Bachmann Ingeborg - Malina.pdf

(903 KB) Pobierz
Microsoft Word - Ingeborg Bachmann - Malina
Ingeborg Bachmann
Malina
przełożył
Sławomir Błaut
Wydawnictwo a5
Ingeborg Bachmann, Malina
© Suhrkamp Verlag Berlin 2010
All rights reserved
© Polski przekład Wydawnictwo a5 2010
Osoby
Ivan urodzony w 1935 na Węgrzech, w Pecs (dawniej
Fiinfkirchen). Od kilku lat mieszka w Wiedniu i re-
gularnie oddaje się pracy w gmachu, który stoi przy
Karntnerring. Aby nie stwarzać Ivanowi teraz i na
przyszłość zbędnych komplikacji, powiedzmy, że
jest to instytut spraw niezwykle potrzebnych, po-
nieważ zajmuje się pieniędzmi. Nie jest to bank
kredytowy.
Bela,
Andras dzieci, 7 i 5 lat
Malina wiek, z wyglądu, nieokreślony, dzisiaj skończył
czterdziestkę, autor „Apokryfu", który jest już nie
do nabycia w księgarniach i którego parę egzem-
5
plarzy sprzedano w końcu lat pięćdziesiątych. Dla
niepoznaki urzędnik państwowy kategorii A, za-
trudniony w Austriackim Muzeum Wojska, gdzie
ukończone studia w zakresie historii (kierunek
główny) i historii sztuki (kierunek poboczny) po-
zwoliły mu znaleźć posadę i zająć dogodną pozycję,
dzięki której posuwa się naprzód, nie ruszając się,
nie zwracając na siebie uwagi wtrącaniem się,
ambicją, żądaniami czy nielojalnymi pomysłami
udoskonalania procedury i pisemnych kontaktów
między Ministerstwem Obrony przy Franz-Josefs-
-Kai a Muzeum w Arsenale, które, nie rzucając się
specjalnie w oczy, należy do najosobliwszych insty-
tucji naszego miasta.
paszport austriacki, wystawiony przez Ministerstwo
Spraw Wewnętrznych. Uwierzytelnione świadec-
two obywatelstwa. Oczy piw., włosy bl., urodzona
w Klagenfurcie, następują daty i zawód, dwukrotnie
przekreślony i wypisany na nowo, adresy, trzykrot-
nie przekreślone, a powyżej można przeczytać
starannym pismem: zamieszkała Ungargasse 6,
Wiedeń III.
Czas dzisiaj
Miejsce Wiedeń
Tylko nad podaniem czasu musiałam zastanawiać się
długo, bo nie potrafię niemal powiedzieć „dzisiaj", chociaż
„dzisiaj" mówi się codziennie, ba, musi się mówić, ale kiedy
ludzie na przykład zwierzają mi się, jakie mają plany na
dzisiaj - nie wspominając już o jutrze - nie patrzę, jak sądzi
6
się często, wzrokiem roztargnionym, lecz bardzo uważnym,
z zakłopotania, tak rozpaczliwy jest mój stosunek do
„dzisiaj", bo przejść przez to „dzisiaj" mogę tylko w panicz-
nym strachu i szalonym pośpiechu, tak samo pisać o nim
albo choćby, w owym panicznym strachu, mówić o tym, co
się wydarza, bo wszystko, co się napisało o „dzisiaj", należa-
łoby natychmiast niszczyć, jak drze się prawdziwe listy,
gniecie, nie kończy ich, nie wysyła, ponieważ dotyczą
„dzisiaj" i ponieważ w żadnym „dzisiaj" nie dojdą już do
adresata.
Kto napisał kiedyś straszliwie błagalny list, aby potem
go podrzeć i wyrzucić, wie najlepiej, co rozumiem tutaj
przez „dzisiaj". A któż nie zna tej prawie nieczytelnej kartki:
„Proszę przyjść, jeśli to w ogóle wchodzi w rachubę, jeśli pan
może, chce, jeśli wolno mi pana o to prosić! O piątej
w „Cafe Landmann!" Albo tego telegramu: „zadzwoń do
mnie natychmiast stop jeszcze dzisiaj". Albo: „dzisiaj to nie-
możliwe".
Bo „dzisiaj" to słowo, które powinno być zastrzeżone
tylko dla samobójców, dla wszystkich innych nie ma po
prostu sensu, „dzisiaj" to dla nich jedynie określenie dowol-
nego dnia, właśnie dzisiejszego, zdają sobie sprawę, że znów
muszą pracować osiem godzin albo zwolnić się z pracy,
pójdą tu i tam, kupią coś, przeczytają poranną i wieczorną
gazetę, wypiją kawę, zapomną o czymś, umówią się, za-
dzwonią do kogoś, jest to zatem dzień, w którym musi się
coś wydarzyć, lepiej jednak, żeby nie wydarzyło się za wiele.
Kiedy ja natomiast mówię „dzisiaj", mój oddech traci
regularność, pojawia się owa arytmia, którą można już
stwierdzić na elektrokardiogramie, tylko z zapisu nie wyni-
ka, że przyczyną jest moje „dzisiaj", wciąż nowe, dręczące,
ale ja mogę dostarczyć dowodu zakłócenia, zapisanego nie-
spokojnym kodem lekarzy, dowodu czegoś, co poprzedza
7
napad strachu, czyni mnie podatną, stygmatyzuje mnie, dziś
jeszcze funkcjonalnie, jak mówią, sądzą oni, znawcy dowo-
dów. Tylko ja obawiam się, że sprawia to „dzisiaj", które jest
zbyt podniecające, zbyt niepohamowane, zbyt przejmujące,
i w tym patologicznym podnieceniu „dzisiaj" będzie istnia-
ło dla mnie do ostatniej chwili.
Jeśli więc nie tyle przypadkowo, co pod strasznym przy-
musem osiągnęłam tę jedność czasu, to jedność miejsca za-
wdzięczam łagodnemu przypadkowi, bo nie ja ją znalazłam.
W tej dużo bardziej nieprawdopodobnej jedności doszłam
do siebie i orientuję się w niej, och, jeszcze jak, bo miejscem
jest w zasadzie Wiedeń, w tym nie ma jeszcze nic dziwnego,
ale właściwie miejscem jest tylko jedna ulica, a raczej mały
kawałek Ungargasse, co wynikło stąd, że mieszkamy tam
wszyscy troje, Ivan, Malina i ja. Patrząc na świat z III dziel-
nicy, mając tak ograniczoną perspektywę, jest się naturalnie
skłonnym do wyróżniania Ungargasse, doszukiwania się
w niej czegoś, wychwalania i przypisywania jej pewnego zna-
czenia. Można by powiedzieć, że to szczególna ulica, ponie-
waż zaczyna się w niemal cichym, przyjemnym miejscu przy
Heumarkt i stąd, gdzie mieszkam, widać Park Miejski, ale
także groźną Wielką Halę Targową i Główny Urząd Celny.
Jeszcze jesteśmy między godnymi, zamkniętymi w sobie ka-
mienicami i dopiero niedaleko za domem Ivana, z nume-
rem 9 i dwoma lwami z brązu przy bramie, ulica staje się
bardziej niespokojna, bezładna i bezplanowa, chociaż zbliża
się do dzielnicy dyplomatycznej, pozostawiając ją jednak po
prawej i ujawniając niewielkie powinowactwo z tą - jak się
mówi potocznie - „wielkopańską dzielnicą" Wiednia. Małe
kawiarenki i liczne stare gospody czynią tę ulicę użyteczną,
idziemy „Pod Starego Halerza", po drodze mamy przydat-
8
ny garaż, Automag, bardzo przydatną „Nową Aptekę", tra-
fikę na wysokości Neulinggasse, a nie zapominajmy też
o dobrej piekarni na rogu Beatrixgasse i, na szczęście,
o Miinzgasse, na której możemy zaparkować nasze samo-
chody, nawet jeśli nigdzie indziej nie ma już miejsca. Tu
i ówdzie, choćby na wysokości Consolato Italiano z Instituto
Italiano di Cultura, nie można jej odmówić pewnej urody,
której przecież nie ma za wiele, bo najpóźniej na widok nad-
jeżdżającego tramwaju linii 0 lub ponurego garażu ambu-
lansów pocztowych, na którym dwie tablice, nie rozwodząc
się, stwierdzają krótko: „Cesarz Franciszek Józef I - 1850"
oraz „Kancelaria i warsztaty", puszcza się w niepamięć
jej nobilitacyjne wysiłki, a ona przypomina swą odległą
młodość, starą Hungargasse, przy której przyjeżdżający
z Węgier kupcy, handlarze koni, wołów i siana mieli swoje
oberże, zajazdy, i oto biegnie już tylko, jak głosi urzędowy
dokument, „dużym łukiem w kierunku miasta". Zataczając
ów duży łuk, którym jadę niekiedy z Rennweg, zwraca moją
uwagę coraz to nowymi szczegółami, rażącymi nowościami,
sklepami, które noszą nazwę „Mieszkać lepiej", lecz są dla
mnie ważniejsze od wszystkich triumfujących nad nimi
placów i ulic miasta. Nie sposób nazwać jej nieznaną, bo już
się ją zna, ale cudzoziemiec nigdy jej nie zobaczy, ponieważ
nie ma na niej nic do oglądania i można tu tylko mieszkać.
Turysta zawróciłby na Schwarzenbergplatz albo najpóźniej
na Rennweg, koło Belwederu, z którym łączy nas jedynie za-
szczytne miano „III dzielnicy", cudzoziemiec mógłby może
zbliżyć się z drugiej strony, od Towarzystwa Łyżwiarskiego,
jeśli mieszka w nowym kamiennym pudle, w hotelu „Vienna
Intercontinental", i spacerując po Parku Miejskim zapuści
się zbyt daleko. Ale do tego Parku Miejskiego, ponad
którym wapiennie biały pierrot zanucił mi kiksującym
głosem:
9
To />#<:/> - «/'<? dawny bas
ni czas"
chodzimy najwyżej dziesięć razy do roku, ponieważ można
tam dojść w pięć minut; a Ivan, który z zasady nie prze-
mieszcza się piechotą, mimo moich próśb, pochlebstw, zna
go tylko z okna samochodu, bo park jest po prostu za blisko;
żeby zaczerpnąć powietrza i zrobić dzieciom przyjemność,
jeździmy do Lasu Wiedeńskiego, na Kahlenberg, do
zamków Laxenburg i Mayerling, do Petronell i Carnuntum
w Burgenlandzie. Do tego Parku Miejskiego, do którego nie
musielibyśmy jeździć, mamy stosunek powściągliwy i oschły,
a ja nie pamiętam już nic z owego baśni czasu. Niekiedy
jeszcze spostrzegam przygnębiona krzak magnolii z pierw-
szymi kwiatami, ale nie można za każdym razem robić z tego
sensacji; i jeśli, jak dziś, znów mówię odruchowo do Maliny,
ach, te magnolie w Parku Miejskim, widziałeś? to on, po-
nieważ jest uprzejmy, odpowie mi i kiwnie głową, ale zdanie
o magnoliach zna już na pamięć.
W Wiedniu, czego nie trudno się domyślić, są dużo
piękniejsze ulice, ale znajdują się w innych dzielnicach i spo-
tyka je los zbyt pięknych kobiet, na które patrzy się od razu
z należnym podziwem, ani przez chwilę nie myśląc o tym,
żeby nawiązać z nimi bliższy kontakt. Nikt jeszcze nie twier-
dził, że Ungargasse jest piękna albo że skrzyżowanie
Invalidenstrasse z Ungargasse oczarowało go lub odebrało
mu mowę. Toteż i ja nie chcę o mojej, naszej ulicy wygłaszać
nieuzasadnionych twierdzeń, powinnam raczej w sobie
Pięciolinia z utworu Arnolda Schonberga „Pierrot Lunaire" z 1912 roku.
Muzyka do słów Alberta Girauda.
10
samej poszukać więzi z Ungargasse, ponieważ tylko we mnie
zatacza ona łuk, do numerów 9 i 6, powinnam zadać sobie
pytanie, dlaczego zawsze pozostaję w jej polu magnetycz-
nym, czy to idąc przez Freyung, czy robiąc zakupy przy
Graben, podążając do Biblioteki Narodowej, stojąc na
Lobkowitzplatz i myśląc: tutaj, właśnie tutaj trzeba by
mieszkać! Albo Am Hof! Nawet marudząc w śródmieściu
i udając, że nie chcę iść do domu, siadając na godzinę w ka-
wiarni i przeglądając gazety, ponieważ skrycie chciałabym
już być w drodze i z powrotem u siebie, a kiedy skręcam
w moją dzielnicę, z Beatrixgasse, przy której dawniej
mieszkałam, albo z Heumarkt, wtedy jest inaczej niż z cho-
robliwym uczuleniem na czas, choć czas zbiega się nagle
z miejscem, ale za Heumarkt wzrasta mi ciśnienie, a jed-
nocześnie ustępuje napięcie, skurcz, który chwyta mnie
w obcych stronach, i chociaż idę szybciej, staję się wreszcie
całkiem spokojna i uskrzydlona szczęściem. Nigdzie nie czu-
ję się pewniej niż na tym odcinku ulicy, za dnia wbiegam po
schodach na górę, w nocy dopadam bramy, już z kluczem
w dłoni, i znów przychodzi upragniony moment, kiedy klucz
obraca się w zamku, otwiera się brama, otwierają się drzwi,
i to uczucie powrotu do domu, które wzbiera we mnie w po-
wodzi ruchu pojazdów i ludzi już w promieniu stu, dwustu
metrów, gdzie wszystko zapowiada mi mój dom, a właściwie
wcale nie mój dom, lecz naturalnie własność towarzystwa
akcyjnego czy jakiejś bandy spekulantów, która ten dom od-
budowała, skleciła raczej, ale o tym prawie nic nie wiem, bo
w latach odbudowy mieszkałam o dziesięć minut stąd,
i przez bardzo długi czas przechodziłam koło numeru 26,
będącego dla mnie długo numerem szczęśliwym, zgnębiona
i z poczuciem winy, jak pies, kiedy zmieniwszy pana, spoty-
ka starego i nie wie, do kogo powinien być bardziej przy-
wiązany. Ale dzisiaj przechodzę koło Beatrixgasse 26, jakby
11
tam nigdy nic nie było, prawie nic, albo tak, był kiedyś w tym
miejscu zapach dawnych czasów, tylko że nie ma już po nim
ani śladu.
Mój związek z Maliną przez lata składał się z przykrych
spotkań, największych nieporozumień i paru niemądrych
urojeń - chcę przez to powiedzieć: dużo większych niepo-
rozumień niż z innymi ludźmi. Niewątpliwie od początku
byłam zdana na niego i wcześnie musiałam wiedzieć, że
stanie się moim przeznaczeniem, że miejsce Maliny było już
przez Malinę zajęte, zanim pojawił się w moim życiu. Zo-
stało mi tylko oszczędzone, a może sama sobie tego oszczę-
dziłam, zbyt rychłe związanie się z nim. Bo już na przystan-
ku tramwajów E2 i H2 niewiele kiedyś brakowało, żeby się
zaczęło. Stał tam Malina z gazetą w ręce, a ja udawałam,
że go nie zauważyłam, i sponad swojej gazety patrzyłam
w niego uporczywie i nie mogłam odgadnąć, czy rzeczywi-
ście tak był zatopiony w lekturze, czy też spostrzegł, że wpa-
truję się w niego, hipnotyzuję, chcę zmusić, żeby spojrzał.
Ja miałabym zmusić Malinę! Pomyślałam sobie, że jeśli naj-
pierw przyjedzie E2, to wszystko będzie dobrze, jeśli tylko,
na miłość boską, nie przyjedzie najpierw niesympatyczny H2
albo wręcz rzadziej kursujący G2, a potem rzeczywiście nad-
jechał E2, lecz gdy wskoczyłam do drugiego wozu, Malina
zniknął, ale nie w pierwszym wozie, nie w moim, nie został
też na przystanku. Mógł tylko nagle wbiec na stację kolei
miejskiej, kiedy ja się odwróciłam, nie mógł przecież rozpły-
nąć się w powietrzu. Ponieważ nie znalazłam wytłumacze-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin