeszcze nie przebił mojej osłony. Moje myśli, uczucia, przyszłość, przeszłość, cokolwiek,

były tylko moje. Oprócz Tony’ego poznałam jeszcze tylko jedną osobą, która, tak jak on, w pewnym

stopniu mogła mnie „rozgryźć”: jeden z mieszkańców Montenegry, Jason. On potrafił przewidzieć

ostateczny rezultat naszych działań, jednak jeśli chodzi o mnie, głównie miał takie same wizje jak i

Tony. Czyli na dłuższą metę żadne.

Spojrzałam na Anthony’ego. Cały czas nie tracił mnie z oczu, miały teraz taki ciepły wyraz, za którym

zawsze, kiedy wyjeżdżałam, tęskniłam.

Nie ma jak w domu.

 

****************

 

Spędziłam w gigantycznej garderobie, przypominającej raczej salę balową lub wielki magazyn z

ciuchami, przynajmniej dobę. Zazwyczaj byłam zadowolona z tego, że nigdy się nie męczę, nie muszę

spać, nie mam żadnych potrzeb typu fizjologicznego. Teraz plułam sobie za to w brodę.

Rzecz jasna, ani Ellie, ani Tony, nie zrobili sobie, ani tym bardziej mnie, żadnej przerwy.

Szczerze nienawidziłam tych kilku dni w roku, kiedy Ellie upierała się na to wszystko. Zazwyczaj

miałam spokój, to co wybierała dla mnie na całe dwanaście miesięcy, wystarczyło by mi na dwa razy

dłuższy okres.

Jednak po prawie osiemdziesięciu latach mogłam się chociaż trochę przyznać przed samą sobą, że ten

czas spędzony corocznie na przymiarkach nie był taki stracony. Chyba odzywała się we mnie

próżność.

W życiu się do tego nie przyznam ani jej, ani jemu. Bezpieczniej jest twierdzić, że mam to absolutnie

gdzieś.

Kiedy wreszcie ten cały koszmar się skończył, kiedy pozwolili mi przebrać się we własne ciuchy

(postarałam się, aby były to najstarsze i najbardziej zniszczone, jakie miałam - nie mogłam się

powstrzymać), szybko zmyłam się im z oczu.

W sumie to nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, dom był prawie pusty, nikt nie pałętał się po nim tak

jak ja. Padało za oknem. Całkiem standardowo jak na tę część świata. Zaczęłam tęsknić za Afryką.

Czasami, zazwyczaj kiedy miałam już dość nieustannego deszczu, słoty, ciemnych chmur i mgieł,

wyjeżdżałam na jakiś czas w ciepłe okolice. Zazwyczaj wybierałam tereny prawie bezludne, głębokie

lasy, odległe sawanny, by zminimalizować ryzyko spotkania mnie, ludzi i promieni słonecznych.

Lubiłam tę pierwotność, prostotę, która panowała w tamtych okolicach, mimo upływu lat. Ludzie

wzięli z stamtąd wszystko, co tylko mogli - ograbili. Pozostało niewiele, więc i ich było mało. Było mi

to bardzo na rękę.

Weszłam do jednego z narożnych saloników. Lubiłam ten pokój, był utrzymany w odcieniach

pastelowego fioletu i zieleni, meble były ciemnobrązowe, kanapy i fotele obite pluszem. Okna

wyglądały prawie jak witraże, powierzchnię szyby przecinały cienkie, zrobione z czarnego metalu,

linie, układające się w symetryczne wzory. Pięły się po tej stronie pędy winnej latorośli, miejscami

zasłaniając dopływ światła. Jednak nikt tutaj nie potrzebował go zbyt wiele, więc pozwolono pędom

się piąć.

Podeszłam do okna, przyglądałam się kroplom deszczu, bezwładnie zsuwającymi się po szybie.

Momentami przebijały się przez gęste chmury drobne promyki słońca, podświetlały je. Wyglądało to

magicznie, bardzo sielankowo i spokojnie. Jakby wszystko to mogło trwać wiecznie i trwało, nie

zakłócane niczym. Usiadłam we wnęce, przyłożyłam czoło do szklanej tafli. Nie wydawała mi się

zimna, chociaż nie mogła mieć więcej niż kilka stopni. Było chłodno, koniec października. Zbliżały się

Zaduszki, czas zmarłych. Wspomnień, trupów z szaf.

Było bardzo cicho. Nie podobało mi się to, taka cisza wręcz prowokowała do rozmyślań. A ja tego nie

chciałam. Wiedziałam do czego, prędzej czy później, moje myśli dojdą.

Do Cullenów, oczywiście.

Musiałam zdecydować czy spotkanie w lesie miało na mnie i moje życie jakikolwiek wpływ.

Obudziło ono we mnie dawne wspomnienia i pragnienia, które dotąd, z mniejszym lub większym,

sukcesem udawało mi się tłumić. To spotkanie było jakby katalizatorem. Spowodowało, że zaczęłam

brać pod uwagę rzeczy, które dotąd nie wchodziły w rachubę. Tak jak spotkanie Cullenów. Ponowne.

Bałam się go, nie wiedziałam, jak sama na nie zareaguję, ani tym bardziej oni. Bałam się też tego, jak

wpłynie ono na moje życie. Całkiem uporządkowane, proste. Bez większych tragedii, dramatów,

cierpienia. Spokojne.

Jednak to był fałszywy spokój, co dobitnie udowadniała moja reakcja na dziewczynę. Wpadałam w

panikę praktycznie bez powodu. Nie wiedziałam niczego, a zakładałam tak wiele. Snułam plany,

brałam możliwości.

Czasami… Czasami przyłapywałam się na tym, że myślę, prawie bezwiednie, gdzieś z tyłu głowy, o

tej rodzinie. W najzwyklejszych sytuacjach, miłych, smutnych, kiedy byłam w czyimś towarzystwie

lub nie. Pojawiała się myśl o nich. Nie podobało mi się to, wolałam twierdzić, że to już wszystko jest

nieważne, że to jest już zamknięty rozdział mojego życia. Byłego życia. Jeszcze jako człowieka. Nie

mającego nic wspólnego ze mną teraz, wampirem biorącym sprawy w swoje ręce, zajmującym się

sobą. Niebezpiecznym.

Przyłożyłam dłoń do szyby, rozcapierzając palce. Sunęłam nią w dół, im niżej, tym bardziej palce się

do siebie zbliżały. Dochodząc już prawie do dolnej framugi, na moją rękę wystającą spod luźnego

swetra, padło światło słoneczne. Skóra zachowała się tak, jak przystało na skórę wampira. Zaczęła

iskrzyć, błyszczeć. Lśnić w skąpym słońcu. Przypomniało mi to ten pierwszy raz, kiedy zobaczyłam

skórę osobnika mojego gatunku. Wydawała mi się taka piękna, magiczna, wręcz nierealna, ulotna. Jak

sam osobnik.

Co dowodzi, że pierwsze wrażenia zawsze mylą.

Prawda jest zazwyczaj zupełnie inna i wręcz odwrotna do rzeczywistości.

Odjęłam rękę od szyby, odwróciłam wzrok od deszczu i krajobrazu za oknem. Spojrzałam przed

siebie, parząc na obrazy powieszone na przeciwległej ścianie. Zdecydowanie pochodziły od jakiegoś

malarza impresjonisty. Nie rozpoznawałam żadnego z nich, nie były też podpisane, bym mogła

odczytać twórcę. Najpewniej to były jakieś zaginione obrazy, nigdy nie sfotografowane, nie

skatalogowane. Drażniła mnie wieczna sielankowość na nich. Wszyscy byli szczęśliwi, zadowoleni,

gesty i pozycje postaci wyrażały spokój. Którego tak mi brakowało w tej chwili.

Poczułam lekki podmuch powietrza na prawym policzku, kliknięcie zamka.

Ktoś otwierał drzwi od saloniku.

Anthony.

Wszedł prawie bezszelestnie, cicho zamknął drzwi. Nie podszedł do mnie, tylko usiadł w głębokim

fotelu. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął elegancką papierośnicę. Mało kto ich

używał, były reliktem przeszłości. Jednak Tony nie przechowywał papierosów w zwykłych paczkach,

nie zgadzało się to z jego snobistycznym charakterem. Zawsze kojarzył mi się z aromatycznym

dymem z cienkich cygar. Jako wampirowi, nie groził mu rak płuc czy chroniczny kaszel palacza.

Korzystał z tego. Jestem pewna, że bardzo żałował tego, że jedzenie i napoje były dla nas obrzydliwe.

Reszty przyjemności, idących równo z tymi powyższymi od wieków, nie odmawiał sobie. Idealnie

wpasowywał się w kontur bogatego, zepsutego mężczyzny nie uznającego żadnych granic. I

żadnego pana.

Nie odzywaliśmy się oboje. Zastanawiało mnie czy w końcu zada mi to pytanie. Chociaż chyba nie

musiał. Znał mnie od tak dawna, że świetnie wiedział, co mogło mnie wprowadzić w taki humor. Co

wciąż gdzieś tam we mnie tkwiło, kuło boleśnie co jakiś czas.

Deszcz przestał padać.

Jedynymi dźwiękami były głębokie wydechy Tony’ego i cichy stukot uderzającego w równych

odstępach czasu, cygara o popielniczkę.

- Więc doszłaś już do tego?

Drgnęłam.

Spojrzałam na niego, uśmiechał się kpiarsko.

- Och, daj spokój Bella. Obydwoje wiedzieliśmy, że prędzej czy później to nadejdzie.

- O czym ty mówisz?

- O Cullenach, oczywiście. O czym by innym.

- Nie widziałam się z nimi.

-Oczywiście, że nie. Gdybyś ich spotkała, najprawdopodobniej miotała byś się teraz w ataku paniki

lub chowała się za kapą mojego płaszcza. Więc widząc, że tego nie robisz, tylko siedzisz przy oknie ze

wściekłą, a jednocześnie smutną miną, pozwolę sobie wysunąć przypuszczenie, że widziałaś ich tylko

lub słyszałaś. I to nie był twój pamiętny i uwielbiany Edward. Strzelałbym, że to był ktoś, z kim nie

miałaś zbytniej więzi, nie zbliżyliście się do siebie. Więc? Rosalie, Jasper czy…?

- Nie wiem czy spotkałam kogokolwiek z tej rodziny.

Poprawił się w fotelu, założył nogę na nogę. Zgasił niedopałek w srebrnej popielniczce i złączył wolne

palce ze sobą. Przyjmował pozycję myśliciela. Świetnie, czeka mnie analiza psychologiczna.

- Och, więc mamy tajemnicę.

- Nie ma żadnej tajemnicy. – burknęłam – Niczego nie wiem.

- Ach, więc to tak.

Zirytował mnie.

- „Ach, więc to tak?”. A co ty wiesz? Nic. Nie było cię ze mną, nie wiesz, co się stało, nie siedzisz w

mojej głowie. Więc powstrzymaj się może przed wyrażaniem irytujących zdań i sugerowania, że

cokolwiek wiesz.

- Jesteś niemiła, Bellisima. I niesprawiedliwa.

- Co ty nie powiesz.

- Tylko to, co słyszysz, moja droga. Na słuch nigdy nie narzekałaś, wręcz przeciwnie, wiele razy

miałem okazję przekonać się o jego niezawodności.

Ta rozmowa robiła się męcząca. Nużyła mnie, pogłębiała moje już rosnące przygnębienie. Nagle

zapragnęłam gdzieś pobiec, poczuć wiatr we włosach, postarać się, by szybkość wyrzuciła z mojej

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin