Sandemo Margit - Opowiadania 01 - Irlandzki romans.rtf

(464 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ I

Margit Sandemo

IRLANDZKI ROMANS

ROZDZIAŁ I

Bez słowa i bardzo szybko posuwali się przez wrzosowiska. Dwóch mężczyzn otulonych szczelnie ciepłymi opończami. Marzli w tym chłodnym kraju. Poprzez zasłony mgły dostrze­gali wspaniałą grę stonowanych kolorów: purpury i złota, mie­niących się na przemian z błękitem i szmaragdową zielenią. Na wrzosowiskach panowała dzwoniąca w uszach cisza. Gdzieś bar­dzo daleko szumiało morze. Morze, do którego nie byli w sta­nie się dostać. Dwaj zwiadowcy przedarli się przez spowity mgłą zagajnik i ponownie stanęli przed obliczem króla oraz resztkami jego niegdyś tak wspaniałej drużyny.

- Ani śladu statku z królewskim synem, Wasza Wysokość - oznajmił jeden z przybyłych. Wątły promyk nadziei w oczach króla Cadallana zgasł.

- Mój syn się spóźnia - mruknął.

Nikt nie odpowiedział. Cóż tu można było mówić? Przypo­minające porykiwanie dźwięki wykonanych z brązu trąbek dały się słyszeć w zaroślach na stromym zboczu góry. Natychmiast odpowiedziały im inne trąbki, rozlokowane na brzegu i wszędzie wokół. Surowe tony bez żadnego zabarwienia.

- Wszędzie ta dzicz! - szepnął król. - Nigdy nie powinniśmy byli wychodzić na ląd w tym kraju. Ale okolica wydawała się taka piękna i taka pusta...

- Gdy zapadną ciemności, spróbujemy przemknąć niepostrze­żenie na brzeg - rzekł jeden z królewskich ludzi.

- Gdy zapadną ciemności, nas już być może nie będzie na świecie. A poza tym dokąd mielibyśmy się udać? W tym kraju dzikusów, którzy zniszczyli nasze okręty. Te paskudne małe, brudne dzikusy, pozbawione jakichkolwiek ludzkich cech, krążące wokół bez celu i sensu, zabijające bez uprzedzenia po to tylko, żeby zabijać - mówił z goryczą król Cadallan. - Aed! - zawołał na jednego ze swoich doradców, kapłana, wieszcza i czarownika, czyli druida. Z wolna zaczął zdejmować z głowy skromną metalową koronę. - Aed! Musimy się przygotować. Mój to błąd, że zeszliśmy na ląd właśnie tutaj. Teraz jednak mu­szę myśleć o moim ludzie. Korona... Znasz przepowiednię: Nasz lud nie może utracić królewskiej korony. Gdyby tak się stało, będzie to oznaczać koniec. Dla całego królestwa. Gdyby koro­na wpadła w ręce tych bestii, wtedy one mogłyby przejąć wła­dzę nad naszym ludem. Królewska korona musi wrócić na wyspy, do domu, gdzie na nas czekają Kiedy mój syn, Feornin, zjawi się tu, musi ją odnaleźć.

Druid w białym, szamerowanym srebrem płaszczu skinął głową.

- Rozumiem. Ale dzicy nie mogą wpaść na jej trop. Feornin wie, że mieliśmy zamiar zejść tutaj na ląd w drodze powrotnej, jego statek musi się wkrótce pokazać.

- Weź również mój miecz, mój królewski miecz - rzekł król ze smutkiem i odpiął pas. - Wiele lat już minęło, odkąd byłem w stanie po raz ostatni unieść go w górę, dlaczego więc teraz miałbym go zachować przy sobie? Czyż nie lepiej, by powrócił do domu? Feornin zawiezie go swemu najstarszemu bratu. Kła­dę na twoje barki obowiązek ukrycia korony i miecza tak do­brze, by wróg nigdy nawet się nie domyślił, gdzie się znajdują. Feornin jednak musi wiedzieć natychmiast!

Ciemne oczy druida wpatrywały się w dal. W jego białej brodzie perliły się krople wilgoci. - Oni, ci tutaj kryjący się po krzakach, nie rozumieją znaków ogamicznych - szepnął.

- Własnego języka pewnie też nie mają - rzekł ze złością król Cadallan. - Spokojnie możesz zostawić wiadomość zapisaną za pomocą znaków ogamicznych. Pisz, co chcesz!

- Tajemnicze runy - rzekł jego wieszcz w zadumie. - Młody Feornin jest najmądrzejszym z twoich synów, królu. Kiedy był dzieckiem, siadywał często u moich stóp i słuchał. Nauczyłem go bardzo wielu rzeczy, także rycia znaków ogamicznych. Książę potrafi rozróżniać określone formy tajemniczych run! Kiedy był jeszcze chłopcem, wspólnie wymyśliliśmy nawet pewien znak, o kształcie trójkąta, co dało nam wiele radości. Bądź spo­kojny, królu, korona będzie spoczywać bezpiecznie, dopóki kró­lewicz Feornin nie przybędzie.

- Ale trzeba się pospieszyć. Nasz czas dobiega końca. Czy myślisz, że może jeszcze jedna ofiara...

Druid potrząsnął głową.

- Na złożenie ofiary potrzeba czasu, a poza tym nie odby­wa się to ani bezgłośnie, ani w ukryciu. Nie mamy na to wa­runków.

- Trudno. Weź zatem wszystkich mężów, których będziesz potrzebował, Aed!

Wysoki, białowłosy kapłan zastanawiał się.

- Kamień w tym kraju jest taki miękki, że prawie można w nim ryć, więc powinniśmy sprawić się szybko. Ale byłoby jeszcze szybciej, gdybyśmy wiadomość zapisali na drewnie...

- Spoglądasz na oparcie mojej lektyki? To by było odpowied­nie drewno? Weź, oczywiście. Nie będę jej już przecież potrze­bował.

Dwóch ludzi zaczęło natychmiast łamać starą i zużytą kró­lewską lektykę.

- Ale co będzie, jeśli dzicy znajdą drewno wcześniej niż Fe­ornin? - zapytał król Cadallan.

- Ukryję je tak, by tylko niewielka część wystawała z ziemi - uspokoił go kapłan. - I nie drewno będzie pierwszą rzeczą, którą królewicz dostrzeże. Tam dalej widziałem taki smukły, wysoki kamień... Bądź spokojny, panie. Twój syn odnajdzie wszystko! Sam przecież powiedziałeś, że on się nigdy nie pod­daje, i to jest prawda.

Król z wysiłkiem wywołał na wargi smutny uśmiech.

- Tak jest. Feornin nigdy się nie poddaje! Nigdy, w żadnych okolicznościach! Zrób, jak powiedziałeś, ale spiesz się! Czas ucieka!

Oblicze Cadallana było zmienione z bólu i niepokoju, o przyszłość jego ludu. Nie spuszczał wzroku z druida, który wziął obu swoich uczniów oraz kilku mężów z drużyny i poprowadził ich ku wysokiej skale wznoszącej się na wrzosowis­ku. Ponownie spoza mgły doszły ich dźwięki rogów i trąbek. Ludzie Cadallana usiedli i w milczeniu czekali na osaczającą ich zewsząd śmierć. Mgła zrzedła, zwarta dotąd przesłona rozpad­ła się na postrzępione, mieniące się obłoki, które z wolna przepływały nad wrzosowiskiem. Panował spokój, zakłócany tylko od czasu do czasu ostrym krzykiem kruka na ukrytych we mgle stromych skałach.

 

Stulecia przetoczyły się nad ziemią. Ów piękny, dziki kraj został zaludniony. Domostwa zapadały się w ziemię, na ich miejscu wznoszono nowe i lepsze, z metali wyrabiano narzędzia i broń, którą potem porzucano lub gubiono, by następne cywi­lizacje mogły ją odnaleźć jako świadectwo przeszłości Porośnię­ty wrzosami cypel wychodzący daleko w morze bywał celem żeglarzy noszących na głowach hełmy z rogami; zdobywali go, ale potem znowu porzucali jako wietrzny i nieprzyjazny. Kraj został ochrzczony, na wrzosowiskach powstały rybackie osied­la, które czarna zaraza uczyniła ponownie wymarłymi. Nowe pokolenia próbowały znaleźć tu swoje miejsce do życia, jałową ziemię orano, zebrane kamienie układano w stosy, wznoszono z nich długie mury. Sztormy i głód wyganiały ludzi w żyźniejsze okolice. Tylko owce pasły się nad morzem w deszczowe la­ta. Przedostawały się tutaj, na te brunatne wrzosowiska, przez góry i trzeba je było stąd wywozić na łodziach do zatok po dru­giej stronie wzniesień.

Kraj stawał się coraz bogatszy. Zbudowano muzea, w któ­rych gromadzono prahistoryczne znaleziska. Dano ludziom szkoły, technika poczyniła oszałamiające postępy, miasta rosły wciąż większe i większe, wsie natomiast się wyludniały. Teraz ludzie na bardzo szybkich łodziach motorowych oglądali cypel od strony morza i myśleli, jak mało żyzna i niegościnna, a mimo to jaka piękna jest ich ojczysta ziemia. Samoloty zaczęły przelatywać nad samotnym przylądkiem, a czynią to tak szybko, że piloci nie są w stanie go zauważyć. Na przylądku stoi kilka budynków. Poszarzały ze starości, nikt nie mieszka w nich od wielu lat. Szkoda, żeby się to wszystko rozpadło, powiadają ludzie w szybkich łodziach, ale ani na moment nie przyjdzie im ochota, żeby zamieszkać na wrzosowiskach. Zimowe sztormy tłuką wściekle o skały, ciskają na brzeg nieprzebrane masy wody, szarpią budynki, które trzeszczą w spojeniach. Kruki i me­wy żeglują ponad sterczącymi wysoko stromymi szczytami.

ROZDZIAŁ II

Kilku młodych mężczyzn siedziało w studenckim klubie nad wielkimi kuflami piwa.

- Wybierasz się na jutrzejszą prywatkę, Martin? - zapytał je­den z nich.

Martin Øyen skrzywił się. Jego oczy - ciemne niczym głębo­kie studnie, w których niejedna dziewczyna już się utopiła - wy­rażały brak entuzjazmu.

- Obiecałem koledze, Jørgenowi, wiesz, on się umówił z To­ne Mo i oboje wymyślili, że jutro wieczorem poznają mnie z młodszą siostrą Tone. Uważają, że powinienem się z nią spot­kać, bo oboje studiujemy na tym samym wydziale.

- Co? - zachichotał któryś złośliwie. - Z Anniką Mo? Wiesz, jak o niej mówią? Zakonnica! Panna Nikt! Milkliwa, ledwo cza­sem piśnie jakieś słowo. Daleko z nią nie zajdziesz.

- Na oczy jej nie widziałem. - Martin wzruszył obojętnie ra­mionami. Poczuł się naprawdę głupio na myśl o tym, że będzie musiał spędzić wieczór z kimś takim. - Oni jednak uważają za skandal fakt, że się nie znamy, choć oboje studiujemy na uniwersytecie coś tak egzotycznego jak język celtycki Cholera, co to w ogóle ma do rzeczy? Ja przecież już prawie kończę, a ona dopiero co zaczęła! Czego oni się spodziewają? Że będę jej udzielał korepetycji?

- No, prywatne lekcje, to mogłoby być interesujące - zachichotał jeden z obecnych wymownie.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Martin Øyen pochylił się nad kuflem, ale przedtem zdążył rzucić pospieszne spojrzenie w stronę wiszącego na ścianie lus­tra. Przez moment widział odbicie swojej twarzy, co jak zawsze sprawiło mu przyjemność. Jego kolega, który znał dziewczynę, powiedział ze złośliwym uśmieszkiem:

- Annika Mo doznała, mówiąc uczenie, społecznego urazu. A przyczyną była jej własna matka, wdowa po profesorze Mo. Prawdziwy potwór! Trzeba stwierdzić, że wychowała obie swo­je córki dosyć dziwnie. Co prawda Tone wyłamała się i po prostu uciekła. Wyprowadziła się z domu i zamieszkała sama. Tylko że wtedy pani profesorowa jeszcze bardziej stanowczo zabrała się za Annikę, traktowała ją jako zabezpieczenie przed starością, nie pozwalała jej nawet ukradkiem spoglądać na chło­paków, bo bała się, że zostanie sama. Niedawno mamusia umar­ła i Annika przeprowadziła się do Tone. Ale jest już za późno. Boi się nawet spojrzeć na jakiegokolwiek faceta. Wiele z nią nie zwojujesz, Martin!

Martin prychnął wyniośle.

- Wprost przeciwnie! Takie dziewczyny tracą rozum od jed­nego spojrzenia albo od kilku pięknych słówek.

- Nie Annika. Ona jest naprawdę niebrzydka, ale piekielna sa­motnica. Zagadasz do niej, to uśmiecha się tylko niepewnie, bą­ka coś pod nosem i patrzy w bok. Tone twierdzi, że dziewczyna ma wyrzuty sumienia z powodu matki. Bo stara wciąż jej powta­rzała: ,Jeśli umrę, to będzie to twoja wina!” Miała pretensje, że Annika myśli tylko o chłopakach, a starą, bezradną matkę zosta­wia w domu. Choć przecież ta biedaczka nie miała odwagi nawet za drzwi wyjść! Nie, Martin, to sprawa od początku przegrana!

- Gdybym chciał, to bym ją poderwał zaraz pierwszego wie­czora - odparł Martin z przechwałką. - I to bez żadnego wysił­ku. Ale nie chcę.

- Nigdy w życiu by ci się coś takiego nie udało - skrzywił się tamten.

Martin nie dostrzegał prowokacji, zirytowało go, że koledzy mogą choćby przez sekundę wątpić w jego uwodzicielskie moż­liwości, poczerwieniał na twarzy. Piwo czyniło go nieostroż­nym.

- Założymy się?

- Okay! - zawołali wszyscy. - Pierwszego wieczora!

- O, nie, nie! - zaprotestował Martin. - Mam swoje zasady. Nigdy pierwszego wieczora, nie jestem draniem! Ani kuchen­nym Casanową. Ale na drugi wieczór mogę się zgodzić, w po­rządku!

- Jak się dowiemy, że nie kłamiesz?

Martin spojrzał na kolegę z politowaniem.

- Czy ja kiedykolwiek potrzebowałem kłamać?

Tamten spuścił wzrok.

- Poza tym mam też taką zasadę, że jeśli dziewczyna ulega mi przy drugim spotkaniu, to z nią kończę. I jeszcze, gdyby się okazała mało pociągająca, to jej nie chcę. Wtedy zakład jest nie­ważny.

- Nie - powiedział znajomy Anniki przeciągle. - Dziewczy­na jest all right, trochę tylko za bardzo płochliwa. I za dużo w niej rezerwy. Myślę, że potrzeba jej jakiejś dodającej odwagi przygody, a wtedy zobaczycie, jak rozkwitnie!

Tylko co się z nią stanie potem, pomyślał inny członek tego towarzystwa, Knut. On także znał Annikę, chociaż nigdy z nią nie rozmawiał. A potem? Kiedy Martin uzna już swoją kolejną przygodę za zakończoną? Wtedy kwiat powinien po prostu zwiędnąć i niech się z nim dzieje co chce?

Ale piwo uciszyło i jego skrupuły.

Martin spoglądał na kolegów agresywnie. Co oni sobie myś­lą? Ze nie poderwie jakiejś pierwszoroczniaczki?

Rausz sprawił, że koledzy mieli wielki gest, stawiali na zakład spore sumy. Jedni za, inni przeciw.

Następnego dnia jednak, kiedy po wczorajszym piwie został tylko ból głowy, Martin pożałował gorzko. Co mu przyjdzie z tego, że poderwie Annikę Mo? Przypnie sobie pióro do kape­lusza czy jak? I co to w ogóle za sukces? No ale, niestety, za­kład jest zakładem.

Z niechęcią czekał nadejścia wieczoru.

 

Annika i Tone Mo szły pospiesznie pustą ulicą. Wybierały się na prywatkę, ale Tone musiała Annikę niemal siłą wyciągnąć z domu.

- Głowa do góry, siostrzyczko! On nie gryzie! Przecież chy­ba chcesz poznać Martina Øyena?

- Chętnie bym z nim porozmawiała - bąknęła Annika nie­pewnie. - Ale jaką on będzie miał przyjemność z rozmowy ze mną?

- Uff, zapomnij nareszcie o wszystkim, co mama przez tyle lat wbijała ci do głowy. Wmawiać sobie, że inni nie będą chcieli z tobą rozmawiać, to już nie jest nieśmiałość, to zarozu­mialstwo!

- Aha, no to w takim razie jestem zarozumiała!

- Nie, oczywiście, nie jesteś! Masz takie cholernie nega­tywne nastawienie do siebie samej. To wina matki, tego jej nieustannego zawodzenia: „Och, Anniko, nie przejmuj się mną, mnie jest dobrze w tej mojej samotności, a w końcu i tak wszyscy kiedyś umrzemy! Ale chyba rozumiesz, moje dziecko, że chłopcy się tobą nie interesują, chłopcy chcą tyl­ko jednej rzeczy, moje dziecko, ale od ciebie jej przecież nie dostaną, bo jesteś porządną dziewczyną...” Czy ty tego nie rozumiesz? Tego jej zawoalowanego egoizmu, jej lęku, że ją opuścisz i zostanie sama. Uśmierciła twoją odwagę, twoją wolę i osobowość dlatego, że była taką silną i dominującą kobietą, a poza tym zbyt starą na takie młode córki. Pamiętaj, że matka miała ponad czterdzieści pięć lat, kiedy cię urodziła!

- Tone, ale przecież ona była chora!

- Owszem, i bez najmniejszych skrupułów wykorzystywała swój stan do wywierania nacisku na ciebie. Kiedy miała na coś ochotę, to wcale nie była taka chora. Dobrze wiesz, że kiedy w mieście działo się coś interesującego, to zawsze akurat na ten czas zdrowiała do tego stopnia, że mogła wyjść z domu i pozo­stać tak długo, dopóki było ciekawie. A nie pamiętasz, co się działo za każdym razem, kiedy ciebie ktoś zapraszał? Natych­miast dostawała strasznego ataku duszności, bólu serca i Bóg wie czego jeszcze, więc musiałaś zostać w domu. A jakiemu praniu mózgu byłaś nieustannie poddawana! Teraz panicznie się boisz chłopców. Myślisz, że mają cię za najbardziej bezna­dziejną dziewczynę na świecie. Otóż to wcale nieprawda!

Annika szła przez jakiś czas w milczeniu.

- Jaki on jest?

- Martin Øyen? Czarujący! Niebezpiecznie czarujący! - westchnęła Tone.

- Ja nie dlatego chcę go spotkać.

- Wiem. Ale zrobi na tobie wrażenie, możesz być pewna.

- Skąd wiesz? Czy na tobie też, jak mówisz, zrobił wrażenie?

Tone westchnęła po raz drugi.

- O, to była bardzo krótka historia. Okazałam się na tyle głupia, żeby się w nim zakochać natychmiast, jak tylko przyszłam na uniwersytet. Wszystkie dziewczyny tak robią. On mnie co prawda zaprosił do kina, zresztą nawet dwa razy, ale zaraz po­tem wszystko się skończyło.

- Skończyło? Dlaczego?

- Bo ja byłam głupia! - ucięła Tone.

Annika dziwiła się, ale o nic więcej nie pytała.

- A jak ci się układa z Jørgenem? - zaczęła po chwili z innej beczki - Wy... chodzisz z nim?

- Och, żebym to ja wiedziała! Jestem jak wróbel, który zjada okruchy z pańskiego stołu. Wiesz, Jørgen widzi tylko Lisbeth. A skoro nie może jej mieć, to ja jestem jakby w rezerwie. Czu­ję się okropnie jako ktoś drugiego gatunku. On mi się zwierza, opowiada mi w szczegółach o swojej nieszczęśliwej miłości do Lisbeth. Jestem dla niego jak siostra miłosierdzia i chyba nie­wiele więcej. Ale on mnie potrzebuje i na razie musi mi to wy­starczyć.

Przez chwilę szły w milczeniu, dwie siostry, obie z trudem poszukujące jakiegoś oparcia w życiu.

- O, popatrz, chłopcy czekają! - zawołała Tone. - Nie, nie za­trzymuj się, to naprawdę nic groźnego!

Annika tak długo była przez matkę pozbawiana pewności sie­bie, że teraz miała wrażenie, iż chłopcy widzą w niej jedynie sza­rą mysz. Zdawała sobie sprawę, że Tone bardzo dba o swoją powierzchowność i wygląda znakomicie. Tone znalazła własny styl i była - przynajmniej na zewnątrz - osobą pewną siebie, za­chowującą się swobodnie. Miała licznych przyjaciół. Annika na­tomiast nie wiedziała, że ona sama przypomina delikatne, rozmarzone kobiety z obrazów Botticellego, że jest jak renesan­sowy obraz, który odstawiono do kąta i którego kolory zmato­wiały w wyniku zaniedbania. Rysy miała takie sobie, ani piękne, ani brzydkie, to wyraz twarzy sprawiał, że Annika była ładna i pociągająca. Popielatoblond włosy nosiła krótko ostrzyżone i podkręcone na końcach jak u pazia. Prosto i praktycznie, myś­lała Annika, nie zdając sobie sprawy, że ta właśnie fryzura jest dla niej najodpowiedniejsza. Figurę miała niezłą, wprawdzie nie taką, żeby się za nią oglądano, ale niezłą. Gdyby starczało jej od­wagi, by ubierać się tak, jak lubi, byłby to z pewnością styl pensjonarski.

Och, żebym tak mogła jakoś uniknąć tego spotkania! myśla­ła. Chcę wrócić do domu, usadowić się w wielkim fotelu Tone i schować przed całym światem!

ROZDZIAŁ III

Pierwsze, co Martin Øyen zobaczył przy spotkaniu z Anni­ka Mo, to pełen skrępowania uśmiech i maleńki nos pod za du­żą włóczkową czapką. Dziewczyna była niewysoka, musiała spoglądać na niego pod górę, co w tej czapce sprawiało jej pew­ne trudności.

- Cześć - przywitał się Martin. - Sporo o tobie słyszałem.

Annika chciała odpowiedzieć coś zabawnego, ale język odmó­wił jej posłuszeństwa. Martin Øyen był wprost bezwstydnie przystojny, z tymi roziskrzonymi, ciemnoniebieskimi oczyma, z rozwiewanymi leciutko przez wiatr włosami blond i zmysło­wymi, skorymi do śmiechu ustami.

- No, nareszcie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin