Saga o białym krysztale - Baśnie i opowieści o małopolskiej soli - Kornelia Dobkiewiczowa.rtf

(595 KB) Pobierz

 

KORNELIA JACKIEWICZ-DOBKIEWICZOWA

SAGA

O BIAŁYM

KRYSZTALE

Baśnie i opowieści o małopolskiej soli

MICHAŁ GREJNIEC

NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1986

<Г) Copyright by Kornelia Jackiewicz-Dobkiewiczowa 1986 lUustrations 4') Michał Grejniec 1986

Л5082

«   Ą2

Kornelia Dobkiewiczowa, pedagog z wykształcenia, to znana i zasłużona pisarka dla dzieci i młodzieży. Debiutowała w „Naszej Księgarni" w 1954 roku książką popularnonaukową „W grodach Słowian śląskich".

Od wielu lat życiem i twórczością związana jest ze Śląskiem — od 1945 r. mieszka w Katowicach. W licznych powieściach historycznych przedstawia dzieje Ziem Zachodnich i Północnych Polski od okresu kultury łużyckiej („Złote jarzmo") aż po XVIII w. („Zu-zanka", „O Marku Prawym z Jemielnicy").

Drugim nurtem jej twórczości są zbiory baśni, podań ludowych i opowieści z różnych okolic Śląska i Małopolski, opartych na ustnych przekazach mieszkańców tych regionów, na zapisach etnograficznych oraz ikonografii. Przy zbieraniu materiałów autorka dba również o to, by obejrzeć krajobrazy, zabytki i przedmioty kultury ludowej danej okolicy.

Najbardziej znane i kilkakrotnie wznawiane są zbiory: „Miedziana lampa" — baśnie o Skarbniku, władcy podziemi i opiekunie górników, „Sztolnia w Sowich Górach" — baśnie ze Śląska Zielonego i Białego, których bohaterami są m.in. Utopiec, Piędzi-mężyk, Kraśniczki, Wodne Panny i diabły, oraz „Dolina Śpiewających Ptaków".

„Saga o białym krysztale", którą właśnie oddajemy Wam do rąk, to baśnie i opowieści o małopolskiej soli, o historii jej wydobywania w Wieliczce i Bochni od czasów przesławnej księżny Kingi aż do ubiegłego stulecia.

5

І

We włości i wsi Bochnia, oddalonej o pięć mil od Krakowa, znaleziono złoża twardej soli, którą wydobywa się w wielkich bryłach, a w wielu miejscach tak białą, że na oglądających robi wrażenie kryształu.

Do dziś bardzo powszechny jest jej użytek. A przypisywano to znalezienie soli zasługom świętej kobiety, bieżny Kunegundy...

(Jan Długosz - Roczniki czyli Kroniki tom VII, rok 1251)

Najstarsza baśń

Nasieźrzale, rwę cię śmiałe Pięciu palcy, szóstą dłonią, Niech się chłopcy za mną gonią

(Dawny słowiański tekst magiczny)

Na Lednickim Wzgórzu zakwitła bogatynia, ziele wróżebne, poświęcone bogom. Niepozorna to, choć dosyć wysoka roślina i nie piękna wcale, tyle że według wierzeń pradawnych ona to właśnie sam początek lata zwiastuje. Jej białe kwiatki przemieniają się rychło w gorących promieniach słońca w białawe puszyste główki i ta właściwość bogatyni z dawien dawna wydała się ludziom nader wdzięczna i miła. Bogatynia pogańskim bogom służyła do objawiania swej woli, do wróżb, tak jak rumian i rojnik. Jak więc długa i szeroka była ziemia Słowian, tak wiele nazw nadawano bożej roślince, dolą i bogatynia ją zwano, szczęściem i bogatką lub nawet zagadką. Dobro dawała ludziom, gdy się wspierała puszystymi główkami o zrąb chaty albo rozrastała się bujnie w cieniu pod chruścianym płotem. Darzyła rychłym i szczęśliwym małżeństwem, długim życiem i zdrowiem, a nawet pomagała znaleźć ukryty gdzieś skarb. Tak to wierzyli kiedyś Słowianie.

Bielała trawa i na Lednickim Wzgórzu od puszystych główek bogatyni, które kobiercem tkanym łaskawą ręką bogini Ledy* zaścielały przedproże kontyny*, poświęconej jej czci.

Sama Leda, bogini piękna i dobra, upodobała też sobie wzgórze na mieszkanie. A choć na wielu ustroniach ziemi Słowian miłowano

* Objaśnienia znajdują się na końcu książki

7

ją i czczono za dobroć i szczodrość w obdarzaniu ludzi, chętnie przebywała wśród lip na zboczach sporego wzniesienia, blisko rzeki Wilgi i zasłuchana w brzęczenie pszczół obmyślała, czego by tu jeszcze przysporzyć mieszkańcom umiłowanej przez siebie okolicy.

I tak podarowała im źródło.

Dnia jednego, a był to sam początek lata, przywędrowała Leda na wzgórze przez nieprzebyte puszcze, które porastały okoliczne ziemie. Dwie sarny, którym ustrzegła przed wilkami młode, w podzięce wydeptały dla niej dogodną ścieżkę przez bory i wyścieliły ją mchem. Zrywały torfowiec i płonnik najmiększy i znosiły je dla niej w pyszczkach przez wiele dni i wiele nocy. Leda weszła na wierzchołek wzgórza wygodnie stąpając w swych ciżemkach plecionych z zajęczego kwapiu* i nie zgubiła nawet jednego polnego kwiatka ze swego wieńca. Suknia jej z płócien tkanych przez pająki leśne bielała między drzewami jak obłok opadły na ziemię. Błękitne oczy bogini płonęły z radości na myśl o tym, jaki dar otrzymają teraz od niej ludzie. A nie spodziewają się przecież, że będzie to źródło niezwyczajne, bo od niej, od Ledy, a stąd godne ofiar, wróżebne, święte źródło. Piękne przy tym, prawdziwe zwierciadło dla gwiazd, przeczysta chłodna krynica.

Białe kwiatuszki bogatyni jakby w podzięce dla Ledy lgnęły do jej drobnych stóp, czepiały się dłoni smukłych i białej sukienki, gdy wstępowała na sam wierzchołek wzgórza.

Drozdy i borowe skowronki spomiędzy gałęzi rozkwitających właśnie lip słały tej najlepszej z bogiń podziękę stugłosą. Pod drzewami na samym szczycie wzgórza leżał omszały kamień. Leda podeszła do niego i uważnie go obejrzała, spostrzegła, że deszcze i wiatry wyżłobiły go pośrodku w kształt głębokiej misy. Ujęła kamień obu rękami i odsunęła go na stronę, że tylko błysnęły w słońcu bransolety uplecione z jego promieni, które nosiła na znak, że nie zwyczajną jest niewiastą, ale boginią, siostrą Dadźboga* i Pośwista*. Stąd też i skalny odłamek stracił swój ciężar pod dotknięciem jej dłoni, a w miejscu, gdzie leżał od wieków, ukazało się spore wgłębienie i oto z jego dna trysnęło źródło. Umilkły ptaki, zamarł w gałęziach wiatr. Pochyliły się ku źródłu, jakby z rozkazu Ledy, puszyste główki bogatyni, oplotły je łodygi sitowia i ostrej turzycy, a spomiędzy nich wyjrzały ku bogini, niby jej ręką tam

8

zasadzone, wielkie niezapominajki, różowe i niebieskie, jakie do dnia dzisiejszego zobaczyć można jeszcze nad strumieniami w tamtej okolicy. Leda uśmiechnęła się i spoglądała na złote iskierki słoneczne tańczące po powierzchni wodnej. Ręce wyciągnięte miała przed siebie, jakby w umiłowaniu serdecznym pragnęła objąć źródło.

I taką właśnie zobaczyła ją Sędzimira — zielarka, która przywędrowała na wzgórze szukając ziół leczących wszelkie choroby. Przyszła ścieżką wydeptaną przez sarny nie mogąc się nadziwić, kto by już wcześniej przychodził na wzgórze. Tak przecież pusto tam było zawsze i tak bezludne Teraz poznała, kto to był, i płachtę z zielem upuściła na trawę. Nad źródłem stała bogini... A przecież i źródła tam nigdy nie było... Dała je przeto ludziom, łaskawa Leda...

Sędzimira uczuła zachwyt dla niej i lęk. Padła na ziemię... Nie śmiała spojrzeć na boginię. Czekała, że może Leda przemówi do niej słowem, że może posłyszy ona coś, czego dotąd nie posłyszał nikt z ludzi. Leda milczała jednak. Sędzimira więc ostrożnie podniosła głowę i spojrzała w stronę źródła. Zobaczyła tam tylko biały obłok, który zawisł nad zwierciadłem wody, a potem z wolna uniósł się ku słońcu, by nie wiedzieć kiedy i jak rozwiać się w wonnym od lipowego kwiecia powietrzu. Zielarka wstała i znów zaczęła zbierać zioła. Spostrzegła, że bogatynia rozrosła się tak bogato koło źródła, jak nigdy tego nie widziały jej oczy.

— Bogatko nasza, bogatynko miła — szeptała zbierając puszyste główki ziela. — Tu rośniesz najłacniej, a to zagadka twoja, czemu. Może słonko masz najlepsze, może cię wiatr jako ojciec głaszcze po tej głowinie małej. Zagadka to twoja, zagadka, bogatynko biała. — I tak pogadując odeszła Sędzimira ze wzgórza.

Ledwie się oczy Dadźboga przymknęły do snu, a on sam ułożył się na spoczynek, tam gdzie wierzchołki modrzewi najmiększe usłały mu łoże, powróciła zielarka do swej chaty pobudowanej dawno w samym sercu puszczy, na żeganiu*, który darował jej naczelnik rodu na osiedlenie, gdy dzielny Wojsław ze starszymi synami legli w boju za ród i plemię. Dawne to były już czasy. W chacie dorósł najmłodszy syn Wojsława i Sędzimiry, jasnooki Miłosz.

9

Piękny to był chłopak. Rosły i zręczny, a wydarzony niby ów kłos na polu w urodzajne lato. Do tego jakby na pociechę dla matki po stracie bolesnej a nieopłakanej, użyczyli mu bogowie szczególnego daru. Oto Miłosz, jak nikt inny w najdalszej nawet okolicy, sposobny był w rzeźbieniu wszelkich postaci ludzi, figurek zwierząt i ptaków. Nie policzyć i nie spamiętać owych cudności, które stały w jego roboczej szopie za chatą, na przyzbie, a nawet za wrotami.

Przy zajęciu też ulubionym zastała go Sędzimira, kiedy wróciła do domu z płachtą ziela. Miłosz poznał od razu, że się coś stało niezwyczajnego, przyszedł do chaty i sam o wieczerzę się zatroszczył.

Sędzimira nieswoja była, trochę wylękła, ale i rada z czegoś. Namyślała się nad czymś, coś sobie rozważała. Bardzo też szybko i z wielką zręcznością zajęła się zielem. Powiązała je w pęczki pasmami kądzieli i rozwiesiła na kołkach wbitych do szpar między bierwionami okopconych łuczywem ścian izby, by uschło w cieple domostwa, a kiedy to czyniła, śpiewała półgłosem, jak kiedyś jej matka i babka, prastarą pieśń:

Dola, dola, bogatynia, Stoi srebra pełna skrzynia, Przy niej złota dzban capraty* Weź je, synu, do swej chaty...

Białe puszyste główki bogatyni usychały szybko i wraz z innymi ziołami rozsiewały dokoła miłą woń, kiedy chłopiec podał do stołu ubogą wieczerzę i zaprosił matkę, by jadła. Sięgali drewnianymi łyżkami do misy gorących jagieł i popijali je mlekiem najpierw w statecznym milczeniu, potem, że wieczór piękny był i ciepły, wyszli na przyzbę i tam Sędzimira opowiedziała synowi o swym spotkaniu z Ledą i o tym, że źródło zobaczyła tam, gdzie go dotąd wcale nie było. Miłosz słuchał tej niezwyczajnej opowieści jak w oczarowaniu, oczy mu płonęły od ciekawości. Na smagłe policzki chłopca wystąpiły rumieńce.

— Jeszcze, jeszcze, powiadaj — prosił, wspierając głowę na jej ramieniu.         ,»

Sędzimira opowiadała. O bransoletach bogini z promieni słońca

10     .

ss

i białej szacie, jakby utkanej z leśnej mgły, o uśmiechu pełnym dobroci i miłowania dla wszystkiego, co żyje, który nie znikał z pięknej twarzy Ledy. Cokolwiek zapamiętała ze swego spotkania z boginią, głosiła synowi jak najcudniejszą baśń. Miłosz wciąż słuchał z oczami utkwionymi w ogorzałej w słońcu twarzy matki, nie przerywał jej, chłonął całym sobą opowieść. Nie spostrzegli, jak upływał czas.

W kurniku przy samej chacie odezwał się jarzębaty kurek.

—  Pora nam spocząć, synu — rzekła Sędzimira — wstajemy przecież oboje z Dadźbogiem.

Weszli do chaty.

Miłosz ułożył się pod ścianą na ławie przykrytej kożuchem i przymknął powieki, ale sen nie przychodził. Matka jego nagarnęła popiołu na palenisko i przykryła nim żarzące się węgle, by ogień dotrwał do rana. Czuła wielkie zmęczenie. Ułożyła się też po chwili w najciemniejszym kącie izby, na pryczy wymoszczonej świeżym sianem. Przyszedł sen, spokojny i cichy, jakby go zesłała dobrej matce sama Leda, ale Miłosz zasnąć — nie mógł. Czekał tylko świtu i ledwie niebo pobladło na wschodzie, wysunął się cicho z chaty. Pokłoniwszy się u progu wstającemu Dadźbogowi, poszedł do swej roboczej szopy. Pod okapem leżał od kilku już lat i wysychał piękny i prosty pień lipowy. Miłosz podniósł drewno i wciągnął je do szopy.

Kiedy Sędzimira wstała i wyszła z chaty, by napoić krowy u studni, przez otwarte drzwi zobaczyła Miłosza. Pracował nad nową jakąś wielką rzeźbą i dobrze mu szła robota, bo pogwizdywał przy tym wesoło, a czarny kos odpowiadał mu z gałęzi modrzewia.

Matka spoglądała na chłopca długą chwilę. Nie spostrzegł jej wcale, tak jak i oswojonej łasiczki, która przybiegła do szopy z myszą w pyszczku, piszcząc radośnie.

—  Co też on czyni teraz? -7- ciekawiła się Sędzimira, kiedy po udoju porannym odlewała świeże mleko do dzbanka — ani spojrzy na macierz, ani zagada, jeno kuje a kuje w drewno jako ten dzięcioł w borze.

Miłosz był tak zajęty robotą, że nie spostrzegł ani dzbanka mleka, ani podpłomyka, które matka zostawiła dla niego na progu szopy. Nie spostrzegł i tego, że się odziała w najbielsze płótno i najcieńszy

12

samodział, barwiony szyszeczkami olchy, i że wyszła za wrota z dzieżką miodu w ręku i z czubatą kurą w koszyku.

Droga powiodła ją przez niezmierzone lasy, pełne cienia, i pachnące zielem łąki do uroczyska w samo serce puszczy. Tam, gdzie pod świętymi dębami spozierał na świat wąskimi szparami oczu, wyrzeźbionych w szarym kamieniu, bożek Swarożyc, a strzegł ciszy i spokoju uroczyska Mściwoj, naczelnik rodu Sędzimiry. Żerca to był, obiatnik Swarożycowy*, największy mędrzec w rodzie i woj za młodu niepokonany.

Na uroczysku, jak kazał obyczaj, nie siano zboża ani koszono trawy, nawet jagody, choćby najsłodsza była, nie poważyło się zerwać dziewczę, ni złowić jarząbka młodzieniec. Dv. ie niewiasty, które strzegły wiecznego ognia płonącego w misie kamiennej przed posągiem Swarożyca, spożywały to jeno, co im przyniesione było z domu żercy-Mściwoja lub co przynieśli ze sobą ludzie.

Z lękiem w sercu, ze czcią największą stanęła Sędzimira przed Mściwojem. Powitana łaskawie, dary swoje złożyła u kamiennych stóp Swarożyca, a skoro żerca zapytał, w czym pomóc jej może i czego żąda  Miłoszowa matka, siadłszy na wskazanej przez

13

Mściwoja ławie pod drzewami o zjawieniu się bogini na wzgórzu i źródle, które się tam poczęło, opowiedziała.

Mściwoj słuchał niewiasty z największą uwagą, w ciszy tak niezmąconej, że słychać było szelest dębowych liści u wieńca zdobiącego jego czoło i dalekie brzęczenie pszczół w lipowym gaju.

Kiedy skończyła, rzekł:

—  Leda się tam objawiła, Sędzimiro, tedyż Lednicą zwać będziemy odtąd wzgórze, a źródło świętym źródłem niech będzie. Stanie dach nad nim, by ptactwo czystej wody nie brukało, a liście i źdźbła nie sypały się do niej. Stanie takoż kontyna opodal na tymże chełmie*, ku uczczeniu przejasnej bogini. Obiaty* sprawowane tam będą, pienia rozliczne i wróżby. A że niewiastą jest Leda, tedyż niech dziewki przy kontynie osiądą i służą onej, ognia strzegą, posąg Ledy zielem i kwieciem wieńczą, skoro ten w kontynie już stanie.

—  Zaliż to będą one — na zawsze w dziewczęce stroić się wieńce? — roztropnie zapytała Sędzimira.

—  Tegom nie rzekł — potrząsnął głową żerca. — Nie, Sędzimiro. W wieczór Kupały* odejść im wolno będzie ze swej służby przy kontynie i ogniu świętym, by przez noc całą, kupalną noc, tańcować i zabawiać się z junochami*, a nawet wybrać sobie spomiędzy nich którego i pojąć go za małżonka. Z jednym warunkiem wszelako...

Sędzimira spojrzała na Mściwoja z wielkim zaciekawieniem, a on prawił dalej:

—  Oto każda z dziewic, zanim udziału dostąpi w zabawie, schwytać winna będzie i przyprowadzić do kontyny inną dziewę, jako zakładniczkę, by ta w jej miejsce bogini służyła i pilnowała świętego ognia.

—  Niemały warunek, Mściwoju — westchnęła Sędzimira — możeż to sama dziewka drugą złowić i przywieść tyli kęs drogi przez puszczę na chełm?

—  Może darem ją zjednać, namową też można i prośbą. Może i pachoł jaki dopomóc w łowieniu — onej zakładniczki. Też przystoi, byleby poślubiony potem został.

I tak Mściwoj przykazał rodowi swemu pobudować na Lednicy kontynę, źródło zaś kamieniami pięknie obłożyć i osłonić daszkiem z gałęzi, wspartym na dwu słupach. Dostojnie teraz było, bogato na wzgórzu, uroczyście przy tym, a swojsko.

14

Miłosz wyrzeźbił posąg w swej szopie, całe serce i wszystkie młodzieńcze starania wkładając w tę pracę. Jakoż udała mu się ona jak żadna. Spod jego dłuta wyszła postać niewieścia, która sprawiła to, że Sędzimira mało na ziemię nie padła z zachwytu, kiedy Miłosz wyniósł swą rzeźbę na dziedziniec i ustawił w słońcu, które zachodziło właśnie i barwiło świat nieopisanym bogactwem kolorów.

—  To przecież Leda! — wołała matka. — Och, żeby to Mściwoj ją zobaczył, synku...

Po twarzy jej pociekły łzy. Rzuciła się ku chłopcu, objęła go i tuliła do siebie, jakby był małym dzieckiem.

—  Miły mój... — mówiła przerywając słowa szlochaniem — ależ ty złote masz ręce... Że to moje oczy widzą tyle cudności, mój synu mileńki.

—  Ostawcie, matuś, ostawcie — zawstydził się tylu pochwał Miłosz. — Obaczą Mściwoj, com to wyrzezał, bo idą ku nam, widać ich na drodze.

Naczelnik rodu i kapłan-obiatnik w jednej osobie długą chwilę przypatrywał się rzeźbie. To bliżej, to dalej przystawał, obchodził ją z daleka.

Potem siwe jego oczy zatrzymały się na naręczu bogatyni, rojnika i polnych rumianków, które chłopiec już zdążył ułożyć koło stóp posągu.

—  A któż to, Miłoszu? — zapytał stary mąż, ledwie uwierzyć mogąc swym oczom.

—  Zaliż to poznać trudno, Mściwoju? — cicho wtrąciła matka. — Leda to jest, ona sama.

—  Leda, a przeto niech na Lednicy będzie.

Od dnia tamtego już nie sam tylko Mściwoj i nie matka z umiłowanym synem składali snopki ziela i naręcza kwiatów w kontynie. Znosili je wszyscy ci, którzy podziękować chcieli za dobre urodzaje albo szczęśliwość sprowadzić chcieli do swego domu. Nie brakło i cennych darów, nie brakło ofiar, które spalano na owym dziwnym kamieniu, mającym kształt głębokiej misy.

Często i pieśni słychać było na Lednicy, a już o bogatyni śpiewano najwięcej, bo ona przecież porastała najgęściej wzgórze i miła była jego pani:

15

Bogatynio, ty zagadko, Dajże chłopcu dziewę gładką, Dajże gospodynię młodą, Święta wodo, czysta wodo...

Dziewice poświęcone Ledzie czuwały zawsze przy ogniu. Roku jednego przyszło lato pogodne i ciepłe i nigdy chyba nad ziemią nie zawisło tyle przejasnych gwiazd, co tamtego czasu w noc Kupały. Księżyc w nowiu ukazał się pośród nich jak zwycięski książę we wspaniałej zbroi z czystego srebra. Na polanach zapłonęły ogniska kupalne, pieśnią i gędźbą rozbrzmiała cicha zawsze i dostojna puszcza. Dziewczęta wplotły we włosy polne róże i przepasały się bylicą, by młodzieńców siłą tajemną tego ziela do siebie przywołać.

Odbiegły świętego ognia przy kontynie Ledy strzegące go zawsze dziewy. Na tę noc uciechy i radości wszelakiej odbiegły i źródła, nad którym, jak zawsze, wznosił się dach z suchych gałęzi wsparty na dwu słupach. Niebaczne patrzyły tylko, gdzie by spotkać młodzieńców, zatańczyć z nimi, zaśpiewać, jakby tu młodą pochwycić zakładniczkę i w miejsce siebie przywieść do kontyny.

Kiedy tak płoche dziewczyny o swojej tylko myślały szczęśliwości, w świątyni pozostał ogień na kamiennym ołtarzu przed posągiem Ledy. Płonęły tam szczapy modrzewia, a na nich suche zioła, bursztyn i ziarna przeróżne, zniesione tam i wysypane na ofiarę. Płomienie, których teraz nikt nie pilnował, czerwieniały coraz wyraźniej w sinoszarym obłoku gęstego dymu, gdy ten wypełniał kontynę. Coraz bliżej podsuwały się do posągu bogini, coraz chciwiej gorącymi ustami chwytały ją za brzeg fałdzistej szaty. I kiedy już podmuch wiatru sprawił, że płomień sięgnął do jej ręki, Leda poruszyła się i dostojnie postąpiła ku wyjściu z kontyny, które zasłaniała ciężka purpurowa tkanina, i wstąpiła na ścieżkę, wiodącą do samego źródła. Nim wyszła ze świątyni, zagarnęła Leda do płaskiej misy ofiarnej nieco żarzących się węgli i już na dziedzińcu przysypała je suszem leśnym i ździebełkami słomy, tym sposobem nie dając wygasnąć świętemu ogniowi. Tak podsycony płomień znalazł się w małej chwili na wgłębionym pośrodku kamieniu ofiarnym i tu bogini dołożyła do niego drewna tyle, by go starczyło na całą kupalną noc.

16

Wsparte o kamienną cembrzynę* stały u źródła dwie konwie, w których owego dnia przyniosły niewiasty świeże mleko, jako dar dla dziewic pilnujących świętego ognia. Konwie były już puste, Leda zaczerpnęła w nie źródlanej wody i weszła z pełnymi konwiami do kontyny. Ogień w niej wzmógł się, czerwone płomienie lizać poczęły już dranice podłogi. Leda pochyliła się ku nim lekko, wyrzekła bogom tylko wiadome słowa, a potem zalała ogień wodą ze źródła. Przyniosła konwie raz, drugi i trzeci, zraszając srebrzystymi strugami groźne jeszcze, lecz coraz słabiej pełgające wężyki ognia, aż je zdusiła, zalała i zagubiła w obłoku pary. Teraz płonął już tylko spokojnie i równo święty ogień na kamieniu leżącym na zewnątrz kontyny.

Leda weszła na zwykłe swe miejsce i stanęła jak zawsze w pachnącej zielenią i miodem kontynie.

Ledwie rycerz Dadźbóg włócznią o złotym grocie rozegnał ciemnolice chmury na wschodzie niebios i wstał ze swej pościeli wysłanej gałęziami modrzewi, by ludziom słać ciepło i światło, wróciły na Wzgórze Lednickie strudzone długą zabawą dziewice, by zasiąść przy ogniu i służyć bogini jak zawsze. Przywiodły i zakładniczki ze sobą, aby przez rok do nowego święta Kupały pełniły ich służbę, póki im samym nie powiedzie się złowić i przywieść do chramu w zamian za siebie nowe siostrzyce i drużki ze wsi i przysiółków rozrzuconych po puszczy dokoła Lednicy.

Już się wzięły za ręce i kołem otoczyły źródło, już pieśń o bogatyni rozpoczynały, kiedy ujrzały, że święty ogień płonie nie na swoim miejscu.

Zakrzyczały wylękłe, że się coś stało złego w kontynie i że się ogień na nie pogniewał. Pobiegły gromadą do kontyny podobne do gąsek białych w swych giezłeczkach* przepasanych zielem.

Tam nie zastały ognia. W jego miejscu na ołtarzu widać było sczerniałe, przepalone resztki drewna, które się jasno paliło wtedy, kiedy odbiegły na kupalne święto. Na kamieniach, zalanych przez Ledę wodą ze źródła na wzgórzu, pozostały szarobiałe, niewielkie pacynki soli, która tam osiadła, skoro woda wyparowała od ognia.

Wieść dawnaełęsi, że od czasu tamtego i takim oto sposobem

2 Saga o białym krys

17

poznali ludzie, jak wypraża się sól, a że cenna była dla nich i więcej posiadać jej chcieli, wyszukiwali źródła słonej wody, których z początku znajdowali wiele. Kiedy już wyczerpały się źródła solanki, zwanej też surowicą, poszukujący jej ludzie zaczęli kopać studnie. Tym sposobem dokopywali się do surowicy, podobnie jak do dnia dzisiejszego bywa to w niektórych wsiach, kiedy się szuka wody słodkiej.

Upływał czas.

Bogini Leda, zwana też niekiedy Ładą, nadal sprzyjała ludziom. Użyczała im sił w ich niełatwej robocie, nasuwała pomysły, jak czynić mają, by surowicę odprowadzić do zbiorników, by się w nich odstała i oczyściła tym sposobem. Potem zaś, gdy robota szła po myśli Łady, a więc coraz łatwiej i lepiej, poznali ludzie, jak ze zbiorników owych czerpać należy solankę do wielkich naczyń glinianych, a te z kolei stawiać na otwartych paleniskach, by wyparowała z nich woda. Robota darzyła się ludziom coraz więcej. Tak oto masę samą po wyparowaniu wody wykładać zaczęli do

osuszenia, a gdy obeschła, umieszczali w kubkach glinianych na żarowisku, które jak niegdyś ogień w kontynie nieustannie podsycano.

Powoli więc okolice Grodziska, Lednicy, Golca, Koziego Rożka i Turowicz rozkwitać zaczęły nowym bogactwem, już teraz za sprawą ludzkiej pracy. Było go bardzo wiele, coraz więcej. Wieść o nim rozniosła się nie tylko po ziemi Słowian.

Powiadano, że nad Wisłą zrodziła się Wielka Sól, Magna Sal, jak zapisano później w prastarym dokumencie łacińskim1 К

Z upływem czasu przyjęła się w języku naszym inna, staropolska nazwa. Wielką Sól zastąpiła Wieliczka.

A bogatynia, ziele wróżebne Słowian, latem rozkwita po dawnemu na Wielickim Pogórzu, po dawnemu tuli swe puszyste główki do stóp dzieci, kiedy wybiegną za miasto, lub do sukien niewieścich na zacisznej łące, tak jak niegdyś do białej szaty bogini i tej płóciennej odzieży, tkanej własną ręką Sędzimiry.

11 Przywilej króla Kazimierza Odnowiciela z roku 1044

Gdy przylatują kruki

...Z wielką ilością bydła i bogatym łupem, pędząc z sobą żałosny tłum jeńców, zawodzących jeszcze żałośniej i płaczących, że nie zobaczą już nigdy swoich rodziców, ojczyzny i domów, nie napotykając nigdzie oporu, z ogromnym łupem wracają do kraju Tatarów,    s

(Długosz, Roczniki tom VII, rok 1259)

Na wiślanym brzegu przed bardzo dawnymi laty rosły trzy wielkie dęby i szumem swych gałęzi dopowiadały szarej wodzie coraz nowe zwrotki do pieśni o tym, co się przez lata nad Wisłą przydarzyło. Samotne to były drzewa i widne z daleka, bo brzeg, na którym rosły, wysoki był i urwisty, a rzeka płynęła dołem.

Wichura jesienna przeniosła niegdyś na ów brzeg trzy żołędzie z samej Niepołomickiej Puszczy, która, jak ściana zielona od świerków i złota jesienią od brzóz, zdobiła przeciwległy brzeg Wisły. Trzy kruki siadały na gałęziach dębowych, ptaki mądce i oswojone, które gdzieś znalazł pisklętami jeszcze młody rybak, Szymko Niegodowic. Ubogi to był człowiek, przetoż i chaty nie miał, lecz tylko prostą chyże* rybacką, w której więcej było wędek i sieci niżeli jakiegokolwiek innego dobra. Za całe gospodarstwo, prócz chyży i czółna, miał Szymko dęby i trzy ptaki, które mu braćmi były i towarzyszami ubogiego życia. Niepiękny był Szymko, ani zręcznej postaci nie miał, mrukliwy przy tym, nieśmiały. Nie chadzał też po weselach i odpustach w swej wyszarzałej czapie i pozszywanej grubą nicią górnicy*, zbyt luźnej na jego ramiona. Ryby zanosił na targowiska albo do kuchni zamożnych rycerskich dworów, za co grosze skąpe dostawał, ale częściej bywało, że darowywał je tym, którzy byli ubożsi od niego.

— Dobry jest ten Szymko, lecz jakiż nieporadny — szeptały sobie do uszek dziewczyny w szatkach z czerwonym wyszyciem

20

i w koralikach ze szkliwa, skoro je gdzie przy jagodach zobaczył. — Ubogi pachołek, że strach...

—  Co powiadacie, ubogi? — pokpiwał niejeden wystrojony chłystek — a dęby to co? A sieci? A kruki? — Szymko jakby nie słyszał tych słów. Czynił swoje i zawsze miał dobry połów. Kiedy sierpem żelaznym ścinał sitowie, by zmienić strzechę na swojej chyży, ptaki krążyły mu nad głową lub przechadzały się dostojnie po żółtych piaszczystych łachach przybrzeżnych.

Nie odlatywały nigdy od Szymkowej chyży. Niegodowic wybierał ze swych sieci drobniejsze okonie i płocie, rzucał je ptakom i pogadywał przy tym wesoło.

—  Jedzcie kruczki, jedzcie, a pilnujcie mi chaty.

Czasem i dłużej go nie było, wtedy, kiedy chodził na grób swojej matki i małej siostrzyczki, które zabrała mu czarna śmierć* straszna zaraza, co przed laty nawiedziła ziemię nadwiślańską, że płacz nie ustawał na niej i żałobne pienia.

Ojca swego, Niegody, Szymko nie pamiętał wcale.

Tak oto domostwa jego strzegły tylko trzy czarnodziobe kruki.

Jednej tylko wiosny tego poniechały. Odleciały na północ, by tam połączyć się ze stadem wron, kawek i kruków przeogromnym. Daremnie ich wypatrywał Szymko, nie wróciły do swoich dębów i rybackiej chyży. Krążyły teraz daleko nad puszczami, które na lewym brzegu Wisły stały jak zielona ściana między Sandomierzem i Krakowem.

Już niepomne na swego gospodarza wypatrywały spod nieba żeru wraz z innymi trzy kruki Szymka Niegodowica.

A żeru było dużo, bo nie żałowali go ptakom drapieżnym miecznicy i łucznicy Baidar-chana najechawszy Polskę, którzy to łuny wzniecili nad Sandomierzem. I nie bronili ptakom szarpać zastygłych ramion obrońców, którzy już niczego więcej prócz własnego życia miastu i jego mieszkańcom oddać nie mogli.

Płonęły grody, w zgliszcza obracały się wsie.

Leciały więc ptaki pod niebem, pomykały dołem tatarskie konie, a za nimi brańcy* i wozy z łupami.

Szli od Sandomierza w zachodnią stronę kraju, w którym odprawiali swoje srogie żniwo. Łupy i jeńców przykazał im chan odprowadzić na Ruś. Lewy brzeg Wisły podmokły był jeszcze od

21

wiosennych roztopów, a w leśnych gęstwinach po deszczach w rozległe zamienił się bagna. Ludzie kryli się w strachu śmiertelnym, uciekali, gdzie oczy poniosą.

Woda na Wiśle, szeroko rozlanej, groźnie szumiała i kłębiły się na niej wiry. Przebyć tę rzekę, choć wiele sposobów w dalekich wyprawach poznali Tatarzy, z łupami i ciżbą w jasyr pobranych ludzi, mimo prób w miejscach rozlicznych nie zdołali.

Chan czekał na wieści tymczasem i gońców słał jednego po drugim z zapytaniem, rychło li przejdą rzekę łucznicy tatarscy z jeńcami i łupem, w wiele też dni przyciągną do bram Kijowa. Pochód zbyt wolno jednak posuwał się po wiślanym brzegu. Wozy z ciężkimi skrzyniami pełnymi srebra i drogich szat grzęzły wciąż w piaskach lub bagnie, a hoże niewiasty, jasnowłose branki, od niewywczasu i trudu zmieniały się w blade i wychudłe widma.

— Będzież to łupu... Będzie jasyru* — mamrotali pomiędzy sobą tatarscy łucznicy. — Odmienić nam drogę trzeba, odnaleźć na rzece bród.

I tak dnia jednego zatętniły kopyta wypoczętych koni, które z rozkazu chana przyniosły od zgliszcz Sandomierza już nie tylko łuczników, ale samych mieczników, jeźdźców niezwyciężonych ze znakomitych rodów. Wiódł ich Jekke z rodu najbliżej spokrewnio-

22

nego z Czyngis-chanem, a stąd prócz dumy ze swego przodka, męstwa i zręczności, znajomość sposobów wojennych godną wielkiego wojownika posiadał.

Nosił Jekke zawieszony na piersi srebrny prostokąt, znak godności dowódcy hezara*, a przed mieczami i grotami rycerzy polskich ochraniał go pancerz ze skóry bawolej prażonej w ogniu. Pokrywała go jeszcze i warstwa chińskiej laki, aby twardszy był i dobrze strzegł jeźdźca przed wilgocią. Siłę cięcia wroga osłabiała

stalowa łuska.

Niewidziana to była na wiślanym brzegu zbroja, jak niewidziany był i hełm z nadkarczkiem z takiejże jak pancerz skóry, i skośnooka,

 

I

■n

płaska twarz jeźdźca z czarnymi, zwieszającymi się ku dołowi cienkimi wąsami, z rzadką a szorstką jak u górskiego kozła brodą.

„Bójcie się mnie... — zdawały się mówić jego wąskie, czarne jak węgle oczy — jam jest wiatr Azji i burza ramienia chanowego".

Zdążał więc naprzód Jekke, a za nim hardzi miecznicy. Za nimi jęczący tłum brańców, dalej wozy, w tyle zaś i po bokach pochodu lekkozbrojni łucznicy, z arkanami przytroczonymi do siodeł i kołczanami pełnymi strzał.

Stado czarnych ptaków krążyło nad ich głowami z szumem skrzydeł i rozgłośnym krakaniem.

Kłębiły się w powietrzu jakby poruszane sobie tylko znajomymi wirami na ptasich drogach podniebnych, aż oto z wielkiej gromady oderwały się trzy czarne, wspaniałe kruki i coraz to przyspieszając lotu pomknęły na południe. Poznały wiślany brzeg. Z dala już dostrzegły trzy dęby i Szymkową chyże.

Zakrakały przeciągle, zawołały na swego gospodarza, że oto znów są z powrotem przy jego domu. Opadły na konar dębowy, by wygładzić czarnymi dziobami swe lśniące pióra po długotrwałym locie.

A Szymko zbudził się właśnie ze snu na posłaniu z sitowia i wybiegł przed chatę.

Jekke dojrzał go z daleka swymi skośnymi oczami, którymi wypatrywać zwykł nieomylnie barsa* o płowej sierści między takiegoż koloru skałami lub dzikie kozły na stepie.

Oto miał przed sobą rybaka. Oto napotkał kogoś, kto zna rzekę i na pewno wskaże mu tak pożądany bród. Spiął konia i pochylony nad karkiem końskim ruszył w kierunku Szymka wydając chrapliwe okrzyki.

Chwila jeszcze, a złowi na arkan przewodnika. Szymko rozumiał dobrze, czego żądać może od niego ten najeźdźca z dalekich stepów. Za żadną cenę służyć mu znajomością swego kraju nie chciał. Na drugim brzegu przecież była ludna i żyzna okolica, której jeszcze do owej chwili nie zdeptał koń tatarski. Były tam Niepołomice, a w nich kościół z dzwonami o srebrnych głosach, była Bochnia, w której warzono bogactwo tamtej ziemi, sól. W wielkich panwiach*, na podsycanych dzień i noc paleniskach, z surowicy solnej odparo-

24

wywali karbarze* biały skarb ziemi bocheńskiej. Były domy mieszczańskie i chaty wieśniacze, ciepłe, ludzkie gniazda, oddzielone od jego chyży szeroko rozlanymi wodami Wisły, na której on właśnie, zrodzony tam i wychowany, znał dogodny bród. Wszystko to przemknęło w myślach rybaka tak szybko, jak tchnienie wiatru. Jednym skokiem znalazł się koło czółna, na jego dnie obok wiosła leżała Szymkowa najlepsza wędka.

„Odpłynę na środek rzeki — pomyślał Niegodowic — może ostawia mnie w spokoju, może nie dojrzą spoza trzcin". Wszedł do czółna i jednym mocnym ruchem wiosła zepchnął je na głębszą wodę.

„Może nie zauważą mnie, mgła wstaje — tłukło się w nim serce. — Odpłynę na drugi brzeg". Zarzucił wędkę, choć woda wzburzona była i mętna, znak, że ryby trzymają się głęboko na dnie.

Jekke zarył konia w sypki piasek nadbrzeżny.

—  Hej tam! — wołał. — Ty kto? Stanowiś*!

A kiedy Szymko rozpaczliwym ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin