!Alina i Czesław Centkiewiczowie - Nie prowadziła ich gwiazda polarna.pdf

(1054 KB) Pobierz
Microsoft Word - Centkiewiczowie Alina i Czeslaw - Nie prowadzila ich Gwiazda Polarna.doc
Alina i Czesław Centkiewiczowie
nie prowadziła ich Gwiazda Polarna
Iskry • Warszawa 1974
Opracowanie graficzne WOJCIECH FREUDENREICH
Zdjęcie na okładce RYSZARD CZAJKOWSKI
Zdjęcia na wkła
MIBJSIA BIBLIOTEKA PUBLICZNA
ŁUV(
ZN. KLAS.
NR INW.
Dumont d'Urville
'-¦
„Pierwszemu spośród żeglarzy" marzą się dalekie horyzonty
i
Z nienawiścią, którą starannie ukrywał — nikt z załogi nie śmiał jej podejrzewać — spoglądał
na panoszącą się wokół biel, na te szkliste tafle, co jak śmiertelny wieniec otaczały jego
korwetę. Pod ponurym, zasnutym chmurami niebem wszystko było tu wrogie, odpychające i
jakże mu obce.
— Stawiać żagle! — rzucił szorstko, wpatrując się bacznie w zamglony horyzont.
Stojący za nim oficer z niedowierzaniem spojrzał na dowódcę i przeniósł wzrok na jednolitą
masę poscze-pianych ze sobą, zrośniętych niemal w jednolitą zapo* rę bloków nie do
przebycia. Czy się aby nie przesłyszał? W chwili gdy otwierał usta, by powiedzieć, że nie
widzi żadnej drogi — przed dziobem korwety niespodziewanie zaczerniła się wąska krecha
pęknięcia. Jeszcze chwila, dwie i duży żeglowny kanał rozwarł przyjazne wrota, jakby jakaś
tajemnicza moc odciągała na boki lodowe tafle.
— Skąd on wiedział, że tak się stanie? — przebiegło oficerowi przez głowę, gdy powtarzał
posłusznie rozkaz. Nie ośmieliłby się nigdy o to zapytać dowódcy. Długie miesiące żeglugi na
wodach Dalekiego Południa w niczym nie nadwątliły srogiej dyscypliny, jaka panowała na
obu statkach francuskiej wyprawy: Astro-labe i Zeiee.
Po wymiecionych starannie ze śniegu przemarzniętych deskach pokładu zadudniły ciężko
marynarskie buty.
Czoło komandora Dumont d'Urviłle'a pokryła sieć zmarszczek, usta wydął grymas
niezadowolenia. Czemuż tak wolno biegną? Opieszałej jeszcze niż dotąd, niż zwykle.
Czemu? Rozkazy wypełniali zawsze błyskawicznie, tak jak tego żądał, każdy z nich,
wchodząc na pokład jego statku, wiedział, że z dowódcą nie było żartów.
Rozwinięte żagle napęczniały przyjaznym wiatrem, lodowe szkliwo odpadało z nich z
suchym chrzęstem. Dziób korwety wciskał się ostrożnie w wąskie, kręte zaułki, wymijając
lodowe tafle, które to cofały się, to znów spiętrzały przed nim w dziwnego kształtu zapory.
— Dlaczego nie cała wachta wyszła dziś na pokład? Czemu tak niezdarnie podnosili
żagle? — rzucił oschłym głosem, kiedy ukończono manewr.
— Mamy wielu chorych, panie komandorze, kilku nie mogło teraz zwlec się z koi..
— Czegóż im brak?
— Szkorbut się wzmaga. Dowódca Zelee sygnalizował mi dzisiaj, że u niego dziewięciu
marynarzy nie może się ruszać. Tak, tam także szkorbut! — dorzucił na nieme pytanie
dowódcy.
— Nic na to nie poradzę. Utrzymać, jak można najdłużej, kurs na południe — usłyszał w
odpowiedzi i westchnął.
„Stary jest twardy, nie zawróci, choćby się tu mieli wszyscy zmarnować. Kto sam nie choruje,
ten nie zrozumie innych" — pomyślał z goryczą.
Nie wiedział, że gdy tylko Dumont d'Urville po zejściu z pokładu zatrzasnął za sobą drzwi
kajuty, z jego ust wyrwał się jęk. Ostrożnie ściągnął but z prawej
I --mw* ¦ ¦
nogi. Opuchnięty staw wielkiego palca rwał bólem, palił, jakby ktoś raz po razie przeciągał po
nim rozżarzonym do czerwoności drutem. Podagra męczyła go od chwili, w której wpłynęli
na przeklęte białe obszary antarktycznych wód. To piekło chłodu i wilgoci obudziło także
zastarzały reumatyzm, wysysało siły. Ale o tym jego ludzie nie powinni wiedzieć. Sami
cierpieli katusze, stawiając i zwijając bez ustanku przemarzłe żagle, manipulując ciężkimi,
obrosłymi lodem linami, nie dojadając, chociaż magazyny statku pełne były mięsa
peklowanego i suszonego," mąki i kaszy. Nie tego potrzebowali, chorzy byli z powodu braku
świeżych jarzyn.
Z uczuciem melancholii spojrzał na rozwarty przed nim gruby zielnik. Pergaminowe karty
mieniły się wszystkimi barwami płatków i liści, bogactwem form kwiatów z różnych
zakątków Ziemi. Dziwnie obca paleta kolorów w tej śmiertelnej symfonii bieli i czerni. Nie
rozstawał się z zielnikiem, pełnym innego słońca, innych gwiazd. Ile razy na niego spojrzał,
odnajdywał ciepło, korzenną woń ziół, wspomnienia z dalekich, niezapomnianych podróży.
Zbieranie owadów, minerałów, roślin, suszenie, segregowanie, wynajdywanie nazw lub
nadawanie tym, co ich jeszcze nie miały dotąd, były od dzieciństwa jego pasją.
Patrząc teraz na zielnik przywoływał w wyobraźni płowe, wyżarte spiekotą brzegi, miękką,
sinawą wstęgę wzgórz zamykającą horyzont, czuł niezapomniany chłód cienistych gajów
dębów korkowych i cyprysów, wdychał przesycone upałem, pachnące dzikimi ziołami
powietrze tamtych stron, w uszach dzwonił mu urzekający koncert cykad. Czyż mógł wtedy
przypuszczać, że ta pierwsza podróż po niewiarygodnym błękicie wód Morza Śródziemnego
stanie się dla niego pierwszym stopniem do sławy?
Przedtem mało kto słyszał o synu normandzkiego szlachcica Dumont d'Urvilłe'u,
wychowanku, a zarazem najlepszym uczniu Szkoły Morskiej w Brest. „Niezwykle zdolny,
tylko zbyt zamknięty w sobie" — mawiali profesorowie. „Piękny chłopak, ale czemu taki
mruk?" — skarżyły się dziewczęta, daremnie wyczekując, na którą spojrzy.
Czyż to jego wina, że ponad wdzięki tych najpiękniejszych przedkładał urok tajemnic
zawartych w uczonych księgach? Czy odpowiadał i za to, że pokryte drobnym pismem karty
pociągały go bardziej niż szczęk oręża, niż rozgwar potyczek? Chciwość wiedzy sprawiła
także, iż nie pociągnął jak inni w 1812 roku za Napoleonem Bonaparte na Moskwę, ocaliła go
niechybnie od goryczy klęski. Mianowany w tym czasie wykładowcą Szkoły Morskiej w
Tulonie uczył innych, a zarazem sam wytrwale, zachłannie pogłębiał zasób własnych
wiadomości. Nigdy nie miał dosyć. Interesowały go i fizyka, i astronomia, i mineralogia,
pasjonował się naukami przyrodniczymi, a zwłaszcza zagadkami świata roślin.
Z pretensją popatrywały dorodne mieszkanki Tulo-nu na przystojnego marynarza, który tracił
czas, by z pachnących lawendą, tymiankiem i rozmarynem zboczy górskich Alpes Maritimes
wybierać starannie jakieś zioła. Skąd mogły wiedzieć, że, jak zwykle systematyczny,
opisywał je także dokładnie, szkicował, suszył, klasyfikował i wklejał pieczołowicie do
zielnika.
Pragnąc swobodnie czerpać ze skarbnicy wiedzy przeróżnych narodów szybko opanował
obce języki: angielski, niemiecki, włoski, hiszpański nie miały przed nim tajemnic, a także
grecki i hebrajski. Gdy przewędrował już we wszystkich kierunkach wypalone słońcem
okolice Tulonu, zatęsknił za innym nie-
10
bem, za inną przyrodą. Chętnie przyjęto go wtenczas na pokład hydrograficznego statku,
wypływającego w misji specjalnej na wschodnie obszary Morza Śródziemnego. Milczący
Normandczyk znany był ze swej wiedzy, a jego znajomość języka greckiego mogła również
oddać dowództwu wielkie usługi.
Wiedział, jakie cele przyświecają tej zaszczytnej dla niego misji — dokładne wyznaczenie za
pomocą nowoczesnych instrumentów astronomicznych najważniejszych strategicznych
punktów wybrzeży i wysp Morza Jońskiego i Egejskiego, ale miał i swój własny: poznanie
świata. Korzystając z każdego postoju w portach, niezmordowanie wędrował po bezdrożach
kamienistej ziemi, po rdzawych wzgórzach szeleszczących wypaloną słońcem, pachnącą
roślinnością, po winnicach i po łożyskach wyschłych strumieni. Pragnienie gasił kozim
mlekiem, pitym prosto z glinianych dzbanów o pięknych kształtach, lub kubkiem wina. I był
szczęśliwy przyglądając się każdej roślince, każdemu owadowi, zbierając skwapliwie odłamki
skał. Czyż mógł odgadnąć, że zrzucenie kotwicy przy brzegach maleńkiej, zapomnianej przez
Boga i ludzi wysepce Milo na Morzu Egejskim stanie się w jego życiu jakimś punktem
zwrotnym?
Postój był dłuższy, niż pierwotnie przewidywano. Podczas dalekich wędrówek zaprzyjaźnił
się z wieśniakami, pasterzami, rybakami, nabrali do niego zaufania, mówił przecież ich
językiem, nie był obcy.
—¦ Przed paru dniami kopiąc studnię w winnicy natrafiłem na jakiś stary posąg, obtłuczony
co prawda, ale duży. Nie znam się na tym — może i coś wart? Chciałby go pan zobaczyć? —
zagadnął go kiedyś nieśmiało stary pasterz kóz.
Dumont d'Urville nie interesował się wprawdzie do-
li
tąd rzeźbą, ale przed wpłynięciem na Morze Śródziemne pochłonął wiele tomów i wiele
wiedział o historii, mitologii, o sztuce antycznej Grecji. Przypomniał sobie, że na wysepce
Melos przed wiekami wzniesiono świątynię bogini miłości Wenus. Czyżby to było dzisiejsze
Milo? Pośpieszył ciekaw za pasterzem i osłupiał. Rzeczywistość przekroczyła najśmielsze
marzenia.
Spod grudek wyprażonej upałem ziemi, spod sterty pożółkłych liści winorośli rozbłysło
nieoczekiwanie gładką, lśniącą bielą marmuru ciało bogini. Tak, to była ona. Czas okaleczył
ją, odłamał ręce, ale nie zdołał odebrać piękna. Puste oczodoły wpatrzone w słońce,
rozchylone tajemniczym uśmiechem usta, wytworne podanie głowy do przodu, przegięcie
bioder, oddawały w pełni nieopisany wdzięk greckiego geniuszu. Pierwszy rzut oka
wystarczył mu, by zrozumieć, że pełen spokojnego majestatu antyczny posąg wyszedł spod
dłuta wielkiego mistrza. Od tej chwili wiedział, że nie zazna spokoju.
Widząc zachwyt Francuza, zdumiony pasterz, który nie domyślał się, jaki skarb kryła jego
winnica, z miejsca zażądał ogromnej kwoty, takiej, jaka parokrotnie przekraczała uposażenie
miesięczne porucznika. Dumont d'Urville czuł jednak, że nie wolno mu zmarnować tej
niepowtarzalnej okazji, że musi zdobyć dla Francji posąg bogini miłości. Za wszelką cenę.
Wiele trudności musiał pokonać, żeby z pomocą ambasadora Francji zdobyć fundusze,
uzyskać zezwolenie na zakup i wywóz rzeźby od władz tureckich, do których należały
podówczas greckie wysepki na Morzu Egejskim, ale przed żadną się nie cofnął. I celu dopiął.
Sława Wenus z Milo, która stanęła wreszcie w Luwrze, szeroko rozniosła się po całym
świecie. Jej mimo-
12
tąd rzeźbą, ale przed wpłynięciem na Morze Śródziemne pochłonął wiele tomów i wiele
wiedział o historii, mitologii, o sztuce antycznej Grecji. Przypomniał sobie, że na wysepce
Melos przed wiekami wzniesiono świątynię bogini miłości Wenus. Czyżby to było dzisiejsze
Milo? Pośpieszył ciekaw za pasterzem i osłupiał. Rzeczywistość przekroczyła najśmielsze
marzenia.
Spod grudek wyprażonej upałem ziemi, spod sterty pożółkłych liści winorośli rozbłysło
nieoczekiwanie gładką, lśniącą bielą marmuru ciało bogini. Tak, to była ona. Czas okaleczył
ją, odłamał ręce, ale nie zdołał odebrać piękna. Puste oczodoły wpatrzone w słońce,
rozchylone tajemniczym uśmiechem usta, wytworne podanie głowy do przodu, przegięcie
bioder, oddawały w pełni nieopisany wdzięk greckiego geniuszu. Pierwszy rzut oka
wystarczył mu, by zrozumieć, że pełen spokojnego majestatu antyczny posąg wyszedł spod
dłuta wielkiego mistrza. Od tej chwili wiedział, że nie zazna spokoju.
Widząc zachwyt Francuza, zdumiony pasterz, który nie domyślał się, jaki skarb kryła jego
winnica, z miejsca zażądał ogromnej kwoty, takiej, jaka parokrotnie przekraczała uposażenie
miesięczne porucznika. Dumont d'Urville czuł jednak, że nie wolno mu zmarnować tej
niepowtarzalnej okazji, że musi zdobyć dla Francji posąg bogini miłości. Za wszelką cenę.
Wiele trudności musiał pokonać, żeby z pomocą ambasadora Francji zdobyć fundusze,
uzyskać zezwolenie na zakup i wywóz rzeźby od władz tureckich, do których należały
podówczas greckie wysepki na Morzu Egejskim, ale przed żadną się nie cofnął. I celu dopiął.
Sława Wenus z Milo, która stanęła wreszcie w Luwrze, szeroko rozniosła się po całym
świecie. Jej mimo-
12
*¦»
wolny odkrywca, odznaczony przez króla Francji Krzyżem Świętego Ludwika, wzbudził
zainteresowanie dworu swym nieprzeciętnym wykształceniem. Nikogo też nie zdziwiło, że
podróżnika-naukowca zaproszono wkrótce na członka założyciela Francuskiego Towarzystwa
Geograficznego. Zaszczytne wyróżnienie pozwoliło mu urzeczywistnić najgorętsze marzenie
życia — podróż morzem dookoła świata śladami Jamesa Cooka, słynnego angielskiego
żeglarza. Czyż nie pisał o nim z uwielbieniem: „To wzór marynarza w całej pełni i w całej
godności tego słowa".
W 1822 roku z rozkazu króla Dumont d'Urville wyrusza na dalekie wody jako zastępca
dowódcy, siedmiokrotnie przekracza równik, przepływa ponad czterdzieści tysięcy
kilometrów i przywozi ze sobą po trzech latach cenne eksponaty naukowe pod postacią
tysiąca sześciuset sklasyfikowanych nie znanych dotychczas roślin, prawie tysiąca próbek
minerałów oraz grube tomy zapisków wzbogacających wiedzę o hydrologii tych obszarów.
Legia honorowa i awans na komandora fregaty zamykają bilans tych niezapomnianych dni
urzeczenia światem.
Czy syt sławy badacz, spełniwszy swe marzenia, pozostanie w Paryżu u boku żony, pięknej
Adelie, bogatej, zakochanej w nim bez pamięci? Nie. Demon włóczęgi dopomina się swych
praw, tęsknota za Wielkim Nieznanym dokucza, nie pozwala cieszyć się ani osiągnięciami,
ani ciepłem domowego ogniska, ani zaszczytami, jakich los mu nadal nie szczędzi. Zbyt wiele
w życiu widział, żeby nie pragnąć zobaczyć więcej. Poważny, małomówny z natury, po
zachłyśnięciu się dalekim horyzontem zmienia się nie do poznania. Sam zdaje sobie z tego
sprawę i sam nad tym cierpi,
13
ale nie może sobie znaleźć miejsca, opętany jedną myślą — zobaczyć to, czego jeszcze nie
widział. Nieraz doprowadza do łez Bogu ducha winną Adelie, zrywa z jej rodziną, która nie
szczędzi mu wyrzutów. Chciałby wytłumaczyć tę pasję poznania świata, jaka go pożera,
jakiej stał się niewolnikiem, ale nie umie. Kochająca kobieta wyczuwa jednak, że nie
spełniona tęsknota może kiedyś jak mur stanąć między nimi i pełna poświęcenia sama
namawia męża na nową podróż. Jest żonie wdzięczny, tego po niej nie oczekiwał.
Nie wie, że Bełle Adelie, jak nazywa ją Paryż, w głębi serca nie wierzy w to rozstanie;* że
pisze do przyjaciółki:
...Może Sebastian cofnie się jeszcze, może ten dowód miłości, jaki mu daję, przemówi do
niego, może pozostanie przy mnie?
Płonne nadzieje. Zwycięża demon włóczęgi.
Dumont d'Urville z nieukrywaną radością przyjmuje w 1826 roku propozycję badań Polinezji.
Tym razem już jako dowódca fregaty Astrolabe. Jednocześnie Ministerstwo Marynarki poleca
mu odnaleźć ślady zaginionej bez wieści przed czterdziestu prawie laty wyprawy, która
wypłynęła w podróż dookoła świata pod dowództwem znakomitego żeglarza francuskiego La
Perouse'a.
Los sprzyja Milczącemu Komandorowi. Na Pacyfiku przy brzegach wyspy Vanikoro, na
północny wschód od Australii, tubylcy, z którymi porozumiewa się biegle ich narzeczem,
zjednani licznymi podarkami, po krótkich wahaniach wskazują mu miejsce katastrofy, jakiej
świadkami byli ich ojcowie.
14
'-¦
...Z pokładu wolno sunącej po morzu szalupy, z najwyższym napięciem wpatrywałem się w
przezroczystą niczym kryształ wodę. I serce zabiło mi naraz mocniej, zatrzymałem wioślarzy
gestem ręki. Na niewielkiej głębokości ujrzałem wszystko, co pozostało po obu wspaniałych
fregatach ,,Astrolabe" — jak moja — i „Boussole". Rozrzucone w nieładzie armaty, kotwice,
potrzaskane, zaniesione piaskiem burty, jakieś żelastwo z okuć masztów i wiele ołowianych
płyt do obciążania kila, były one balastem dla tych zwinnych szybkich okrętów — pisze w
swym pamiętniku Du-mont d'Urville.
...Powoli, niechętnie, ociągając się, starcy z osady przybrzeżnej opowiedzieli mi szczegóły
tragedii, podkreślając wielokrotnie, że wiedzą o katastrofie tylko z opowiadań, że oni sami
byli wówczas jeszcze dziećmi... Jedna z fregat podczas burzy zderzyła się z podwodnymi
rafami i poszła pod wodę jak kamień, drugą fala wyrzuciła na brzeg. Uzbrojeni w dzidy
mieszkańcy Vanikoro źle przyjęli białych przybyszów. Wywiązała się potyczka, zginęło na
miejscu trzydziestu Francuzów. Resztka, niewielka grupa dobrze uzbrojonych długo jeszcze,
,,całe siedem księżyców", broniła się z wraku fregaty obleganej nieraz przez wyspiarzy, a w
końcu skleciwszy prymitywną tratwę odpłynęła na ocean, tam wzburzone fale musiały ją
pochłonąć, bo wszelka wieść o nich zaginęła.
Czyżby mściwy los ścigał tych, którym łaskawie zezwala opłynąć dookoła świat? Nie
doprowadził ongiś wyprawy La Perouse'a do domowych pieleszy, tragiczny koniec zgotował
Jamesowi Cookowi, zamordowanemu podstępnie przez wojowniczych tubylców na Tahiti. Co
jemu, Dumont d'Urville'owi, przyniesie?
Nie czas na rozmyślania. Na rozkaz dowódcy zało-
i5
ga wznosi na Vanikoro pomnik-mauzoleum z napisem: " PAMIĘCI LA PEROUSE'A I JEGO
TOWARZYSZY — 14 MARCA 1828 R.
Podróż trwała dwa lata. Milczący Komandor przywiózł do Francji nie tylko jedną z
wyłowionych z dna Pacyfiku kotwic korwety La Perouse'a, ale także przebogate zbiory i
zapiski naukowe. Wiele dowiedziała się nauka o florze, o faunie, mineralogii, a nawet
0 narzeczach wyspiarzy Polinezji i Mikronezji.
Syt wrażeń uczony na kilka lat zamyka się w domu, pracuje bez wytchnienia z pasją nad
przywiezionymi materiałami. Wszystkie wolne chwile poświęca żonie
1 jedynakowi. Wielkim powodzeniem także cieszy się wśród czytelników barwnie napisana
książka: „Podróż dookoła świata" . Kolejno ogłaszane prace naukowe wychodzą w
dwudziestu tomach.
Ale Belle Adelie niedługo cieszy się szczęściem. Nim Dumont d'Urville zakończy rękopis o
obyczajach ludów francuskiej Polinezji, dzieło, na które oczekuje Towarzystwo Geograficzne
w Paryżu, znów zaczyna nękać go tęsknota, wznieca niepokój. Nie liczy lat, dobiega już
pięćdziesiątki, to pora na ustatkowanie, zapomina o nękającym nieustannie reumatyzmie i
młodzieńczą wciąż myślą powraca w przeszłość, w daleki świat pełen nieznanych barw i
zapachów. Tyle jest jeszcze do zobaczenia. Podczas bezsennych nocy, leżąc u boku żony,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin