KSIĘGA LAMPY NAFTOWEJ.doc

(210 KB) Pobierz
Pannę Święta co w Ostrej świeci Bramie zobaczyłem w wielkiej Księdze, którą dostałem w zadeszczony wieczór od ciotki Salomei

Ryszard Sziler

 

KSIĘGA LAMPY NAFTOWEJ

 

( Opowieść domowa )

 

 

 

 

Wstęp

 

 

 

             Pannę Świętą, co w Ostrej świeci Bramie zobaczyłem w wielkiej Księdze, którą  dostałem w zadeszczony wieczór od ciotki Salomei. Pamiętam dobrze ten wieczór. Księga była jak na moje dziesięć lat ogromna, szeleszcząca skrzydłami zżółkłych kart,  pachnących w niepowtarzalny sposób .Na okładce wytłoczono orła w koronie, w Polskiej Dumie na głowie...Ach, więc był gościem z Czasów, o których  mówiło się szeptem. Przyszedł wraz z całym swoim światem na jagiellański kuchenny stół, pod naftową lampę i moje gorące oczy. I przeniosła mnie Najświętsza Panna do tych łąk zielonych ,pól malowanych ...Błysnęła mi Świteź  spośród  czarnego lasu, poleskie bagna zachlupotały  pod stopami....Słowa zaczarowane : Lwów, Wilno, Grodno, Lida, Krzemieniec, Żółkiew, Olesko,  Druskienniki...rozsypały się wokół jak perły...I nagle zdałem sobie sprawę z tego, że są to najzwyklejsze słowa; słowa Utraconej Codzienności, w której niepodzielnie króluje Pani Ubrana w Słońce. Zapadł mi wówczas Jej obraz w duszę tak głęboko ,że pamiętałem Go nawet wtedy ,gdy zamknąłem Księgę i powróciłem w moje czasy, czasy bez korony, bez godności. Od tej Panienki rozpoczynam  także dziś moją opowieść, w czas jesieni, kiedy nastała pora dorabiania kluczy do dalekich i bliższych światów. Pogubiłem je kiedyś bardzo nierozważnie. Wytrząsnąłem czyszcząc kieszenie, zapomniałem na parapecie okna z pelargonią, lub wyrzuciłem nawet z sarkazmem. A teraz , cóż, wiatr rozmiata listowie i widać pozamykane furtki, za którymi utracone przestrzenie uwiedzionych kiedyś myśli. Zapalam więc   światełko pamięci i zanurzam się ...

  ...Znowu słyszę kuka kukułka za bramą ogrodu i kawka się sposobi, by usiąść na moim ramieniu. Sieje się słońce przez zielone sita liści. Idę starą drogą do Domu  Pradziadków, to znaczy do nikąd, bo dawno nikt z naszej Rodziny już w nim nie mieszka. A jednak te same świerszcze z dzieciństwa wyskakują nad trawy, te same co dawniej zapachy z pól uderzają we mnie. Witam się z kapliczką na rozstaju, tą,  poza  którą rozlewają się łąki  i proszę o Chwilę Powrotu...         

Do  przestrzeni łąk przylegał także dom mojego ojca, zbudowany przez jego ojca Wojciecha.

 

...Dziadek Wojtek, malutki ruchliwy człowieczek, z także malutkimi równo przyciętymi wąsikami nad wargą, całkowicie wypełniał sobą przestrzeń domu. Poza nim mieszkały tu jeszcze kanarki i szczygły w swoich klatkach porozwieszanych  we wszystkich izbach, czwórka jego dzieci : Józef, Eugeniusz, Jan, Janina, no i Babcia Zosia. Postawna, piękna kiedyś kobieta, niezwykle bogobojna i wyciszona w sobie. Jej pogoda ducha i niezmienne : „ Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.” były balsamem na bóle całej rodziny, przez wszystkie lata jej życia. Przy domu stała połączona ze stajnią stodoła z obszernym gołębnikiem, którego mieszkańcy byli oczkiem w głowie Dziadka. Zachwycał się nimi, rozmawiał z nimi. Poza tym był jeszcze zawsze jakiś pies. Pamiętam  Błazna, którego wyuczono paru zabawnych sztuczek. No i koń, chociażby ta siwa kobyła Baśka, która czasem tańczyła przy dyszlu, co było szczególnie kłopotliwe przy zwożeniu siana. Na krowy nikt specjalnej uwagi nie zwracał, chyba, że lazły w szkody. Nimi zresztą zajmowała się głównie Babcia, więc żyły tak cicho jak ona. Codziennie prowadziła je rano w łąki pod przechyloną wierzbę, albo trochę dalej. Schodziła drogą przy płocie plebani ,skąd rozciągał się widok przez pastwiska i łąki, aż po Jagiełłę. Po lewej stronie tej drogi Dziadek miał zagon konopi, na których wiązał „silki” z końskiego włosia, w które łapały się spłoszone szczygły. Czasem Babcia prowadziła krowy nad bagno ocienione olszyną. Mówiono, że  w nim za C.K. Austrii utonął huzar, wraz z pławionym koniem. Przepadli razem w głębinie porosłej teraz mszarem i rzęsą. Potem szła do grządek przy polu kukurydzy, a gdy się umęczyła pracą, przysypiała na miedzy w śródpolnych zapachach i świerszczach. Potem czekało ją jeszcze codzienne przygotowywanie obiadu i domowa krzątanina. Dziś zapalam serdeczne światełko pamięci nad tym jej zabieganiem i przemęczeniem.

Łąki spływają ze  Wzgórz  Pełkińskich  i rozlewają się za Ujezną ,aż po Jagiełłę  i Niechciałkę  w niewielki step,  z przestrzenią  pełną skowronków  zawieszonych na cieniutkiej nitce śpiewu i czajek  płaczących nad  głową przechodnia. Z mnóstwem ziół i traw , których część od wieków wypasano, drugą zaś ,po przeciwnej  stronie rowu Bóg  rozłożył do podziwiania .Rów  melioracyjny, dawniej rzeczka,  z brzegami zrytymi racicami bydła gaszącego pragnienie, rozcina  przestrzeń , skutecznie rozdzielając ją na  użytkową i ogrodową. Mam  tu na myśli oczywiście Ogród Boży, pełen  nieprawdopodobnych niezwykłośći,  od zielono-złotych klejnotów  jaszczurek poczynając, po drobniutkie różowe gwiazdki centurii .Chodziłem często wzdłuż tego rowu ponieważ prowadziła tędy najkrótsza  droga do domu.

A domem nazywałem wtedy dwie szkoły podstawowe, w których mieszkałem,  na przeciwległych brzegach łąk. W jednej kierownikiem był Ojciec, w drugiej Dziadek. Dzieliła ich przepaść traw i codzienności, pozornie tylko jednakowej. Budynki obydwu szkół postawiono w początkach XX wieku. Stały w kremowym kolorze ścian ,z naczółkowym dachem krytym czerwoną dachówką .Duże domy o wielu wysokich salach, w  których popołudniami rozbrzmiewało echo moich małych kroków. Każde mocniejsze zamknięcie drzwi niosło się  tam zwielokrotnionym  pogłosem. Akustyka była tak wielka, że dotąd pamiętam niepokojąco głośny szelest żerujących larw jedwabników, które hodowaliśmy z Dziadkiem Piotrem, ojcem mojej Mamy, w jedne z wakacji, w opustoszałych  klasach lekcyjnych i na korytarzach. A wizg metalowych drzwi zamykających strych wywoływał rezonans w przestrzeni, w uszach i w serduszku.

(-Sercu ,nie serduszku – poprawił mnie kiedyś Dziadek-Jesteś już dużym chłopcem i nie wypada tak mówić.  Wtedy właśnie rozpoczęła mi się dorosłość.)

Za  tymi drzwiami rozpościerała się baśń ciesielska dachowej więźby i murarska zdunów, wielkich kominowych stóp pnących  się ,aż  po otchłań pogrążonych w  mroku  belek ,u których spały nietoperze .Tę przestrzeń  dźwigarów i bali odnalazłem potem przy Dzwonie Zygmunta  na krakowskiej wieży i to one sprawiły ,że pojąłem jego bliskość i wpisałem go w Domowy Krajobraz.

Malutkie strychowe okienka więziły rzeszę skrzydlatych stworzeń, usiłujących wylecieć na wskroś przez szkło. Motyle ,najczęściej rusałki, zielonkawo- muślinowe złotooki, osy i muchy obijały się o taflę, za którą kusił bezmiar ogrodu, odmęt zapachów i smaków. Sądzę, że przypominało to poniekąd moje późniejsze próby odnalezienia Boga poprzez zachwyty nad światem natury, który stał się dla mnie w pewnym momencie i oknem  rozświetlającym duszę, i przegrodą nieprzezwyciężalną .Trzeba było dopiero Boga, by uchylił mi to okno.

Z jednego ze strychów  namiętnie wpatrywałem się wtedy w pasemko lasu na horyzoncie, w jego tajemnicę, którą stworzyła odległość. I choć  dobrze wiedziałem ,że był to tylko sosnowy wybujały młodnik, posadzony podług  reguł  nudnego racjonalizmu leśników, poezja oddalenia  kazała mi w nim widzieć granicę między zwykłością a tęsknotą. Tą, która dopada człowieka na progu jesieni, każąc odprowadzać wzrokiem ptaki ,śledzić wirujące na drodze liście i  marszczoną  palcami wiatru wodę. Chłonąć zapach ognisk na kartofliskach i wpatrywać się poprzez ich dym w przestrzeń tak uparcie, że czasem łzy spływają aż do ust. A także wypatrywać czegoś  niedookreślonego w zamieciach i zawiejach nadpływających z pól. Wyczekiwać zapachów i dźwięków, które jakby przypominały się skądś i odlatywały nieuchwycone ...Nazywałem potem ten stan różnie. Nigdy jednak jego prawdziwym   mianem : oczekiwania na Boga.

Odkryłem dość wcześnie cud codzienności i badanie go zajmowało mnie bez reszty. Przecież wszystko wokół było  tajemnicą. I sok wypływający z nadłamanej gałązki wiśni i ciemnogranatowy żuk spieszący między plamami słońca wybieganą przeze mnie ścieżką wśród pokrzyw i obłoki, których piana układała się w cieniste parki lub bezludne wyspy. I wielka tajemnica majowej nocy ,w której  wraz z Babką Katarzyną i żabami z pobliskiego stawu odśpiewywaliśmy pod krzyżem historię Bernatki ,która poszła w Lourdes po drzewo...

I pełne wichrowych opowieści jesienne wieczory. Lub burze i zadymki szalejące  za płotem, który ledwie majaczył, chociaż stał nie więcej niż o parę kroków od domu .Równie jednak frapujący był cień kałamarza, czy muchy łażącej po stole...

Poza informacjami radiowymi niczego nie wiedziałem o dalekim świecie .A i tego było aż nadto. Pamiętam dobrze  jak Dziadków zaniepokoiła możliwość wybuchu wojny o Kubę. Jak  skupialiśmy się  przy gadającym  oczywiste androny pudełku i jak tę  jego nowomowę

\przekładaliśmy następnie na  normalny język .I jak wreszcie odetchnęliśmy  z ulgą, gdy napięcie opadło. Cień atomowej zagłady kładł się  jednak długo jeszcze potem na wieczorne rozmowy. Uciekałem jak mogłem od takich wiadomości w  moją prawdziwą rzeczywistość.

W  widok firletki w pobliskim rowie, w  zabawę z nietoperzem pikującym za rzuconym kamykiem, w nasłuchiwanie jaskółczych opowieści z gniazda pod okapem dachu. W dalekie wędrówki po polach.

 

 

      Pola, najsensowniejsze po modlitwie działanie człowieka, rozciągnięte po horyzont. O każdej porze roku kipiące życiem i niezwykłościami .Od delikatności wiosennych po wietrzną pustynię zimową. Można nimi iść w nieskończoność ,w zapachach i śpiewach, w szelestach i szeptach. Miedzami w rumianach, bławatach i koniczynach, albo czasem, na przełaj, w aromacie nagrzanych kłosów muskających  twarz i chrzęście łodyg zapowiadającym bliskie już żniwa .Wędrować przez dwa dominujące kolory, co dobrze rozumieją Ukraińcy, odcienie błękitu i złota.

Wracałem z takich wędrówek  tak bardzo senny, że  zdarzało mi się zasnąć  przy kubku wieczornego mleka .A szkoda było marnować wieczoru ,bo był on , zwykle najciekawszy z całego dnia. Gwarny i serdeczny .Zgrzytem zdejmowanego z kominka lampy szkiełka rozpoczynała się szarówka. Dziadek pochuchawszy, czyścił je dobrze zmiętą gazetą ,potem dolewał nafty i przycinał knot. Wystarczyło  go teraz skręcić i dotknąć płonącą zapałką, by zaczął się wieczór .

.Prawie zaraz  przychodzili domowi, sąsiedzi ,znajomi, by szczególnie w długa chłodną porę , przy cieple kaflowego pieca nacieszyć się  sobą i podzielić swoim bogactwem .Niezwykłością  przeżyć i przemyśleń .

 

 

WIECZÓR  PIERWSZY

 

( Kamień)

 

Zegar  przesypywał sekundy .Siedziałem w kręgu ciepła pieca patrząc w iskry osypujące się do popielnika .Na płycie kuchennej piekły się talarki ziemniaków, które przegryzaliśmy smarując masłem i posypując solą .Lampa wisząca na ścianie przygasała czasem, by zaraz potem  nieoczekiwanie się rozjaśnić. Wiatr hałasował za oknem.

-No to i mamy znowu zimę Pieciu – mówiła Babka

Dziadek ujął firankę , pochylił się ku oknu i trwał tak chwilę w niezdecydowaniu, czy przysłonić je ,czy też zostawić odsłonięte.  Śnieg tymczasem pobielił już piwnicę i, dachy drewutni  i kurnika ,tak, że tym razem nie odeszły w noc, przeciwnie, świeciły wyraźnie w coraz głębszym mroku...

-A mamy –przytaknął.- Dobrze, że mi drewno skończyli rąbać, bo też by to był teraz kłopot.

I  zaczął przekładać czubkiem noża ziemniaczane plasterki, by nie poprzywierały do  blachy.

-          Opowiedziałbyś Dziadziu o kamieniu –poprosiłem .Myśka jeszcze tego nie słyszała ..

Gościła wtedy u nas kuzynka z Łańcuta ,niewielkie stworzonko, takie, co to właśnie  mysz nazywało myśką, wszystkiego się bało i które  koniecznie zapragnąłem  postraszyć .

-          Hm – chrząknął Dziadek, a Myśka  widząc chyba mój krzywy uśmieszek, przezornie a niezwykle szybko wlazła na kolana Babki  .

-          No, to było dawno...O, dawno... –zaczął Dziadek

-          Jeszcze przed naszym ślubem  - westchnęła  Babka

-          Byłem wtedy nauczycielem w Rokitnicy ,koło Żabinki ,w powiecie kobryńskim.

-          Na Polesiu – dodała Babka

-          I raz wracałem z konferencji w Kobryniu, z kolegą, też nauczycielem z innej szkoły, który miał u mnie zanocować . Wysiedliśmy z pociągu na stacji w Żabince i  stamtąd pieszo  ruszyliśmy do domu. Najpierw szosą, przy rzece, ale ,że noc się zaczęła robić chłodna  pomyślałem o dobrze mi znanym skrócie. Skręciliśmy więc w prawo i  odbijając od Osipówki  ,bardziej  rowu ,niż rzeczki, poszliśmy  na przełaj przez podeschnięte mokradła .Gdzieś tam, prawie w ich połowie leżał polodowcowy głaz, wielkości sporej chałupy. Przestrzegano mnie zawsze przed nim. Szczególnie gospodarz, w którego obejściu mieściła się szkoła mówił, że diabeł siedzi w tym kamieniu. Że wodzi podróżnych ,że topi ich nawet w Osipówce . Śmiałem się z tych przestróg. No cóż- myślałem- ciemnota i pijaństwo rodzą takie bajdy.

 

-          Ho, pan każe szo pan ne werit. No haj bude i tak . Może i pan kołyś powiri. – wzdychał , co miałem za wyraźny przejaw głupoty.

-          O, bo Dziadek  wierzył wtedy jeszcze niezmącenie w naukę i racjonalne wyjaśnienie wszystkiego co  niewyjaśnialne – prychnęła Babka Katarzyna .

-          Przechodziłem tamtędy wiele razy, a gdy bagna podsychały jeździłem nawet rowerem  - ciągnął Dziadek  - i nic mi się nigdy nie przydarzało, tak że w końcu o wszystkim zapomniałem. Cień kamienia był mi nawet bardzo miły w upały, bo wypoczywałem w nim czasami   patrząc na wodę i  dachy pobliskiego Strygania ,wsi tuż za rzeczką, przy której w wiekowych drzewach stał równie stary dwór. Do mojego domu był już stąd niespełna kilometr prostą ścieżką. Nie tym razem jednak. Nie w ową październikowa noc, gdy powiedziałem ze śmiechem do towarzysza podróży :

 

-          Wiesz, durni chłopi  twierdzą ,że tutaj czort siedzi  !  

 

I ze śmiechem plasnąłem dłonią w kamień .Władek też serdecznie  się zaśmiał ,no bo czego to ludzie nie wymyślą...

Dziadek zamilkł na dłuższą chwilę. Słychać było szelest opadającego popiołu i jęk wichru. Myśka pisnęła przejmująco  i zrobiła ogromne oczy, jeszcze większe niż zazwyczaj, a i mnie było jakoś nieprzyjemnie, choć dobrze znałem dalszy ciąg historii, a może  właśnie dlatego ,że znałem.

-          Obydwaj, w tej samej chwili, usłyszeliśmy nagle, potężny, przejmujący śmiech, z niczym nieporównywalny – ciągnął dalej Dziadek – i jednocześnie zobaczyliśmy nad dalekim dworem światło, coś jakby wznoszącą się gwiazdę, od którego pociemniało nam raptownie w oczach. Gdy minął zawrót głowy, żaden z nas nie potrafił już wskazać kierunku dalszej drogi. Słyszeliśmy parskające w Osipówce wydry ,słyszeliśmy szczekanie psów w Stryganiu...i całą noc przeskakiwaliśmy ,tam i na powrót rów, idąc jak nam się zdawało ku szkole w Rokitnicy, a w rzeczywistości nie oddalając się nawet na parenaście  metrów od głazu. I dopiero gdy się na dobre rozwidniło zorientowaliśmy się gdzie jesteśmy,. Nie mówiąc do siebie ni słowa, zawróciliśmy i okrężnie szosą dotarliśmy wreszcie do naszego mieszkania.

-          A szo, ja ne howorył panam, szo tam czort sedyt ? A pan mene ne werył  - powiedział mi z wyrzutem mój gospodarz ,kiedym mu po wyspaniu się wieczorem o wszystkim opowiedział.

Odtąd  zresztą słowa gospodarza z Rokitnicy, owe :

-          Ho, pan każe szo pan ne werit. No haj bude i tak . Może i pan kołyś powiri - stały się u nas powiedzeniem domowym na oznaczenie głupoty interlokutora, do którego nie docierają żadne argumenty,

Doprowadzały one potem  rodzinnych ,światowo (czytaj – postępowo) nastrojonych gości

do mimowolnego zgrzytania zębami, gdy Dziadek czasem podsumowywał nimi ich bardzo uczone wywody.

 

  Wiatr za oknem   przysłuchiwał się  temu i potwierdzał.

 

- A pamiętasz Pieciu ,tę historię o wozakach drewna?

- Tak...Opowiadali znowu chłopi – uśmiechnął się Dziadek – że jadąc do Brześcia z drzewem...

- Kupowali drewno po tańszej cenie u siebie, a drożej sprzedawali w Brześciu – dodawała Babka.

- natrafiali w drodze na takie miejsce ,w którym chwytał się ich błąd i krążyli często przez wiele ,wiele godzin.

- Jak pojechali później, to było dobrze, ale jak wyjechali wcześniej, to akurat nocą dojeżdżali do takiej kuźni, która stała na uboczu, między dwoma wsiami. Czynnej, ale nawet kowal się jej lękał. Mówiono, że  po zmroku słychać w niej było kucie, choć kowal właśnie siedział w karczmie. Tak to z nią było.

- A trzeba było jednak wyjeżdżać wcześniej, by przed konkurentami dojechać do miasta. Jednego razu pięć furmanek jeździło do rana naokoło kuźni.

-          Słysz Iwan, hudko uże Berest bude – naśladowała Babka glos rozespanego woźnicy.

-          A musi hudko – odpowiedział Dziadek i obydwoje wybuchnęli śmiechem.

Wicher śmiał się razem z nimi i klaskał dachówkami a Myśka coraz mocniej wtulała się w Babkę.

 

 

WIECZÓR   DRUGI

 

( Wilki )

 

Co do historii z wilkami, to we mgle niepamięci rozpoznaję jakby obraz Babki w niepokoju wyczekującej  powrotu Dziadka. Pamiętam, że było już dobrze po północy, gdy otworzył drzwi .Bardzo blady usiadł na kuchennym łóżku, wyciągając przed siebie nogi w oficerkach. Widzę ciągle barani kożuch pokryty zielonym suknem, który miał na sobie i te oficerki, z których przez cholewy wylewa się woda. A jest właśnie środek zimy i trzyma mróz.

-          Bój się Boga Pieciu. Bój się Boga !– mówi Babka i zapierając się o ramę łóżka ściąga  mu buty, z których chlusta woda.

-          Skąd to?- pyta dosyć retorycznie , a Dziadek macha ręką i milczy. I Babka o nic więcej już nie pytając spieszy grzać wodę, a Dziadek tak siedząc zasypia.

 

Wilki już wtedy były egzotyką i nie budziły grozy, raczej zaciekawienie. A nie tak dawno jeszcze słowo wilk było przekleństwem równym prawie słowu – cholera. Co do niej, to Babka wspominając swą  młodość, mówiła także o wyludnionych wsiach , przez które wtedy przejeżdżała ze swoja Matką ,a moją Prababką, Marią. O koszmarnie wychudzonych psach na uwięzi i ich oszalałym wyciu. O ludzkich cieniach ratujących się przed morem samogonem i czosnkiem, topniejących za każdym przejazdem. Aż wsie w końcu stały się tak głuche ,że bryczka tocząca się wśród chałup piaszczystym gościńcem  wywoływała echo.

- Nic bardziej już upiornego nie słyszałam w życiu – wzdychała Babka – jak tamto echo.

Po tej tragedii, nie jedynej zresztą, pozostały tajemnicze teraz skupiska drzew, z dala od siedzib ludzkich  w polach i łąkach. Okryła je jakby zmowa milczenia boleśniejsza niż krzyk. Nikt nigdy nie wspominał o tych cmentarzach. I raz tylko  w takim miejscu, pod resztką zbutwiałego krzyża spotkałem ogarek świecy. Odrobinę pamięci. Jeśli więc nie pamiętano ludzi, czyż można się dziwić nie pamiętania zwierząt?  Zdarzyła się jednak taka zima, podczas której zamarzł Bug i prastary lęk zimowy przeszedł w watahach na jego lewy brzeg. Jeden z czambułów dotarł aż do nas, do przeworskiego powiatu. Odprysk właściwie. Zaledwie trzy sztuki. I na nie właśnie natknął się Dziadek.

Odwiedzał ostatnio parę razy w tygodniu moich Rodziców mieszkających w sąsiedniej wsi .Ojciec objął tam posadę kierownika szkoły , Matka przechodziła właśnie okres rekonwalescencji po przebytych operacjach. Były one zresztą bezpośrednią przyczyną mojego pobytu u Dziadków. Tak więc prawie codziennie wędrował Dziadziu przez wielokilometrowe bezdrzewne łąki rozdzielające wsie, z obiadem przyszykowanym przez Babkę Katarzynę . W chmurze skowronków, czajek, albo gawronów, w zależności od pory roku. A, że nie martwił się zbytnio pogodą, nie zdarzało mu się nigdy o swojej wędrówce zapomnieć.

- Ale dziś nie idź Pieciu – prosiła Babcia – przecież nie pomrą tam z głodu. Zamieć ledwie ustała. Nikt tamtędy nawet nie jeździ . Ludzie o wilkach mówią .Nie idź.

-          Eee tam – mruknął Dziadek i już go nie było.

O wilkach słyszał, ale pogłosek nie brał poważnie. W powrotną drogę pozwolił się jednak Matce zaopatrzyć w parę smolnych  trzasek  i w zapałki. Wsadził teczkę z tym wszystkim pod pachę i poszedł. Rodzice chcieli go zatrzymać na noc, ale z uporem odmawiał fukając na nich i śmiejąc się z ich obaw.

Już w połowie drogi dopadła go śnieżna wichura i zmrok. Zrobiło się w końcu tak ciemno, że z wysiłkiem  można było rozeznać cośkolwiek na  trzy metry przed sobą. Śnieżyca cięła w usta i dławiła oddech . Z prawej na szczęście miał rów melioracyjny, z którego brzegu wiatr na tyle zwiał śnieg, że nogi nie zapadały się powyżej kostek. Szedł więc tym brzegiem z nosem wciśniętym w postawiony kołnierz, nie myśląc o niczym poza tym, że trzeba iść. Iść do domu.

 

-          Naraz od strony niewidocznego lasu zobaczyłem jakby światła – opowiadał potem – Coraz bliższe. Biegnące w moją stronę. Przedstawiały mi się najpierw jako pędzące gwiazdy. Ale skądże tu gwiazdy i tak nisko nad ziemią – myślałem- Potem jako złuda. Niepokojąco bliska. Aż wreszcie pojąłem. To oczy! Tak, oczy .Wlepione we mnie ślepia. Czyje,  nie wiedziałem. I do dziś nie wiem także, jak w tej ćmie mogłem je zobaczyć .A jednak. Może wiatr na chwilę przycichł .Może przetarły się chmury i zrobiło się na moment jaśniej .Pewnie tak, ale tego nie pamiętam. Grunt ,że je zobaczyłem. Przeląkłem się. Zatrzymałem i pod połą kożucha  próbowałem rozniecić ogieniek zapałki, ale wiatr go gasił .Odwróciłem się  tyłem do zawiei i wreszcie się udało. Ze zwiniętych gazet zrobiłem pochodnię i podbiegłem z nią do tych świateł. To pewnie jakieś psy, myślałem . Psy na pewno , bo cóżby innego, kiedy wsie wokół. Ale .że w taką pogodę odeszły aż tak daleko od domów...?

Oddzielał mnie od nich rów. Zamarznięty, zawiany śniegiem rów. Właściwie żadna przeszkoda .Gdy  cienie zobaczyły  ogień  przystanęły .Zawahały się i pobiegły truchtem wzdłuż rowu, aż wchłonął je mrok Miałem je teraz za sobą. No i po kłopocie, pewnie pobiegły do Jagiełły, z której szedłem, uspokajałem się. Niepokój jednak pozostał i  to pewnie on niedługo potem kazał mi się odwrócić. Mój Ty Boże, były o dwa kroki za mną. Musiały przebiec rów , gdy tylko przestało je wstrzymywać światło. Strach spętał mi nogi .Łamiąc zapałki znowu usiłowałem je zaświecić. Błysnęło .Przystanęły. Jak poprzednio szczęśliwie zajęły mi się mocno skręcone gazety. Chwyciłem  te płonące papiery w obie ręce i ruszyłem na nie. Cofnęły się. Im szybciej szedłem, tym szybciej się cofały.  Poznałem, że to wilki, w chwili gdy je dokładnie oświetliłem. Jeden z nich cofając się, nie zginając sztywnego kręgosłupa przelazł przez drugiego. Przerażenie zjeżyło mi włosy  .Więc jednak to prawda, że wilki są  tutaj...  Było ich trzy. Dwa dorosłe i młody. Niewiele ,ale wystarczająco dla mnie. Wyobraźnia podsunęła mi w jednej chwili wszystkie chyba możliwe scenariusze przyszłości, a żaden z nich niestety nie kończył się dla mnie dobrze. Czegóż zresztą można było oczekiwać po takiej obsadzie dramatu i w takiej scenerii?

Przepędziłem je tym ogniem z pięć, może dziesięć metrów, potem parząc palce przypaliłem kolejny zwitek. Od niego smolak. Ucieszyłem się tym bardzo, bo smolna sosnowa szczapka może się palić dużo dłużej niż gazeta , tym bardziej, że wiatr trochę przycichł i mogłem ją unieść nad głowę. W tej nikłej łunie światła wycofywałem się rakiem,  bojąc się odwrócenia plecami .W końcu jednak to zrobiłem i biegiem , na ile pozwalał śnieg, ruszyłem przed siebie. Ciągle się odwracając, ale  nigdzie teraz nie widziałem ani ich oczu, ani zarysów. W jednym z takich gwałtownych zwrotów wywróciłem się gasząc polanko . Ogarnęła mnie dosłownie czarna rozpacz. Zerwałem się. Szczęściem nie zamoczyłem zapałek. Ponownie były blisko. Czułem to. Nie spieszyły się, miały czas , a ja  go ani na lekarstwo.  Bardziej modlitwami, niż zapałkami rozpaliłem wreszcie resztkę gazety, a od niej drugą  smolną rozłupkę. I błysnęły ślepia . Tuż przy mnie. Niewiele się spóźniły...

Jak poprzednio pogoniłem  je , tym razem umknęły w bok poprzez rów. Teraz już nie oglądałem się, tylko biegłem i w biegu odpalałem kolejny kawałek drewna. Wiatr znowu się wzmógł i ogień ledwie się tlił, ale wystarczyło trochę  zwolnić, by stawał się mocniejszy, tym bardziej, że chwilami śnieg prawie nie padał. Byle do giergonu- mówiłem sobie. Do takiego miejsca, tuż za wsią, na którym grzebano padłe zwierzęta. Tam były pierwsze drzewa.  Wiedziałem, że to już nie daleko , tyle tylko, że tchu mi co...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin