18
SEKUND
GEORGE D. SHUMAN
Z angielskiego przełożył
RAFAŁ LISOWSKI
WARSZAWA 2008
Tytuł oryginału:
18 SECONDS
Copyright © George D. Shuman 2006 Ali rights reserved
First published by Simon & Schuster Inc., New York
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2008
Copyright © for the Polish translation by Rafał Lisowski 2008
Redakcja: Dorota Stańczak
Ilustracja na okładce: Getty Images/Flash Press Media
Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7359-664-1
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
www.merlin.pl
www.empik.com
www.ksiazki.wp.pl
WYDAWNICTWO ALBATROS
ANDRZEJ KURYŁOWICZ
Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
Wydanie I
Skład: Laguna
Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań
Książkę dedykuję Susan,
której wyjątkowym darem dla świata
jest miłość do wszystkiego, co istnieje,
oraz
przyjaciołom ze służb ochrony porządku
publicznego, braciom i siostrom, którzy zapłacili
najwyższą cenę.
1
Poranek wielkanocny,
27 marca Pittsburgh w stanie Pensylwania
Sherry wysiadła z wózka przy elektronicznym punkcie informacyjnym na poziomie komunikacji międzynarodowego portu lotniczego. Kierowca postawił jej torbę na ziemi, zawrócił z hałasem i odjechał.
Zebrała się w sobie, słysząc tupot wielu malutkich stóp, pędzących w jej kierunku. Na moment, niczym w zaaranżowanej naprędce grze w „głupiego Jasia”, otoczyły ją rozkrzyczane dzieci, by po chwili włączyć się w szemrzący tłum. Z czyichś słuchawek dobiegał blaszany głos Eltona Johna, jakaś para sprzeczała się o to, kto powinien teraz robić zdjęcia, a policyjna krótkofalówka donosiła o wypadku na parkingu godzinowym.
Hałaśliwa syrena oznajmiła uruchomienie taśmociągu bagażowego i w jednej chwili tłum rzucił się w jego kierunku. Ktoś potrącił Sherry, zatoczyła się, lecz mocne dłonie chwyciły ją i przytrzymały.
— Wybacz, moje dziecko — zaśmiała się zakonnica. — Bóg z tobą!
Od otwierających i zamykających się drzwi wejściowych ciągnął chłód. Sherry miała na sobie czarne spodnie, czerwony wełniany żakiet i praktyczne obuwie.
Z przeciwległej strony punktu informacyjnego przyglądał się jej
rozczochrany mężczyzna w długim, czarnym płaszczu. Stał z rękami w kieszeniach, usiłując skupić się na twarzach ludzi stłoczonych wokół taśmociągu, jednak jego wzrok zbaczał wciąż ku Sherry. Przepiękna, myślał, wprost przepiękna. Powrót do obserwacji tłumu wymagał nie lada wysiłku.
Przy taśmociągu dostrzegł kilka potencjalnych kandydatek, z których jedna wyjątkowo dobrze pasowała do postaci, jaką sobie wyobrażał. Miała na sobie kostium w stylu safari, na nogach pionierki, a długie rude włosy splotła w gruby warkocz. Jedna z dwóch kolejnych kandydatek była platynową blondynką ubraną w czarny kombinezon i szpilki, druga natomiast miała fioletowy dres, buty do biegania oraz popielate włosy związane w kucyk.
Mężczyźnie przyszło do głowy, że młody pan Torlino mógł przecież poszukać czegoś na temat tej kobiety w Internecie, może nawet znaleźć jakieś zdjęcie. Jednak zarówno on sam, jak i Torlino z ostatnich czterdziestu godzin przespali najwyżej cztery, nic więc dziwnego, że nie mieli czasu na surfowanie po sieci.
Tłum wciąż kłębił się wokół taśmociągu, ludzie przepychali się, z trudem wyciągając bagaże. Mężczyzna w czarnym płaszczu rzucił kolejne ukradkowe spojrzenie na ciemnowłosą piękność przy punkcie informacyjnym. Podchodziły do niej różne osoby — w większości mężczyźni proponujący pomoc — jednak ona odprawiała wszystkich z olśniewającym uśmiechem. Ze wstydem stwierdził, że chciałby podejść i powiedzieć coś banalnego, tylko po to, by uśmiechnęła się właśnie do niego.
Ludzie zaczęli się rozchodzić parami i trójkami. Do kobiety w kostiumie safari podszedł brodacz w czapce w panterkę i odeszli razem, niosąc dwie plecione torby. Ta w szpilkach przywołała bagażowego z monstrualną walizą, w której mężczyzna w czarnym płaszczu zmieściłby całą swoją garderobę. Fioletowy dres opuścił zaś lotnisko w towarzystwie męża i trójki dzieci uczepionych jej
nogawek. Mężczyzna rozejrzał się po sali w poszukiwaniu samotnych kobiet. Na taśmociągu jeździły wciąż dwie walizki, w okolicy nie było jednak żadnej nowej kandydatki.
Coś okrągłego otarło się o jego stopę. Opuściwszy wzrok, ujrzał kędzierzawą główkę dziecka. Pulchną rączką sięgało po gumową piłkę, twarzą niemalże dotykając mankietów jego spodni. Przemknęło mu przez myśl, czy mały poczuł zapach śmierci na jego butach.
Przestąpił z nogi na nogę, z zażenowaniem wycierając buty w wykładzinę. Sięgnął do kieszeni, wycisnął z tubki kolejną miętówkę i włożył ją do ust.
Z ruchomych schodów korpulentna kobieta machała gorączkowo w jego kierunku. Miała tapirowane blond włosy i mocny makijaż. Z jej jednego ramienia zwisała torba na zakupy, w drugiej ręce wiercił się natomiast mały biały piesek.
— Hej, heeej! — zapiszczała, a on zamknął oczy, zastanawiając się, czy jego pomysł nie był zbyt rozpaczliwy.
Po chwili minął go flejtuchowaty człowiek w słomkowym kapeluszu, pędzący, by przywitać się z jejmością. Mężczyzna odetchnął z ulgą i ponownie zwrócił wzrok w stronę punktu informacji.
Czy coś ją zatrzymało, gdy wysiadała z samolotu? Może źle się poczuła i poszła do toalety? A może czekała na niego w innej części lotniska? Domyślał się, że jest tu więcej elektronicznych punktów informacyjnych, ale przecież wskazał konkretnie ten na poziomie komunikacji.
Tutaj była zaś tylko ta piękna kobieta w czerwieni, cierpliwie czekająca na kogoś, kto miał ją odebrać.
Elektroniczny głos oznajmił, że samochody pozostawione bez nadzoru zostaną odholowane, a bagaże — usunięte. Wahał się jeszcze przez chwilę, po czym ruszył w stronę kobiety. Na jego twarzy malowała się mieszanka niepewności i zawstydzenia. Ona stała wyprostowana, z wysoko podniesioną głową i opuszczonymi
rękoma. Był w niej spokój, przy którym cały ruch wokół zdawał się zamierać
Zobaczył, jak obraca głowę. Z jej twarzy odczytał, że odnotowała jego obecność.
— Bardzo panią przepraszam — zaczął, natychmiast się rumieniąc. — Pani Moore?
— Sherry — odparła, wyciągając ku niemu wolną dłoń. W drugiej ściskała długą biało-czerwona laskę. — Kapitan Karpovich?
Zrobił krok w tył, przykrywając usta dłonią.
Jej grube kasztanowe loki z wdziękiem opadały na ramiona. Ciemnoczerwone łuki ust doskonale współgrały z barwą jej żakietu. Miała pełne, krągłe piersi, była wysoka — i oszałamiająco zmysłowa.
Ręką trzymającą biało-czerwona laskę odgarnęła kosmyk włosów. Gdy ją opuściła, laska ponownie dotknęła ziemi. Mężczyzna pośpiesznie uścisnął wyciągniętą dłoń i poczuł jej ciepło.
— Proszę mi mówić Edward — rzekł. Jej uroda i kalectwo kłóciły się ze sobą, tworząc mieszankę, która rozdzierała serce. Nieświadomie przykrył dłoń kobiety swoją własną, głaszcząc ją delikatnie. Przypuszczał, że Sherry może mieć trzydzieści kilka lat.
— Proszę mi wybaczyć. Nie spodziewałem się, że pani... no... podjedzie meleksem.
— Nic nie szkodzi, Edwardzie — odrzekła pogodnie. — Którędy teraz?
Chwycił lekką torbę i wziął Sherry pod rękę, na jedną chwilę całkiem zapominając o swej misji. Z dumą poprowadził ją ku rozsuwanym drzwiom.
— Nasz samochód jest tuż przy wyjściu.
— Strasznie zimno — poskarżyła się.
— W górach — odrzekł, gładząc ją po ramieniu — często wieje i pada.
— Paskudnie — uśmiechnęła się, a on pogłaskał ją mocniej.
Gdy drzwi się rozwarły, w twarz uderzył ich przenikliwy chłód.
Przy krawężniku stał czarny sedan z włączonym silnikiem Miał rządowe oznaczenia oraz imponujący zestaw anten. Nad bagażnikiem unosiła się biała smużka spalin. Edward położył torbę na tylnym siedzeniu, pomagając Sherry usadowić się obok.
Wewnątrz samochodu było ciepło. Kobieta poczuła zapach wody kolońskiej kierowcy.
— Mike Torlino — powiedział głos. Wyczuła rękę wyciągniętą w jej kierunku.
— Sherry Moore — odrzekła z uśmiechem, ściskając jego dłoń.
Starszy z mężczyzn usiadł na siedzeniu pasażera. Torlino cofnął dłoń i potrząsnął nią, jakby właśnie się oparzył.
— G-O-R-Ą-C-A L-A-S-K-A — powiedział do Edwarda, bezgłośnie poruszając ustami, w odpowiedzi napotkał jednak lodowate spojrzenie.
— Fatalnie się ubrałam na tę pogodę — stwierdziła Sherry. — W Filadelfii było piętnaście stopni.
— Chłód ciągnie znad jeziora Erie. — Torlino pochylił głowę, by spojrzeć w boczne lusterko, i włączył się do ruchu. — Przez ostatnią godzinę ochłodziło się o pięć stopni. Zostaje pani w Pittsburghu na noc?
Wsteczne lusterko ustawił tak, by widzieć jej twarz.
— Planowałam na wieczór wrócić do domu, jeśli tylko skończymy na czas — odparła.
— Odwieziemy panią w porę. — Karpovich spojrzał gniewnie na partnera. Przełożył ramię przez oparcie i obrócił się ku niej. — Będzie pani miała masę czasu.
Ruszyli na południe drogą numer 90, zjeżdżając z autostrady na wschód do Donegal, w rejon pól uprawnych. Sherry oparła czoło o zimną szybę. Wsłuchana w deszcz i rytmiczny odgłos pracujących wycieraczek, rozmyślała o swych koszmarach. Wszystkie zaczynały się niewinnie i wszystkie kończyły straszliwie. Twarz pojawiająca
się w przedniej szybie trwała w jej pamięci, wyraźna, choć zamazana, znajoma, choć nieznana.
W koszmarach siedziała w samochodzie, podczas gdy ktoś naciągał jej na głowę czerwony rybacki sweter, o kilka rozmiarów za duży, cuchnący potem i benzyną. Nagle rozlegał się krzyk i tuż przed nią o szybę uderzała z impetem twarz kobiety. Sherry patrzyła w jej zielone, przerażone oczy i widziała, jak z rozciętej wargi cieknie krew, rozmazując się szkarłatem po bladym policzku.
Zaraz potem pęd odrywał twarz od szyby, a zimny deszcz zmywał ślady krwi.
Tej zimy koszmary były gorsze — częstsze i gwałtowniejsze. Mówiono jej, że cierpi na wszelkie możliwe dolegliwości, od parasomnii po nerwicę pourazową, zawsze zastrzegając przy tym, że nikt tak naprawdę nie jest w stanie przewidzieć skutków ubocznych jej pracy.
Torlino skręcił delikatnie, by ominąć coś na drodze. Jej głowa przesunęła się po zimnym szkle, budząc ją z zadumy. Musiała przyznać, że dobrze było wyrwać się dziś z domu, dobrze było myśleć o czymś innym niż koszmarne sny.
— Jak jest na dworze? — spytała, w zamyśleniu skubiącpłatek ucha.
— Deszcz zmienia się w śnieg — odrzekł Karpovich.
Gdy przycisnęła czoło do szyby, słyszała stukot drobinek lodu.
Karpovich mówił jednak dalej. Głosem kojącym i cierpliwym opisywał pola niczym wytrawny gawędziarz. Wyczuwała, że jest zmęczony, a jednak nie oszczędzał jej żadnego szczegółu. Przypominał jej tym pana Brighama, sąsiada, który przez tyle samotnych nocy odczytywał jej listy. Zastanawiała się, czy z talentu Edwarda korzysta jakaś nieszczęsna, przykuta do łóżka istota.
Wzgórza były kamieniste, a gospodarstwa — ubogie. Krowy i owce brodziły po kolana w błocie. Sznury zeszłorocznych lampek
bożonarodzeniowych wieńczyły okna i werandy starych domostw. Sherry próbowała sobie wyobrazić te gospodarstwa. Zapach płonących kominków, nieposłane łóżka, naczynia z resztkami jajecznicy i masła jabłkowego, kurtki na drzwiach pachnące potem i smarem maszyn, buty uwalane w oborniku.
Po jakimś czasie teren się wyrównał, falując łagodnie u stóp góry Laurel. Gospodarstwa rolne ustąpiły miejsca bujnym pastwiskom, otoczonym eleganckimi płotami wiejskich posiadłości. Piękne konie w zielonych i błękitnych kapach spokojnie skubały trawę.
Do jednej z takich posiadłości zajechali, skręcając ostro pomiędzy dwa kamienne słupy z wyrzeźbioną nazwą Oak View. Wóz wspinał się krętą drogą w kierunku parterowego domu z widokiem na pofałdowany płaskowyż. Na podjeździe stał oznakowany radiowóz, a na trawniku — biała furgonetka.
Torlino zaparkował auto obok radiowozu. Karpovich odwrócił się w kierunku tylnego siedzenia.
— Czy dać pani coś do zasłonięcia nosa?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
—...
costes