Angelsen Trine - Córka morza 06 - Rywalki.doc

(639 KB) Pobierz
Rozdział 1

TRINE ANGELSEN

 

RYWALKI

 

SAGA CÓRKA MORZA VI

 

Rozdział 1

 

              Elizabeth stała jak skamieniała i patrzyła przed siebie. Była pewna, że widziała orszak żałobny, tak samo jak poprzednio. Gdyby udało jej się o tym nie myśleć, zachowywać się, jak gdyby nigdy nic, nic by się nie stało, pomyślała. Uchwyciła się na moment tej myśli, lecz zaraz uświadomiła sobie okrutną prawdę: ktoś umrze. Nie wiedziała jednak, kto.

              Nagle poczuła łzy, które spłynęły do kącików jej ust. Nie zrobiła jednak nic, żeby je wytrzeć. Zacisnęła dłoń i zagryzła kostki, by stłumić szloch. Wtedy poczuła na ramieniu czyjąś ciężką dłoń i drgnęła ze strachu.

              - O, Jakob! Ale mnie przestraszyłeś! – Szybko otwarła twarz.

              - Płaczesz? – spytał zaskoczony.

              Czy może mu powiedzieć prawdę? – zastanawiała się, szukając jakiegoś wykrętu. Mogłaby się wyłgać, mówiąc, że myślała o Jensie albo… Nie, nie powinna kłamać, zwłaszcza o zmarłych. Zwilżyła usta i głęboko zaczerpnęła powietrza, zanim odpowiedziała pytaniem:

              - Pamiętasz, jak ci mówiłam, że miewam wizje?

              - Mhm – odparł i skinął głową.

              - Widziałaś coś przed chwilą. Orszak żałobny. Ktoś umrze, Jakob! – Musiała kilka razy przełknąć ślinę, żeby powstrzymać płacz.

              Przyglądał się jej badawczo.

              - Jesteś pewna? – zapytał. – Może tym razem oznacza to coś innego?

              Dosłyszała w jego głosie błaganie i odczuła pokusę, żeby przytaknąć, ale nie mogła tego zrobić. Teść nie zasłużył sobie na to, żeby go okłamywać, musiał poznać prawdę.

              - Nie, Jakob. Już wcześniej przytrafiło mi się coś takiego. – Naciągnęła mocniej chustę na ramionach, bo wiał nieprzyjemny wiatr. Siąpiła też mżawka, ale było jej to obojętne. – Miałam podobną wizję przed śmiercią Ragny. – Wstrzymała oddech. Bała się spojrzeć teściowi w oczy, obawiając się jego reakcji.

              - Widziałaś Ragnę? – spytał przerażony.

              - Nie, tylko orszak żałobny na drodze. – Zerknęła na Jakoba i zobaczyła, że pobladł, a jego wzrok znieruchomiał.

              - Biedactwo. Należałoby ci tego oszczędzić – rzekł ze współczuciem i poklepał ją po ramieniu. – Ale czy jesteś pewna, że…

              - Wiem, co widziałam – przerwała mu. Nagle ogarnął ją strach, że teść nie wierzy w to, co mu powiedziała.

              - Nie zawsze da się zrozumieć zmysły. Stwórcy – stwierdził. – Dlaczego pozwala, żebyś miała takie wizje? Jaki jest w tym sens?

              Elizabeth odwróciła się do niego.

              - Boję się – wyznała. – Bo nie wiem, kto będzie następny.

              - Powinnaś się raczej cieszyć, że tego nie wiesz – zauważył rozsądnie. – Wyobraź sobie, co by było, gdybyś to mnie zobaczyła?

              Elizabeth zadrżała.

              - Rozumiem, co masz na myśli – odparła, wodząc wzrokiem za Ane, która dreptała obok i zbierała kamyki.

              - Mam Moją Pusię – oznajmiła nagle dziewczynka i spojrzała na dziadka, zadzierając główkę.

              - Co mówisz? – spytał i kucnął przed nią.

              - Dostała w Dalsrud kotka, którego najpierw nazywała Mójkocio, a teraz mówi na niego Moja Pusia – wyjaśniła Elizabeth.

              Słuchając, jak Jakob gawędzi z Ane, powiodła spojrzeniem ponad wsią. Drzewa stały nagie i czarne na tle szarego jak ołów nieba, a daleko na morzu wiatr tworzył kłębki piany. Późna jesień to okropna pora, pomyślała. Liście już opadły, ale śnieg jeszcze nie spadł, więc krajobraz był czarny, mokry i smutny. W domach zrobiło się wilgotno i zimno. Zobaczyła, że z chaty ojca unosi się dym.

              Usłyszała, że Jakob coś do niej powiedział.

              - Mówiłeś co? – spytała.

              - Może byście wstąpiły?

              Elizabeth nie od razu odpowiedziała. W dole bowiem dostrzegła Mathilde, która wiązała przy brzegi łódź. Na pewno była w odwiedzinach u córeczki, pomyślała. Coś jednak zaniepokoiło ją w zachowaniu dziewczyny.

              - Zabierz Ane do domu, ja zaraz przyjdę – odparła po chwili.

              - Na pewno nic ci nie jest? – zapytał.

              Skinęła głową.

              - Wszystko w porządku.

              Długo się je przyglądał.

              - Postaraj się nie myśleć o tym, co widziałaś, Elizabeth. – Zamilkł na chwilę. – Wszyscy kiedyś umrzemy. Wiesz, że przydarzy się to komuś z naszej wsi, i rozumiem, że niełatwo jest ci z tym żyć, ale…

              Elizabeth mi przerwała:

              - Mówiłam ci, że już kiedyś mi się to przydarzyło, więc nie martw się o mnie. – Spróbowała się uśmiechnąć. Pożałowała, że niepotrzebnie zmartwiła teścia, opowiadając mu o swojej wizji.

              Pokiwał głową, a potem wziął Ane za rękę i wszedł do domu.

              Elizabeth struchlała na widok zapłakanej twarzy Mathilde.

              - kochana, co się stało? – zapytała, ocierając łzę z zaczerwienionego policzka dziewczyny.

              - Nie chcę o tym mówić – odparła Mathilde i się odwróciła.

              - Czy zrobiła, coś złego?

              Mathilde energicznie pokręciła głową.

              - Czy ktoś był dla ciebie niedobry?

              - Nie chcę o tym rozmawiać, już mówiłam. – Ponownie się rozpłakała i ukryła twarz w dłoniach.

              - Moje biedactwo – westchnęła Elizabeth, objęła dziewczynę ramieniem i ostrożnie poklepała po plecach. – Człowiekowi nie zawsze jest łatwo.

              - Mnie jest dzisiaj okropnie! – Mathilde pochlipywała w jej ramionach.

              Elizabeth zastanawiała się, co zrobić, żeby nakłonić ją do mówienia.

              - Jeżeli nie chcesz porozmawiać ze mną, to może zwierzyłabyś się do Dorte?

              - Nie, nie chcę, żeby ktoś wiedział, że płakałam.

              - Wiesz co…? – podjęła Elizabeth.

              - Co? – Mathilde podniosła wzrok.

              - Kiedy Marii jest smutno, to proszę ją, żeby mi powiedziała, co się stało, bo dopiero wtedy będę mogła zrobić wszystko, by poprawić jej humor.

              - I opowiada?

              - Tak, za każdym razem. To jak? Powiedz mi, co cię gnębi?

              - Tak, ale nie tutaj. Zimno mi.

              - To chodźmy do mojej szopy na łodzie. – Objęła Mathilde ramieniem i ruszyły wzdłuż brzegu.

              W szopie Elizabeth zostawiła otwarte drzwi wychodzące na morze, żeby wypuścić trochę świata.

              - Usiądźmy tutaj – zaproponowała, wskazując pustą beczkę odwróconą do góry dnem. – O, tu masz ściereczkę. Wytrzyj łzy i opowiedz mi wszystko. na pewno znajdziemy jakąś radę.

              Dziewczyna, drżąc, mocno wytarła nos, zaczerpnęła powietrza i rzekła cicho:

              - Tato chce oddać moje dziecko.

              Jej słowa zabolały niczym policzek. Elizabeth siedziała jak sparaliżowana, ze wzrokiem utkwiony, w Mathilde.

              - Czy mogłabyś mu powiedzieć, żeby tego nie robił? – spytała dziewczyna błagalnie.

              Dlaczego obiecałam, że znajdę jakąś radę, zanim się dowiedziała, o co chodzi? – pomyślała Elizabeth, zła na siebie, i przełknęła ślinę. Musiała grać na zwłokę, bo na razie nie potrafiła nic wymyślić.

              - Jesteś pewna, że tak właśnie powiedział? – zapytała z ociąganiem.

              - Najzupełniej. Tłumaczył, że nie jestem w stanie zając się Sofie, a oni nie mają środków, żeby ja utrzymywać. Co to są środki?

              - Pieniądze – wyjaśniła Elizabeth. Powoli docierało do niej znacznie słów Mathilde. – Dlaczego tak postanowił? Czy coś się stało?

              - Zorientował się, że widziałam się z Sofie, kiedy go nie było, i wpadł w złość. Powiedział, że już ustalone, kto weźmie dziecko. Zabiorą je za dwa tygodnie. To już niedługo…

              - Tak, to prawda – mruknęła Elizabeth, czując, że ogarnia ją gniew. Jak on mógł zrobić coś takiego własnej córce? Wiedziała, że być może jest niesprawiedliwa, może rodzice Mathilde rzeczywiście nie byli w stanie wykarmić jeszcze jednego dziecka. Ale jednak to dziwne, że ojciec dziewczyny wpadł na ten pomysł, kiedy się zorientował, że widziała się z córką. Może chciał ją trzymać z dala od Sofie?

              - Zapewniłam, że mogę się nią zajmować, ale on nawet nie chciał o tym słyszeć – ciągnęła Mathilde. – Przecież dobrze sobie radzę z dziećmi, prawda, Elizabeth?

              - Tak, oczywiście – potwierdziła Elizabeth machinalnie.

              Wiedziała, że sprzeciwianie się ojcu Mathilde na nic się nie zda, jeśli już podjął decyzję. Jak jednak wytłumaczyć dziewczynie, że nie może jej pomóc? – myślała zrozpaczona.

              - Mathilde – zaczęła ostrożnie. – Jeżeli Sofie zostanie oddana do innych ludzi, to będzie jej tam dobrze. Jens, mój mąż, który już nie żyje, mieszkał z Ragną i Jakobem, chociaż nie byli jego prawdziwymi rodzicami. A chyba wiesz, jak było mu dobrze?

              Mathilde zerknęła na nią spod zmarszczonych brwi. Jej oczy powoli wypełniły się łzami.

              - Obiecałas, że mi pomożesz, a ty wcale nie jesteś lepsza od mojego taty! – powiedziała z goryczą.

              Chciała wstać, lecz Elizabeth poderwała się i ją zatrzymała.

              - Poczekaj, Mathilde, jeszcze nie skończyłam. Pomogę ci, jak obiecałam, ale najpierw opowiem ci o Jensie. – Słyszała, jak cienko zabrzmiał jej głos. Miała nadzieję, że dziewczyna tego nie zauważyła.

              - Jeżeli ktoś zabierze mi dziecko, rzucę do morza – oświadczyła Mathilde drżącym głosem.

              Elizabeth przebiegł dreszcz. Czyżby właśnie Mathilde widziała w swojej wizji? Czy dziewczyna faktycznie odbierze sobie życie? Chwyciła ją za ramiona i ścisnęła tak mocno, że tamta aż jęknęła.

              - Posłuchaj mnie, Mathilde. Jeżeli zrobisz coś takiego, nie pójdziesz do nieba.

              - Wiem, ale to nie szkodzi – odparła Mathilde z płaczem. – A co ty byś zrobiła, gdyby ktoś zabrał ci Ane?

              Elizabeth nie spodziewała się takiego pytania i przez moment nie wiedziała, co odpowiedzieć. W końcu opuściła ręce i rzekła cicho:

              - Rzuciłabym się do morza.

              Mathilde przykuwała ją wzrokiem. Elizabeth miała wrażenie, jakby trwało to wieczność. W końcu przytuliła dziewczynę do siebie.

              - Obiecuję ci na honor i wiarę, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś nie straciła swojego dziecka.

              - Przysięgasz na Boga?

              Elizabeth wiele razy słyszała te słowa, wypowiadane przez Marię i Indianne, kiedy szeptały sobie tajemnice, ale wtedy brzmiało to słodko i dziecinnie. Teraz to nie była zabawa.

              - Tak, przysięgam na Boga – odpowiedziała i pomyślała, że to najtrudniejsze zadanie, jakiego kiedykolwiek się podjęła.

 

Rozdział 2

 

              Kiedy Elizabeth i Mathilde dotarły do Heimly, Jakob siedział w izbie i wpuszczał pod sufit kłęby dymu.

              - Ane chciała wyjść na dwór i pobawić się z innymi dziećmi – wyjaśnił i skinął głową ku oknu.

              - Tak, widziałam ją.

              - Ojej, czyżbyś płakała, Mathilde? – spytała Dorte.

Wytarła dłonie w fartuch o zostawiła zmywanie.

              - Mathilde ma zmartwienie, ale nie chce o tym mówić – wtrąciła szybko Elizabeth.

              W głosie Dorte brzmiał smutek, gdy spytała:

              - Może moglibyśmy jakoś pomóc?

              - Nie, Elizabeth tym się zajmie – odparła Mathilde stanowczo.

              - Ach tak.

              Dorte chyba zrobiło się przykro, pomyślała Elizabeth i postanowiła, że później zwróci się do niej i Jakoba o radę. Uznała, że nie może sama dźwigać tego ciężaru, poza tym wcale nie obiecała, że zachowa w tajemnicy to, co usłyszała.

              - Powinnam dzisiaj wysprzątać swój pokój na poddaszu – mruknęła Mathilde. – Jest nagrzana woda?

              - Tak, w kociołku – odparła Dorte. – Ale może najpierw zjadłabyś podwieczorek?

              - Nie, nie jestem głodna – bąknęła dziewczyna i wypadła z wiadrem za drzwi.

              Kiedy Elizabeth usłyszała stukot chodaków na poddaszu, opadła ciężko na krzesło przy stole.

              - Ojciec Mathilde postanowił oddać komuś jej dziecko – oznajmiła. – Powiedział, że nie mają dość jedzenia. Ale podejrzewam, że chce zrobić dziewczynie na złość. Nie pozwolił Mathildzie widywać się z Sofie, a ostatnio dowiedział się, że jednak się spotkały.

              Dorte również usiadła.

              - Nie mów Mathilde, że ci o tym powiedziałam – poprosiła Elizabeth. – Zagroziła, że jeżeli oddadzą jej dziecko obcym ludziom, rzuci się do morza. I sądzę, że tak zrobi.

              W tym momencie napotkała spojrzenie Jakoba i zrozumiała, że pomyślał to samo co ona: a może Elizabeth w swojej wizji widziała właśnie Mathilde?

              - Obiecałam, że jej pomogę – ciągnęła Elizabeth – ale nie mam pojęcia, jak to zrobić. Może wy moglibyście jakoś pomóc? – spytała i spojrzała błagalnie najpierw na Jakoba, a potem na Dorte. – Ludzie liczą się z twoim zdaniem, Jakobie. Może gdybyś porozmawiał z ojcem Mathilde, to by zmienił decyzję?

              Jakob wolno pokręcił głową.

              - Rozmowa nic tu nie pomoże, Elizabeth. Zrobiłabym wszystko, co w mojej mocy, ale Mathilde nie jest taka jak inni, a opiekunami dziecka są jej rodzice i dlatego niewiele możemy poradzić. Być może jest jakieś prawo, które o tym mówi, ale ja go nie znam. Dlatego uważam, że nie powinniśmy się do tego wtrącać.

              Elizabeth poczuła, że ogarnia ją zwątpienie. Za chwilę Mathilde zejdzie na dół i nie będę mogli dłużej o niej rozmawiać.

              - Dorte – zaczęła z wahaniem. – Znasz może matkę Mathilde?

              - Znam, ale ona jest całkowicie podporządkowana mężowi i nie ma nic do powiedzenia. To do niego należy ostatnie słowo.

              - Rozumiem – mruknęła cicho Elizabeth. – W każdym razie bardzo wam dziękuję.

              - Naprawdę chciałbym ci pomóc, Elizabeth – zapewnił Jakob.

              - Nie myśl o tym więcej. Wzięliście Mathilde na służbę, i to już bardzo wiele. W końcu na pewno wszystko się jakoś ułoży.

              W ciągu następnych dni Elizabeth unikała wizyt w Heimly. Wstydziła się i czuła, że nie będzie umiała spojrzeć Mathilde w oczy, dopóki nie znajdzie jakiegoś wyjścia. Ciągle jeszcze była na siebie zła, że bez zastanowienia złożyła dziewczynie obietnicę pomocy.

              Nocami leżała bezsennie, wpatrując się w ciemność, aż głowa pękała jej z bólu i piekła oczy. Modliła się do Boga, żeby nie zabierał im Mathilde i pomógł dziewczynie zachować małą Sofie. Niekiedy szeptała imię Liny-Laponki, ale na próżno. Staruszka od dawna się jej nie pokazywała.

              - Jeżeli Mathilde odbierze sobie życie, to będzie moja wina. Wtedy będę miała życie dwu istot na sumieniu – szepnęła w nocną ciemność.

              Kilka dni później Elizabeth wybrała się nad rzekę, żeby wypłukać pranie. Nagle stanęła za nią Mathilde.

              - Zostały już tylko dwa dni – przypominała, wyciągając kciuk i palec wskazujący. – Za dwa dni ojciec odda moje dziecko.

              Elizabeth dokładnie wypłukała bluzkę, która właśnie zanurzyła w wodzie, potem wykręciła ją i chwyciła następną rzecz. Nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc grała na zwłokę. W końcu straciła czucie w dłoniach, musiała więc przerwać płukanie. Pochuchała na palce i przyznała:

              - Jeszcze nic nie wymyśliłam, Mathilde.

              Dziewczyna wpatrywała się w nią uporczywie. Elizabeth zauważyła, że ma ciemne sińce pod oczami. A więc obie ostatnio źle sypiamy, stwierdziła w duchu.

- Liczyłam na ciebie – rzuciła dziewczyna bezbarwnie.

- Dotrzymam obietnicy – zapewniła Elizabeth z przesadną pewnością siebie.

- Dlaczego ty albo Jakob i Dorte nie weźmie Sofie na wychowanie? – spytała Mathilde. – Wtedy mogłabym codziennie ją widywać.

- Nie możemy, bo opiekun Sofie jest twój ojciec, a on postanowił inaczej. Poza tym nie wiem, czy zdołałabym utrzymać jeszcze jedno dziecko – wyjaśniła.

Trudno jej było wytłumaczyć to wszystko dziewczynie. Nie mogła przecież powiedzieć, że ojciec Mathilde to drań albo że Mathilde nie byłaby w stanie zająć się swoim dzieckiem i że w tym właśnie tkwi sedno sprawy.

Mathilde szorowała stopą o trawę. W końcu podniosła wzrok i powtórzyła cicho zbolałym głosem:

- Za dwa dni…

 

Następnego dnia nadal było zimno i nieprzyjemnie, ale mimo to Elizabeth wybrała się łodzią do Storvika. Nie miała pojęcia, co ją tam czeka, nie miała nawet odwagi wyobrazić sobie tego. Gęsta mgła wisiała nisko w górach, wiatr targał chustą Elizabeth, kiedy wiązała łódź na brzegu, a potem szła drogą pod górę. Powinna dobrze się zastanowić, co powiedzieć, przemknęło jej przez głowę, gdy ujrzała niewielki szary dom. Przystanęła i przez chwilę mu się przyglądała, inaczej nigdy nie zaznam spokoju. Udobruchałam lensmana i pastora, więc czego teraz się obawiam? Wciągnęła głęboko powietrze i zdecydowanym krokiem pokonała ostatni odcinek drogi.

Matka Mathilde była sama w domu i z wahaniem zaprosiła ją do środka.

- Któż to do nas przyszedł? – spytała, wyciągając szyję, żeby sprawdzić, czy z tyłu nie idzie ktoś jeszcze.

- Tym razem nie ma ze mną twojej córki – uspokoiła ją Elizabeth. – Od razu przystąpię do rzeczy – ciągnęła, zdejmując z głowy chustę. – Mathilde powiedziała mi, że chcecie oddać komuś jej dziecko.

Kobieta usiadła, ale wciąż nerwowo zerkała przez okno. Kiedy przydreptała do niej mała Sofie, wzięła ją na kolana i bezwiednie zaczęła kołysać.

- Tak, zdecydowaliśmy się na to – przyznała cicho.

- Wy? O ile dobrze zrozumiałam, to twój mąż tak postanowił, gdy zauważył, że Mathilde widziała się z Sofie – odparła Elizabeth. Spostrzegła, że kobieta drgnęła. Jej palce nerwowo gładziły blat stołu.

- Źle zrobiła, że się na to zgodziła. Dziecku nie wychodzi na dobre przebywanie z Mathilde. Ona nie jest taka jak my wszyscy.

- A jacy my jesteśmy? – spytała Elizabeth.

Matka Mathilde długo nie odpowiadała. Wreszcie westchnęła zrezygnowana.

- Wiesz równie dobrze jak, ja, że ona jest pomylona.

Elizabeth z trzaskiem uderzyła dłonią o stół

Sofie podskoczyła ze strachu i przytuliła się do babci.

- Nie chcę więcej słyszeć tego słowa! Mathilde nie jest może tak mądra jak inni i potrzebuje więcej czasu, żeby się czegoś nauczyć, ale to nie daje wam prawa, żeby zabierać jej dziecko! Jeżeli kochasz swoją córkę, to nie rób tego.

Kobieta pobladła a jej usta zaczęły drżeć. Przerażona, wpatrując się w Elizabeth.

- Wydaje mi się, że powinnaś już iść – rzekła niepewnie.

- Nie wyjdę, dopóki mi nie obiecasz, że Mathilde będzie mogła zatrzymać dziecko.

- Nie mogę.

Wstała. Elizabeth również się podniosła.

- Czy twój mąż cię zbije, jeśli mu się sprzeciwisz? – zapytała wprost.

Kobieta milczała, więc Elizabeth ciągnęła już łagodniejszym głosem:

- Wiem, że to nie ty wpadłaś na ten pomysł, ale twój mąż.

- Idź już – ponaglała matka Mathilde, mocniej przytulając dziecko.

Elizabeth zrozumiała, że nic nie wskóra, i spytała:

- Kiedy wróci twój mąż?

- Nie wiem, ale proszę cię, żebyś wyszła, zanim się pojawi.

- Nie, poczekam tutaj – oznajmiła nagle Elizabeth stanowczo i usiadła, krzyżując ręce na piersiach.

Kobieta zdławionym przez płacz głosem zaczęła ją zaklinać:

- Bądź tak dobra, błagam cię na kolanach, odejdź, to spróbuję z nim porozmawiać.

Tak, pomyślała Elizabeth, może i spróbuje, ale nic nie osiągnie. Dlatego muszę tu zostać i poczekać.

- Chyba nie zabronił ci przyjmować gości? – zapytała łagodnie. – Prawdopodobnie prędzej wysłucha mnie niż ciebie.

W tej samej chwili drzwi otworzyły się z impetem i do środka wszedł wysoki, tyczkowaty mężczyzna. Spojrzał na Elizabeth zimnym wzrokiem.

- Przyszedł ktoś obcy? – zapytał niezadowolony, nie zamierzając się nawet przywitać. – O co chodzi? – rzucił i usiadł przy końcu stołu.

Elizabeth czuła, jak serce wali jej w piersi. Ręka jej nieco drżała, gdy wyciągnęła dłoń na powitanie. Ośmielona tym, że podał jej swoją, przedstawiła się i dodała:

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin