13. Lennox Marion - Jedynym lekarstwem jest mąż.doc

(584 KB) Pobierz

MARION LENNOX

Jedynym lekarstwem jest mąż

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

O czym to rozmyślała panna młoda w dniu swego ślubu?

Że wygląda zabawnie!

Doktor Fern Rycroft wygładziła swój opadający równymi fałdami welon z jedwabnej satyny i zaczerpnęła oddechu, by dodać sobie odwagi. Czekał już na nią wujek Al. I czekał Sam. W gruncie rzeczy wyglądało na to, że cała wyspa czeka, aż Fern zrobi to, co do niej należy.

Że zachowa się rozsądnie i wyjdzie wreszcie za mąż za Sama Huberta...

Gdyby ich to tylko zadowoliło, pomyślała sobie. Ale nie, na względy mieszkańców wyspy mogłaby sobie zasłużyć dopiero wtedy, gdyby po ślubie z Samem pozostała tu na stałe.

Gdyby została tu razem z Samem.

Jeszcze czego! Zielone oczy Fern, skryte za welonem, pociemniały z irytacji. Niedoczekanie! Miałabym znowu mieszkać na Baredze?

- Jesteś gotowa?

Wujek Al był wyraźnie zdenerwowany.

Domyślała się, skąd bierze się jego niepokój. Miała już wprawdzie dwadzieścia osiem lat i dyplom ukończenia studiów medycznych, ale z tymi swoimi ogromnymi, zielonymi oczami, masą ognistorudych loków i piegami różniła się niewiele od dopiero co osieroconej, zapłakanej dziewczynki, którą wujek Al. przywiózł do siebie trzynaście lat temu.

Fern nie domyślała się jednak, co trapi go naprawdę. Albert Rycroft zdobył się wprawdzie na pogodny uśmiech, ale dostrzegł przecież, że na twarzy Fern gości ten sam smutek, który pojawił się po raz pierwszy, gdy otrzymała wiadomość o śmierci całej rodziny. I że ten jej uśmiech zdradza tę samą bezradność i brak zaufania do świata i ludzi...

Fern od razu podbiła serce mieszkańców wyspy. Zjednała sobie wszystkich zaraźliwym śmiechem i pogodnym usposobieniem. Mieszkańcy wyspy nazywali ją Promyczkiem, a gdy powiadomiła wszystkich o zamiarze studiowania medycyny, żartowali sobie: „Po co ci medycyna, twój uśmiech to najlepsze lekarstwo".

Tylko wujek Al dostrzegał w tym uśmiechu lęk przed światem, który w ciągu jednej koszmarnej nocy nagle zabrał jej całą rodzinę.

- Wujku...

- Nic teraz nie mów - przerwał jej stary farmer pospiesznie. Wcale by się nie zdziwił, gdyby jego siostrzenica nagle odwróciła się i uciekła. - Wszyscy już czekają, kochanie. Nie możesz im sprawić zawodu.

Fern uśmiechnęła się, a widząc jego zatroskane spojrzenie, uścisnęła go mocno.

- Wujku, nawet bym nie mogła. Przecież podjęliśmy z Samem słuszną decyzję.

- Pewnie, że tak, a cała ta historia między Samem i Lizzy Hurst... To przecież było tak dawno.

- Lizzy jest częścią wyspy - zgodziła się Fern, biorąc w dłonie wielką rękę wuja. - A my z Samem już tu nie mieszkamy. Będziemy tylko przyjeżdżać w odwiedziny. No, a teraz zdecyduj się - powiedziała, biorąc go pod ramię - czy zaprowadzisz mnie do kościoła na ślub, czy też chcesz mieć w domu starą pannę do końca życia?

Albert uścisnął mocno jej rękę.

- Nie mielibyśmy z ciocią nic przeciwko temu, dobrze o tym wiesz.

Maleńki kościółek był wypełniony po brzegi. Susza, jaka nawiedziła wyspę, dała się bardzo we znaki całej farmerskiej społeczności, a teraz nareszcie nadeszła chwila, w której można było zapomnieć o wszystkich zmartwieniach.

Panna młoda stała przez moment w drzwiach i spoglądała w głąb kościoła, jakby patrzyła w przyszłość.

A potem opuściła tren sukni i ruszyła przed siebie.

- Ale śliczna panna młoda - szeptali ludzie do siebie, porzucając na chwilę twardą rzeczywistość i wkraczając w bajeczny świat romantycznych przeżyć. Byli jednak w stanie zobaczyć tylko wspaniałą suknię, uszytą przez ciotkę Maud, a także przysłonięty welonem niepewny uśmiech Fern.

Nie byli w stanie zobaczyć prawdziwej Fern.

 

Prawdziwa Fern była daleko stąd.

Postać w bieli nie miała z całą pewnością nic z nią wspólnego. Pod rękę z wujem, wolno odmierzając kroki i rozdając uśmiechy na prawo i lewo, szedł ktoś zupełnie inny.

Prawdziwa Fern nie czuła nic.

Gdy w czasie studiów była zmęczona nauką, czytała niekiedy romanse. Wiedziała więc, że uczucie kazało zwykle pannie młodej frunąć niemal w radosnym oszołomieniu poprzez główną nawę w kierunku ołtarza, przy którym czekał na nią ukochany, a jej na sam jego widok kręciło się w głowie...

Czy ona też miała doznawać zawrotów głowy na widok Sama - chłopaka, którego znała od dziecka? Przecież to tylko rozsądek nakazał jej wyjść za niego za mąż. Była to słuszna decyzja...

Zmusiła się, by spojrzeć w stronę ołtarza. Sam patrzył na nią - a jego oczy wyrażały niepokój podobny do tego, który wyzierał ze spojrzenia Ala.

Dziwne...

Przecież od lat już namawiał ją do tego ślubu. O co więc może mu teraz chodzić?

Może jest tu Lizzy... Mogłoby to go zdenerwować.

Rozejrzała się i napotkała wzrok mężczyzny, który stał niemal tuż przy niej.

Któż to może być?...

Był to człowiek, którego Fern nigdy jeszcze nie widziała. Ubrany w czarny garnitur, podobnie zresztą jak inni weselni goście, zwracał na siebie uwagę.

Dlaczego?

Nie był przesadnie wysoki - miał może metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, był silnie zbudowany i szeroki w ramionach.

Większość mieszkańców wyspy trudniła się rybołówstwem lub uprawą roli, ludzi dobrze zbudowanych spotykało się więc tu często.

Gęste, złociste, falujące, nieco przydługie włosy mężczyzny, pojaśniałe od słońca, i opalona twarz nie były także niczym niezwykłym - większość mieszkańców wyspy wyglądała podobnie.

Fern znała wszystkich ludzi na wyspie, tego człowieka jednak tu nie spotkała.

Wydawało się jej, że musiał dopiero przekroczyć trzydziestkę.

Powinna przecież teraz myśleć o Samie. Dlaczego więc nie może spuścić wzroku z nieznajomego?

Sprawiły to chyba jego oczy...

Nigdy jeszcze nie widziała podobnie kpiącego, przenikliwego spojrzenia. Oczy mężczyzny napotkały jej wzrok i przykuły do siebie. Jakaś czarodziejska siła zdawała się trzymać ją na uwięzi. Kpiący wzrok nieznajomego rzucał jej wyzwanie.

Wiedział, kim naprawdę jest...

Na litość boską, trzeba przecież dalej odgrywać swą rolę!

Pociągnęła wujka Ala naprzód, odwracając oczy od niepokojącego spojrzenia nieznajomego.

Miała swoje sprawy.

Miała właśnie wyjść za mąż za Sama...

Z Samem jednak działo się coś niedobrego. Był coraz bardziej niespokojny.

Odnosiło się wrażenie, że pan młody cierpi męczarnie!

Fern zatrzymała się parę kroków od swego przyszłego męża.

- Co ci jest? - wyszeptała.

- Fern, daruj mi...

Przysadzisty Sam był trupio blady i zlany potem. Jego okrągła twarz przybrała niezdrowy, zielonkawy odcień.

- Sam, co się stało? - szepnęła.

- Nie mogę...

Sam obrzucił swą narzeczoną wzrokiem pełnym udręki i rzucił się do ucieczki.

Fern została sama przy ołtarzu.

 

Stała pośrodku nawy, nadal trzymając wuja pod rękę, a tłum wokół zafalował niespokojnie.

Ludzie przepychali się, trzymając się za brzuchy lub przytykając dłonie do ust z takim samym wyrazem cierpienia, jaki malował się na twarzy Sama...

Kościół pustoszał tak szybko, jakby się wokół paliło.

Fern stała osłupiała, rozglądając się dookoła.

Z tylnej ławki podniosła się wolno szczupła, drobna dziewczyna w wieku Fern, a może trochę młodsza. Ubrana była na czarno, a jej niesforne włosy spięte były mocno w węzeł.

Lizzy Hurst...

Wymykała się właśnie niepostrzeżenie z kościoła. Nie cierpiała najwidoczniej jak inni, bo usta jej wykrzywiał złośliwy uśmiech.

To musi być zatrucie pokarmowe...

Fern spostrzegła, że i z Maud - jej ciotką - dzieje się coś niedobrego. Posuwała się w ich stronę chwiejnym krokiem, a potem schwyciła męża za rękę.

- Odwieź... odwieź mnie do domu - wyszeptała. Tylko szybko. Fern, tak mi przykro, ale coś mi się wydaje, że będę chora...

Odwróciła się nagle i pobiegła przed siebie.

Wujek Al spojrzał bezradnie na Fern.

- Co...

- Wujku, myślę, że ślub się nie odbędzie - odparła Fern niepewnym głosem. - Musisz się zająć ciocią.

Al przymknął oczy, jakby nie dowierzał temu, co się działo, po czym skinął głową i poszedł za żoną, zostawiając Fern przy ołtarzu. Samą.

Nie mogła przecież tak stać, skierowała się więc powoli do wyjścia, wlokąc za sobą swój wspaniały tren.

Przed kościołem ludzie wsiadali pospiesznie do samochodów i odjeżdżali prędko do domu. Byli jednak i tacy, którzy nie byli w stanie tego zrobić. Fern dostrzegła Sama. Stał w krzakach i najwyraźniej wymiotował.

Serce skurczyło jej się z żalu. Biedny Sam. Całe lata myślał o wspaniałym weselu - no i ma teraz wesele.

Co on, u licha, zjadł? Co oni wszyscy, do diabła, jedli?

- Co za wesele! - usłyszała za sobą.

Drgnęła bezwiednie. Nie musiała się odwracać, by wiedzieć, do kogo należy ten głęboki, dźwięczny głos, w którym brzmiał śmiech. Oczywiście był to ów nieznajomy, którego widziała w kościele.

- Czymże to pani nakarmiła swoich gości? - spytał.

Fern nie odpowiedziała od razu, a on położył rękę na jej ramieniu i odwrócił ją twarzą do siebie. Jego przenikliwe oczy domagały się wyjaśnienia.

- Ja... przecież... - Głos Fern przeszedł w szept. Boże mój... To straszne!

- Byłem już na paru weselach, ale nie widziałem jeszcze czegoś podobnego - oznajmił.

Nie do uwierzenia! W jego oczach nadal kryły się iskierki śmiechu.

Wyglądało to rzeczywiście strasznie. Ludzie, którzy czuli się dobrze, uwijali się, pomagając cierpiącym.

- Trzeba dojść, co tu się właściwie stało - rzekł nieznajomy. Chwycił Fern stanowczo za rękę i pociągnął ją do drzwi kościoła. - A więc, pani doktor...

- Chwileczkę. - Fern zdołała go w końcu zatrzymać. Kim pan, do diabła, jest? Przecież ja pana wcale nie znam.

Uśmiechnął się szeroko, a jego ciepły uśmiech sprawił, że poczuła się lekko i swobodnie i odpowiedziała mu w podobny sposób, choć zdawała sobie sprawę, jak bardzo uśmiechy są w podobnej sytuacji nie na miejscu.

- Ale ja panią znam, pani doktor. Staram się zawsze pamiętać nazwiska panien młodych, na których wesela bywam zapraszany.

Wyciągnął do niej rękę i uścisnął mocno jej małą dłoń.

- Nazywam się Quinn Gallagher. Jestem lekarzem.

Quinn Gallagher...

Fern skinęła głową. Wszystko się zgadza. Zupełnie zapomniała o przyjeździe tego człowieka.

Quinn Gallagher stał się mężem opatrznościowym wyspy.

Od niepamiętnych już czasów mieszkańcy Baregi poszukiwali na próżno lekarza, ale nikt nie miał ochoty osiedlać się ponad trzysta kilometrów od stałego lądu, na wyspie zamieszkanej przez kilkaset osób, którą czasem tylko odwiedzają turyści.

Mieszkańcy wyspy byli więc zachwyceni, gdy Fern zdecydowała się studiować medycynę. Nareszcie Barega zdobędzie lekarza. I prawnika, gdyby i Sam zechciał powrócić na wyspę.

Niestety ani Fern, ani Sam nie zdradzali podobnej ochoty.

- Po tym wszystkim, co zrobiliśmy dla ciebie - mówili do Fern z wyrzutem mieszkańcy Baregi. - Traktowaliśmy cię jak swoją, więc mogłabyś tutaj zostać i objąć praktykę.

Ale ona naprawdę nie mogła. Zabiłoby ją to.

Żyła więc ciągle z wyrzutami sumienia.

Dlatego, gdy ciotka Maud zawiadomiła ją, że na wyspę przybył lekarz, Fern była uszczęśliwiona.

„Doktor Gallagher jest bardzo miły - pisała ciotka. Odpowiedzialny i troskliwy. To prawdziwy lekarz rodzinny. Wiem, że nie będziesz miała nic przeciwko temu, że zaprosimy go na twój ślub".

Lekarz rodzinny... Fern wyobrażała sobie jakiegoś starszego pana bliskiego emerytury, który chciał pracować, a jednocześnie cieszyć się wiejskim spokojem i mieć możliwość łowienia ryb.

Ale dlaczego praktykę na wyspie objął młody lekarz?

To nie moja sprawa, zadecydowała pospiesznie Fern. Powinno mnie teraz obchodzić tylko to, że prawie połowa gości znajduje się w ciężkim stanie. Nie wyłączając mojego narzeczonego.

- Muszę... pójść teraz do Sama - powiedziała niepewnym głosem, unosząc welon z twarzy i przewieszając tren sukni przez ramię.

- Nie wydaje mi się, żeby była pani w tej chwili potrzebna swojemu ukochanemu - skrzywił się Quinn. - Myślę, że potrzeba mu teraz trochę spokoju na osobności. Może później będzie się pani mogła na coś przydać.

- Ale... Ale co wywołało tę chorobę?

- Nie mam pojęcia - odparł Quinn. Przypuszczalnie wszyscy ci ludzie zjedli coś, co im zaszkodziło. Objawy po zjedzeniu czegoś nieświeżego występują zazwyczaj po upływie czterech godzin. Należy więc odpowiedzieć na pytanie, co połowa pani gości jadła cztery godziny temu.

- Lunch, jak mi się wydaje.

Fern zmarszczyła brwi. Poza nią i Quinnem Gallagherem nie było nikogo więcej na stopniach wiodących do kościoła. Fotograf, który miał robić zdjęcia ślubne nowożeńcom, krążył od jednej grupki nieszczęśliwców do drugiej.

Wujek Al pochylał się z niepokojem nad ciotką Maud, zgiętą w pół przy samochodzie.

- Lunch - powtórzył wolno Quinn Gallagher. - Proszę powiedzieć coś konkretnego. - Spojrzał na zegarek. - Jest piąta. Więc jedli państwo lunch o pierwszej?

- Tak.

- Czyli minęły cztery godziny. W takim właśnie czasie zaczyna się reakcja organizmu na zjedzenie pokarmu wątpliwej świeżości. Czy wszyscy jedli razem?

Fern próbowała się skupić.

- Ja... tak. Lunch przygotowała ciotka Maud. Sądziliśmy, że będzie na nim kilka osób z rodziny, które przyjechały spoza wyspy, ale okazało się, że przyszli chyba wszyscy.

- I co państwo jedli?

Fern potrząsnęła głową.

- Nie pamiętam. Skądże mogę pamiętać? Byłam tak zdenerwowana, że nic nie mogłam przełknąć.

- Miała pani szczęście - orzekł Quinn sucho. - Ale ja przecież nie pytam, co pani jadła. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin