Roberts Nora - Garden Trilogy 1 - Błękitna dalia.rtf

(762 KB) Pobierz
Prolog

Nora Roberts

BŁĘKITNA DALIA

PROLOG

Memphis, Tennessee

Sierpień 1892

Urodzenie bastarda nie leżało w jej planach. Kiedy się dowiedziała, że nosi dziecko kochanka, szok i panika szybko przerodziły się w gniew.

Oczywiście, mogła natychmiast rozwiązać ten problem. Kobieta o jej pozycji miała odpowiednie kontakty. Bała się jednak znachorek spędzających płód niemal tak samo, jak tego, co - niechciane - rozrastało się w jej wnętrzu.

Tylko że kochanka kogoś takiego jak Reginald Harper nie mogła sobie pozwolić na ciążę.

Utrzymywał ją prawie od dwóch lat i zapewniał życie na wysokim poziomie. Wiedziała, że utrzymywał także inne kobiety - łącznie z żoną - ale to jej nie obchodziło.

Wciąż jeszcze była młoda i wyjątkowo piękna. A młodość i piękno zawsze można dobrze sprzedać. Więc sprzedawała je od dziesięciu lat - z zimną krwią i wyrachowaniem. Uroda oraz czarujący sposób bycia, który zyskała, podpatrując wspaniałe damy odwiedzające wielki dom, gdzie pracowała jej matka, przyniosły jej już wiele materialnych korzyści.

Liznęła też po drodze trochę wykształcenia. Ale wiedza o muzyce i literaturze była niczym w porównaniu z jej wiedzą o sztuce flirtu i uwodzenia.

Po raz pierwszy sprzedała się w wieku piętnastu lat. Ale prostytucja nie była celem jej życia - tak jak nie była nim praca służącej czy wyrobnicy w fabryce, gdzie musiałaby harować dzień w dzień od wczesnego rana. Dobrze wiedziała, jaka jest różnica pomiędzy dziwką a utrzymanką. Dziwka sprzedawała szybki seks za grosze i roztapiała się w niepamięci, zanim jeszcze mężczyzna zdążył zapiąć spodnie.

Natomiast utrzymanką - mądra i utalentowana metresa - oprócz seksu oferowała romans, wyrafinowaną rozmowę, śmiech i radość. Była towarzyszką, obiektem pożądania i erotycznych fantazji. Ambitna utrzymanką wiedziała, jak nie wymagać niczego, a jednocześnie bardzo wiele uzyskać.

A Amelia Ellen Conner miała wielkie ambicje.

I zdołała je zaspokoić. W każdym razie większość z nich.

Bardzo starannie wybrała Reginalda. Nie odznaczał się urodą ani błyskotliwością. Ale - jak zapewniły ją miarodajne źródła - był niezwykle bogaty i notorycznie zdradzał swoją chudą żonę mieszkającą w Harper House.

Utrzymywał już kochankę w Natchez i drugą, w Nowym Orleanie, ale niewątpliwie może sobie pozwolić na następna, wiec Amelia roztoczyła przed nim swoje wdzięki, Postanowiła go uwieść i osiągnęła swój cel.

W wieku dwudziestu czterech lat mieszkała w ładnym domu przy South Main i miała troje służących. W jej szafie wisiały piękne suknie, a szkatułka z biżuterią lśniła od kosztownych klejnotów.

To prawda, Amelia nie była przyjmowana w domach bogatych, liczących się w towarzystwie kobiet, którym swego czasu tak bardzo zazdrościła, niemniej obracała się w modnym półświatku, gdzie błyszczała i sama była obiektem zazdrości.

Wydawała wystawne przyjęcia. Dużo podróżowała. Żyła pełną piersią.

I nagle, zaledwie rok po tym, jak Reginald ulokował ją w uroczym domu, jej przemyślnie budowany świat miał legnąć w gruzach.

Postanowiła, że będzie ukrywać ciążę przed kochankiem, póki nie zbierze odwagi, by wybrać się do dzielnicy czerwonych latarń i zakończyć sprawę. Ale pewnego dnia Reginald zobaczył, jak szarpią nią torsje, a potem bacznie jej się przyglądał tym swoim przenikliwym wzrokiem.

I, oczywiście, odgadł wszystko.

Ku jej zdumieniu, bardzo się ucieszył z ciąży i surowo zakazał Amelii zabiegu. A nawet, dla uczczenia jej stanu, obdarował ją piękną bransoletką z szafirów.

Ona nie chciała tego dziecka, natomiast on go pragnął.

I wówczas Amelia zrozumiała, jak wiele może zyskać w obecnej sytuacji. Jako matka potomka Reginalda Harpera - nawet nieślubnego - będzie finansowo zabezpieczona do końca życia. Reginald może stracić zainteresowanie kochanką, gdy przeminie urok jej młodości i zblaknie uroda, ale zawsze będzie utrzymywał swoje dziecko i jego matkę.

Żona nie dała mu syna. Może da mu go Amelia. O, tak. Na pewno. Ona urodzi syna.

Tak więc przez ostatnie chłodne dni zimy i pierwsze tygodnie wiosny Amelia snuła wielkie plany i marzenia na przyszłość. A potem wydarzyło się coś dziwnego. Poczuła ruchy maleństwa. Delikatne, zabawne kopnięcia, radosne przeciąganie. Problem, którego nie chciała, stał się niespodziewanie jej upragnionym darem losu.

Rozwijał się w niej niczym kwiat, z którego istnienia tylko ona naprawdę zdawała sobie sprawę. Tylko ona mogła go poczuć. To dało początek głębokiej, nieznanej dotąd miłości.

Pomimo upalnego, duszącego lata Amelia rozkwitała. Po raz pierwszy w życiu pokochała kogoś bardziej niż siebie samą, przedkładała czyjeś dobro nad własną wygodę.

Z rękami splecionymi na olbrzymim brzuchu pilnowała urządzania pokoju dziecinnego. Bladozielone ściany i białe, koronkowe firanki. Koń na biegunach przywieziony z Francji, ręcznie rzeźbiona kołyska prosto z Włoch.

Z lubością układała maleńkie ubranka w miniaturowej szafie. Irlandzkie i bretońskie koronki, francuskie jedwabie. Wszystkie z pięknie haftowanym monogramem synka. Postanowiła, ta będzie się nazywał James Reginald Conner.

W końcu w jej życiu zjawi się ktoś, kogo pokocha prawdziwie i gorąco. Ona i jej piękny chłopiec będą dużo razem podróżować. Amelia pokaże mu świat. Pośle synka do najlepszych szkół. On teraz był jej największą dumą i szczęściem. Zupełnie więc się nie przejmowała, gdy Reginald coraz rzadziej pojawiał się na South Main. A właściwie nawet ją to cieszyło.

Kochanek był tylko jednym z wielu mężczyzn na świecie. W jej łonie natomiast dojrzewało dziecko. Jej syn.

Kiedy nadszedł czas rozwiązania, nie czuła strachu. Przez wszystkie godziny pełne potu i bólu myślała tylko o jednym: o Jamesie. O synku. O swoim dziecku.

W końcu, wyczerpana widziała wszystko jak przez gęstą mgłę. A jeszcze bardziej niż cierpienie dokuczał jej lepki upał, zdający się żywym, przerażającym stworem.

Zauważyła, że lekarz i akuszerka wymieniają znaczące spojrzenia: ponure i zatroskane. Nie przejęła się jednak. Była przecież młoda i zdrowa. I ona, i dziecko przeżyją poród bez szwanku.

Mijały godziny. Na ścianach, w świetle gazowych lamp, migotały ruchliwe cienie. I wreszcie, pomimo wyczerpania, Amelia usłyszała cichy płacz noworodka.

- Mój synek - wyszeptała przez łzy. - Mój synek. Akuszerka nie pozwoliła jej podnieść głowy, zaczęła natomiast mówić cichym, głosem:

- Proszę leżeć spokojnie. Nie ruszać się. Proszę wypić tę miksturę. Potrzebuje pani odpoczynku. Upiła parę łyków, by ugasić palący ogień w gardle. Poczuła smak laudanum.

Zanim zdążyła coś powiedzieć, już odpływała w sen, zapadała się w otchłań, oddalała od tego świata.

Kiedy się obudziła, w pokoju panował półmrok. Ciężkie zasłony w oknach były szczelnie zaciągnięte. Poruszyła się i wówczas z krzesła zerwał się lekarz, po czym uniósł jej rękę, by zbadać puls.

- Mój synek... Moje maleństwo... Chcę zobaczyć dziecko!

- Każę natychmiast podać pani nieco bulionu.

- Mój synek. Na pewno jest głodny. Niech go tu przyniosą.

- Madame. - Lekarz przysiadł na brzegu łóżka. Jego bardzo blade oczy patrzyły z zatroskaniem. - Bardzo mi przykro. Dziecko urodziło się martwe. Miała wrażenie, że w jej serce wbijają się ostre, bezlitosne szpony. Ogarnęły ją rozpacz i przerażenie.

- To kłamstwo! Wierutne łgarstwo! Słyszałam jego płacz. Czemu opowiada mi pan tak okrutne rzeczy?

- Nie zapłakała ani razu. - Doktor delikatnie ujął jej dłonie. - Poród był długi i ciężki. Pani już majaczyła. Bardzo mi przykro, madame. Urodziła pani córeczkę. Martwą córeczkę. Nie chciała w to uwierzyć. Wyła, płakała, miotała się z wściekłości.

Dostawała środki uspokajające, a gdy się budziła, ponownie wyła, płakała i wpadała w szał.

Z początku nie chciała tego dziecka. A teraz nie pragnęła niczego innego, jej rozpacz była niewyobrażalna, wszechogarniająca. I ta rozpacz wpędziła ją w szaleństwo.

1

Southfield, Michigan

Wrzesień 2001

Przypaliła sos śmietanowy. Stella miała do końca życia zapamiętać ów irytujący incydent i zapach - tak samo jak pozostał w jej pamięci huk grzmotu wczesnojesiennej burzy i dobiegające z salonu krzyki synów.

Na zawsze zapamiętała ostry odór spalenizny, przenikliwy dźwięk alarmu przeciwpożarowego i nagły ruch, jakim porwała rondel z palnika i cisnęła do zlewozmywaka.

Nigdy nie była rewelacyjną kucharką, ale za to wyjątkowo precyzyjną. Na powitanie męża zaplanowała kurczaka w sosie Alfredo - jedno z ulubionych dań Kevina - do którego zamierzała podać zieloną sałatę z pesto i świeże, chrupiące pieczywo.

W idealnie uporządkowanej kuchni, w swoim ładnym, podmiejskim domu, Stella ustawiła starannie wszystkie potrzebne składniki, a książkę kucharską z kartkami powleczonymi ochronną folią oparła przed sobą na specjalnej podstawce.

Czyste spodnie i koszulę zasłoniła granatowym fartuchem, a masę niesfornych, rudych loków zwinęła w węzeł na czubku głowy, by nie przeszkadzały jej w pracy.

Zabrała się do gotowania później, niż zamierzała. Tego dnia w pracy panowało istne pandemonium. W centrum ogrodniczym właśnie wystawiono na sprzedaż wszystkie jesienne kwiaty, a ponieważ pogoda wyjątkowo dopisywała, zjawiły się tłumy klientów.

Stella, oczywiście, nie miała nic przeciwko temu. Uwielbiała swoją pracę - uwielbiała zarządzać wielką firmą ogrodniczą. Cieszyła się, że wróciła do pracy na cały etat teraz, gdy Gavin zaczął już szkołę, a Luke był dość duży, by pójść do przedszkola. Jakim cudem jej starsze maleństwo tak szybko dorosło do pierwszej klasy?

Zanim Stella się spostrzeże, Luke rozpocznie naukę w zerówce.

Razem z Kevinem powinni aktywniej popracować nad kolejnym dzieckiem. Może nawet dzisiejszego wieczoru, pomyślała z uśmiechem. Kiedy przejdą do ostatniego, intymnego punktu ceremonii, którą zaplanowała na powitanie męża.

Zaczęła starannie odmierzać składniki i w tym samym momencie z sąsiedniego pokoju usłyszała huk, a zaraz potem głośny płacz. Zachłanność ukarana, pomyślała, rzucając się w stronę salonu. Jak mogła myśleć o kolejnym dziecku, jeśli dwójka, którą już mieli, doprowadzała ją nieraz do szaleństwa?

Stanęła w progu i od razu ich zobaczyła. Jej kochane, słodkie aniołki. Gavin - jasnowłosy, z diabolicznym błyskiem w oku, siedział grzecznie niczym ucieleśnienie niewinności i zderzał ze sobą dwa samochodziki Matchbox, podczas gdy Luke, o rudych włosach - idealnie takich samych jak jej loki - płakał nad bezładnie rozrzuconą stertą drewnianych klocków.

Choć Stella nie widziała, co się stało, mogłaby szczegółowo wyjaśnić zdarzenie: Luke coś zbudował; Gavin to zburzył.

W tym domu taki schemat stał się już regułą.

- Gavin! Dlaczego to zrobiłeś? - Przygarnęła do siebie Luke'a, poklepując go delikatnie po plecach. - Już w porządku, kochanie - pocieszała młodszego synka. - Już w porządku. Zbudujesz coś nowego.

- Mój domek! Mój domek!

- To był wypadek - oznajmił Gavin, wciąż z tym łobuzerskim błyskiem w oku, na widok którego Stelli zawsze chciało się śmiać. - Samochód rozbił się o jego dom.

- Bez wątpienia. Bo ty go pchnąłeś w stronę tego domu. Czemu nie możesz grzecznie się bawić? Luke przecież cię nie zaczepiał.

- Ja się bawiłem. A on jest jeszcze maluchem.

- To prawda. - Stella posłała Gavinowi takie spojrzenie, że chłopiec natychmiast spuścił wzrok. - A jeżeli i ty zamierzasz się zachowywać jak maluch, możesz to robić we własnym pokoju. I w swoim własnym towarzystwie.

- To był tylko jakiś głupi domek!

- Nie, mamusiu! - Luke chwycił jej twarz w obie rączki i spojrzał na nią swoimi przepastnymi oczami. - Ten domek był bardzo ładny.

- Jestem pewna, że zbudujesz jeszcze piękniejszy. Gavin, przestań wreszcie dokuczać bratu. Ja nie żartuję. Jestem teraz bardzo zajęta w kuchni, bo wkrótce tatuś wraca do domu. Chcesz, żebym za karę wykluczyła cię z przyjemności, które szykujemy na jego powitanie?

- Nie. Ale ja nie wiem, w co się bawić.

- Biedactwo. Rzeczywiście, w tym domu jest tak mało zabawek! - Posadziła Luke'a z powrotem na podłodze. - Zbuduj nowy domek, synku. A ty, Gavin, trzymaj się od jego klocków z daleka. Jeżeli jeszcze raz będę musiała tu przyjść, gorzko tego pożałujesz.

- Chcę iść na dwór! - rzucił grobowym głosem Gavin w stronę jej oddalających się pleców.

- Jak widzisz, leje deszcz, więc nie możesz wyjść. Wszyscy jesteśmy uziemieni w domu, dlatego zacznij zachowywać się przyzwoicie. Zirytowana, znów stanęła przed książką kucharską i próbowała się skoncentrować. Odruchowo, żeby się uspokoić, włączyła telewizor w kuchni. Boże, jak bardzo brakowało jej Kevina. Przez całe popołudnie chłopcy marudzili, ona zaś ciągle robiła coś w biegu i pośpiechu, przytłoczona mnóstwem zajęć. Przez te ostatnie cztery dni, gdy Kevin był w podróży służbowej, działali Al najwyższych Obrotach. Gorączkowo starała się pogodzić obowiązki w domu z pracą zawodową i opieką nad chłopcami.

A do tego wszystkie urządzenia tylko po prostu czekały, żeby mąż zniknął na parę dni z domu i wtedy właśnie rozpoczynały strajk. Zaledwie wczoraj pralka odmówiła posłuszeństwa, dziś rano zaś przepalił się toster.

Kiedy Stella i Kevin byli razem, wszystko przebiegało równym rytmem, panowała idealna harmonia. Dzielili między siebie wszystkie obowiązki, dyscyplinowali chłopców, wspólnie wymyślali dla nich zabawy. Gdyby Kevin był teraz w domu, mógłby bawić się razem z synami i rozsądzać spory, podczas gdy ona kręciłaby się po kuchni.

Albo jeszcze lepiej - on zająłby się gotowaniem, a ona zabawą z dziećmi.

Bardzo tęskniła do męża, do ciepła jego policzka na jej twarzy, gdy Kevin obejmował ją od tyłu i nad nią się pochylał. Nie mogła się już doczekać, kiedy znowu będzie mogła się wtulić w niego nocą, porozmawiać w ciemnościach o planach na przyszłość i wspólnie pośmiać z tego, co akurat wyprawiali chłopcy.

Och, na Boga, przestań, zganiła się w duchu. Ktoś mógłby pomyśleć, że twój facet nie wyjechał na cztery dni, tylko co najmniej na cztery miesiące!

Mieszając sos i przyglądając się liściom wirującym na wietrze, jednym uchem słuchała Gavina, namawiającego brata, by wybudowali wysoki drapacz chmur, a potem wspólnie go zburzyli - aż do ostatniego klocka.

Gdy tylko Kevin awansuje, nie będzie tak wiele podróżował. A nastąpi to już niedługo. Przez ostatnie lata bardzo ciężko pracował i dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że nagroda czeka tuż za progiem. Dodatkowe pieniądze również się przydadzą, szczególnie gdyby na świat miało przyjść kolejne dziecko - może tym razem dziewczynka.

Dzięki podwyżce Kevina i powrocie Stelli do pracy na cały etat podczas wakacji będą mogli zafundować synom jakieś wyjątkowe atrakcje. Na przykład zabiorą chłopców do Disneylandu. Gavin i Luke nie posiadaliby się ze szczęścia. Nawet gdyby Stella była wtedy w ciąży, i tak uda im się wyruszyć na tę wyprawę. Już od jakiegoś czasu oszczędzała pieniądze i dokładała je do funduszu wakacyjnego.

Teraz co prawda doszedł nowy wydatek - będą musieli niezwłocznie kupić nową pralkę; no i przydałby się także lepszy samochód. Mimo to jakoś sobie poradzą.

Chwilę później dał się słyszeć śmiech chłopców i Stella od razu się rozluźniła. Życie doprawdy jest niezłe. A właściwie wspaniałe, bo przecież spełniły się wszystkie jej marzenia. Poślubiła cudownego mężczyznę - Kevina Rothchilda o uroczym uśmiechu - w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia. Mieli dwóch ślicznych synów i ładny dom w dobrej dzielnicy. Oboje kochali swoją pracę i snuli wspólne plany na przyszłość. No i nadal pragnęli siebie nawzajem - namiętność była wciąż żywa w ich związku.

Stella uśmiechnęła się pod nosem, wyobrażając sobie, jak zareaguje Kevin, gdy już zapakują chłopców do łóżek, a ona stanie przed nim w nowej, seksownej bieliźnie, którą kupiła podczas nieobecności męża.

Do tego kieliszek dobrego wina, kilka świec rozstawionych w sypialni...

Na odgłos kolejnego, jeszcze głośniejszego huku przewróciła z irytacją oczami. Na szczęście tym razem zamiast płaczu usłyszała wybuchy śmiechu i okrzyki radości.

- Mamo! Mamusiu! - Luke wpadł do kuchni z twarzą zarumienioną z podniecenia. - Zrujnowaliśmy cały dom. Czy możemy dostać po ciasteczku?

- Nie, niedługo będzie kolacja.

- Ale ja proszę... Proszę, proszę, proszę! Ciągnął ją za spodnie, próbując wdrapać się na jej nogę. Stella odłożyła łyżkę i delikatnym ruchem odsunęła synka od kuchenki.

- Luke, dobrze wiesz, że przed kolacją nie możecie nawet marzyć o słodyczach.

- Ale my umieramy z głodu - wtrącił Gavin, który właśnie wpadł do kuchni, uderzając jednym samochodzikiem o drugi. - Czemu nie możemy czegoś zjeść, kiedy jesteśmy głodni? I właściwie dlaczego mamy jeść jakieś głupie fredo?

- Dlatego, że ja tak mówię. - Jako dziecko nienawidziła tej odpowiedzi, ale niedawno odkryła jej wyjątkową przydatność. - Zjemy wszyscy razem, gdy tylko tata wróci do domu. - Odruchowo spojrzała przez okno i nagle zdała sobie sprawę, że z powodu fatalnej pogody samolot może mieć opóźnienie. - Jeżeli naprawdę jesteście bardzo głodni, zjedzcie jakiś owoc. Chwyciła jabłko z miski stojącej na blacie i sięgnęła po nóż, by je prze kroić na pół.

- Ja nie znoszę skórki - jęknął Gavin.

- Nie mam teraz czasu na obieranie. - Szybko ujęła z powrotem łyżkę i zaczęła energicznie mieszać sos. - Poza tym skórka jest bardzo zdrowa.

- A czy mógłbym dostać soku? Chciałbym soku, mamo. - Luke znów ciągnął ją za nogawkę. - Bardzo chce mi się pić.

- O Boże. Dajcie mi trzy minuty, dobrze? Trzy minuty. Idźcie stąd. Idźcie zbudować jeszcze jakiś dom. A potem dostaniecie jabłko i sok. W tym momencie rozległ się pierwszy huk gromu. Gavin zaczął podskakiwać i wykrzykiwać:

- Trzęsienie ziemi!

- To nie jest żadne trzęsienie ziemi... Zamilkła natychmiast, bo zauważyła, że Gavin wirował w radosnym podnieceniu i bez cienia strachu na twarzy wytoczył się z kuchni.

- Trzęsienie ziemi! Trzęsienie ziemi! Luke natychmiast podchwycił zabawę i pobiegł za bratem, wydając z siebie bojowe okrzyki.

Stella przycisnęła palce do pulsujących skroni. Te wrzaski były koszmarne, ale może zainteresowanie burzą powstrzyma chłopców od poważnych psot i awantur - przynajmniej do czasu rodzinnego posiłku.

Z powrotem więc zajęła się sosem i tylko jednym uchem złowiła zapowiedz dziennika telewizyjnego.

Pierwsza wiadomość w niewiadomy sposób przedarła się przez ból głowy i znużenie, zmuszając ją do skupieniu się na odbiorniku.

Katastrofa czarterowego lotu z Lansing na Detroit Metro. Dziesięcioro pasażerów na pokładzie.

Nawet nie zauważyła, kiedy łyżka wysunęła jej się z dłoni. Wiedziała jedynie, że serce podskoczyło jej do gardła.

Kevin... Kevin!

Dzieci wykrzyknęły radośnie, gdy niebo przecięła kolejna błyskawica; potem wszystko zagłuszył huk gromu. Stella osunęła się na kuchenną podłogę, bo w tym właśnie momencie jej świat rozpadł się na tysiące kawałków.

Przyszli poinformować ją oficjalnie, że Kevin jest jedną z ofiar katastrofy. Nieznajomi ludzie, z pełnymi powagi twarzami stanęli na progu jej domu. Stella nie mogła w to uwierzyć, nie umiała zrozumieć ich słów. Chociaż wiedziała... wiedziała już w chwili, gdy usłyszała głos reportera płynący z małego telewizora.

Ale przecież Kevin nie mógł tak po prostu zginąć. Był młody i zdrowy. Miał wkrótce zjawić się w domu i zjeść na kolację kurczaka w sosie Alfredo.

Tyle że Stella przypaliła sos. Dym z rondla włączył alarm przeciwpożarowy i w jej ładnym domu rozpętało się szaleństwo.

Kiedy ci ludzie przyszli z nią porozmawiać, zaprowadziła chłopców do sąsiadki, by spokojnie wysłuchać wyjaśnień.

Jak jednak można wyjaśnić coś niewytłumaczalnego, zupełnie niewyobrażalnego?

Igraszka losu. Burza. Uderzenie pioruna i nagle wszystko zmienia się na zawsze. W jednej chwili mężczyzna, którego kochała, ojciec jej dzieci, zniknął z tego świata.

„Czy jest ktoś, do kogo chciałaby pani zadzwonić?”.

Jedynie do Kevina. Bo to on był całą jej rodziną, najbliższym przyjacielem, jej całym życiem.

Zaczęli rozprawiać o szczegółach, które zupełnie do niej nie docierały. O formalnościach, które trzeba załatwić. O pomocy psychologicznej. Wyrażali najgłębsze współczucie.

Wreszcie sobie poszli i została sama w domu, który kupili razem z Kevinem, kiedy chodziła w ciąży z Lukiem. W domu, na który pilnie oszczędzali, który wspólnie malowali i urządzali. W domu, w którym ona sama zaprojektowała ogród.

Burza minęła i wokół zapanowała cisza. Stella wyraźnie słyszała bicie własnego serca, szum włączającego się ogrzewania, kapanie kropli wody z rynny.

Dobiegł ją też głuchy odgłos ciała padającego na podłogę - jej własnego, tuż po tym, jak osunęła się po drzwiach. Położyła się na boku i zwinęła w kłębek w odruchu obrony, zaprzeczenia. Łzy jeszcze nie zaczęły płynąć. Na razie gromadziły się w niej, skręcały wnętrzności w bolesny węzeł. Ból i rozpacz były zbyt głębokie. Teraz jedynie leżała skulona, a z jej gardła wydobywały się jakieś nieartykułowane, niemal zwierzęce dźwięki.

Kiedy w końcu niepewnie dźwignęła się na nogi, było już ciemno. Kevin! Imię męża wciąż dźwięczało głośnym echem w jej głowie.

Nagle Stella zdała sobie sprawy, że przecież musi pójść po dzieci - musi przyprowadzić synów do domu. Musi im o wszystkim powiedzieć.

O, Hoże. O, Boże! Ale jak ma to zrobić?!

Po ciemku odnalazła klamkę i wyszła w chłód mroku. Zostawiła za sobą szeroko otwarte drzwi, minęła kępy wielkokwiatowych chryzantem i astrów oraz krzaczków azalii o błyszczących liściach. Wszystkie te rośliny zasadzili razem z Kevinem pewnego pogodnego, wiosennego dnia.

Niczym ślepiec przeszła na drugą stronę ulicy, wpadając w kałuże, które przemoczyły jej mokasyny, i przecięła mokry trawnik, zmierzając w kierunku światła na werandzie domu naprzeciwko.

Jak miała na imię jej sąsiadka? Zabawne... znała ją od czterech lat, często jeździły razem na zakupy, a mimo to teraz nie mogła sobie przypomnieć jej imienia...

Ach, tak. Oczywiście. Dianę... Dianę, żona Adama Perkinsa, matka dwóch chłopców: Jessiego i Wyatta. To miła rodzina, pomyślała Stella beznamiętnie. Zwyczajna, sympatyczna rodzina. Parę tygodni temu urządzili wspólne grillowanie. Kevin piekł kurczaki. Uwielbiał takie imprezy. Do posiłku pili dobre wino i opowiadali dowcipy, podczas gdy dzieci bawiły się wesoło, choć Wyatt się przewrócił i stłukł kolano.

Wszystko to sobie przypomniała, chociaż stojąc teraz przed drzwiami domu sąsiadów, właściwie nie wiedziała, co tutaj robi.

Och... Naturalnie... Chłopcy. Przyszła po swoje dzieci. Musi im powiedzieć o wypadku...

Byle nie myśleć. Objęła się mocno rękami. Jeszcze nie wolno jej myśleć. Jeżeli zacznie się zastanawiać, załamie się, rozpadnie na kawałki. Na milion cząstek, których już nigdy nie uda się poskładać.

Synowie jej potrzebowali. Teraz już tylko ona im pozostała.

Ta świadomość pomogła Stelli się pozbierać i nacisnąć dzwonek.

W progu stanęła Dianę. Stella miała wrażenie, że rozdzieliła je niespodziewanie cienka zasłona z wody. Twarz sąsiadki rozpływała jej się przed oczami i wydawała nierealna. Słowa docierały jakby z wielkiej odległości. Stella poczuła jej uścisk, mający wyrażać współczucie i wsparcie.

Tylko że twój mąż nadal żyje, pomyślała. Twoje życie nie legło w gruzach. Twój świat jest taki sam, jaki był pięć minut temu. Więc tak naprawdę nic nie ro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin