Palmer Diana - Olśnienie.rtf

(680 KB) Pobierz
DIANA PALMER

DIANA PALMER

OLŚNIENIE

1

Z minuty na minutę przyjęcie stawało się coraz bar­dziej hałaśliwe. Lacy Jarrett Whitehall przyglądała się temu w nastroju całkowitego zobojętnienia. Co ją ob­chodziły wariacki jazz, modne tańce, alkohol z lewego źródła, lejący się strumieniami do filiżanek od herbaty. Nie była właściwie uczestniczką, tylko widzem. Obser­wacja radości innych ludzi nieco ją ożywiała, Lacy bo­wiem nie czuła w sobie życia już od bardzo dawna.

Wśród sąsiadów miała wielu starszych ludzi, dręczyły ją przeto wyrzuty sumienia z powodu zachowania, które w ich oczach musiało wydawać się rozpustne. Starsze pokolenie uważało charlestona za taniec wulgarny. A jazz za dekadencki. Tymczasem w domu Lacy panie publicznie paliły, przeklinały, bywało też, że zawijały pończochy pod kolana i nosiły rozpięte botki, klapiące przy każdym kroku, od których zresztą całe pokolenie nazwano flapperami. Było to szokujące w społeczeń­stwie, które dopiero od czasów wojny zaczęło wychodzić z epoki wiktoriańskiej. Wojna zmieniła wszystko. Jesz­cze teraz, cztery lata po podpisaniu zawieszenia broni, ludzie otrząsali się z jej okrucieństw. Nie wszystkim się to udało. Niektórzy nawet nie dostali takiej szansy.

W drugim pokoju rozradowane pary tańczyły pod melodię Yes, We Have No Bananas, z rykiem dobywającą sio z nowego radioodbiornika Lacy. Miało się wrażenie, że w pokoju gra orkiestra, toteż Lacy przeżyła chwilę zachwytu nad nowoczesnymi urządzeniami, które stają się czymś coraz bardziej powszechnym. Nikt z rozbawionych gości nie dumał oczywiście nad postępem te­chniki we wczesnych latach dwudziestych. Za bardzo byli zajęci piciem nielegalnie kupionego alkoholu, spe­cjału czasów prohibibcji, i przejadaniem delikatesów ze stołu. Za pieniądze można dostać prawie wszystko, może nawet rozgrzeszenie, rozmyślała Lacy. Nie mogła za nie zdobyć tylko jednego: mężczyzny, którego pragnę­ła najbardziej na świecie.

Smukłymi, długimi palcami ujęła ucho filiżanki peł­nej alkoholu. Paznokcie miała idealnie zaokrąglone na końcach i pomalowane na różowo. Ich barwa doskonale harmonizowała z sięgającą do kolan sukienką. Lacy po­myślała, że ten strój zaszokowałby Marion Whitehall i inne mieszkanki Spanish Flats. Podobnie jak jej przy­jaciółki, włosy miała ostrzyżone na chłopczycę, zgodnie z panującą modą. Były gęste, ciemne i proste, a ich linia leciutko wznosiła się od ucha ku twarzy, niczym zarys liścia wyginającego się do słońca. Spod niezwykle efe­ktownych rzęs spoglądały kontrastowo blade, błękitne oczy. Był w nich niepokój, który odbijał się również w miękkich, lecz niezupełnie rytmicznych ruchach jej wysokiej, niezwykle proporcjonalnej sylwetki. Lacy miała dwadzieścia cztery lata, lecz wyglądała na dwa­dzieścia jeden. Zdawało się, że rozstanie z Colemanem odmłodziło ją. Zaśmiała się gorzko, usiłując jakoś pora­dzić sobie z tą myślą. Zamknęła oczy. Ból znieczulił ją na ostry smak mocnego alkoholu. Coleman! Czy kiedyś zdoła go zapomnieć?

Wszystko przez głupi żart. W ten właśnie sposób Ben, obecny szwagier Lacy, spowodował jej kompromitację. Spędziła całą noc zamknięta z Cole'em w opuszczonej budce dróżnika. Nic wtedy nie zaszło, jeśli nie liczyć awantury, którą zrobił jej Cole, uważając, że to jej wina. Liczyła się jednak opinia ludzi. W wielkich miastach nowa moralność i życie bez umiaru były krzykiem dnia, ale w Spanish Flats, teksańskim miasteczku odległym o dwie godziny jazdy od San Antonio, królowała jeszcze pruderia. A Whitehallowie, mimo iż nie bogaci, byli szeroko znani i bardzo poważani w społeczności Spanish Flats. Skoro więc zagrożona niesławą Marion Whitehall dostała ataku histerii, Cole oszczędził wrażli­wość matki i wziął ślub z Lacy. Wcale się jednak do tego nie palił.

Lacy trafiła na wychowanie do domu Marion White­hall przed ośmioma laty, po śmierci jej rodziców na transatlantyku „Lusitania”, storpedowanym przez Nie­mców. Matka Lacy była najlepszą przyjaciółką rodziców Cole'a. Jedyna żyjąca krewna dziewczynki, bogata cio­teczna babka, oświadczyła, że jest za stara na zajmowa­nie się nastolatką i bardzo stanowczo tego odmówiła. Zaproszenie Whitehallów stanowiło więc zrządzenie lo­su. Lacy zgodziła się przede wszystkim dlatego, że mogła być w ten sposób blisko Cole'a. Bałwochwalczo go uwielbiała, odkąd tylko jej majętna rodzina przeniosła się do Spanish Flats z Georgii, żeby zamieszkać bliżej ciotecznej babki Lucy i jej męża Horace'a Jacobsena, który wycofał się z interesów po zbiciu fortuny na bu­dowie kolei. Lacy miała wówczas trzynaście lat. Dziadek Horace był w istocie założycielem miasteczka, które nazwał na pamiątkę rancza Whitehallów, dającego mu schronienie w trudnym okresie życia. Dziadkowie bry­lowali w elicie San Antonio, ale to nie jego wiktoriańska kamienica przerastająca inne domy, lecz właśnie ranczo Spanish Flats od samego początku fascynowało Lacy, podobnie jak wysoki mężczyzna zajmujący się tam ho­dowlą bydła. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, chociaż znajomość zaczęła się od tego, że Cole ciężko sklął Lacy, bo podjechała za blisko do jednego z jego drogocennych byków, który omal nie wziął jej na rogi. Nie dała się jednak zniechęcić. Przeciwnie, chłodne, spokojne, władcze zachowanie Cole'a pociągało ją, sta­nowiło dla niej wyzwanie na długo przed tym, zanim dowiedziała się, kim jest ten mężczyzna.

Coleman Whitehall pod wieloma względami stanowił zagadkę. Był samotnikiem, podobnie jak jego indiański dziadek z plemienia Komanczów, który go wychował i pokazał mu zatracony już sposób życia i myślenia. Mimo to Cole traktował Lacy uprzejmie, a ona, przyglądając mu się, jak pracuje z kowbojami, chwilami do­strzegała w nim zupełnie kogo innego niż mroczny i po­ważny człowiek, którym był pozornie. Kim innym był bowiem smukły ranczer, który pewnego ranka wstał bardzo wcześnie, złapał grzechotnika, pozbawił go zę­bów jadowych i wsadził do łóżka pewnemu kowbojo­wi w odwecie za paskudny dowcip. Potem, na widok piekła, które się rozpętało, omal nie pękł ze śmiechu, razem z innymi świadkami wydarzenia. Dostrzegła wte­dy w Cole'u coś bardzo ulotnego i dobrze zapamiętała ten epizod.

Mimo odpowiedzialności za gospodarstwo Cole uległ pociągowi do samolotów i walki. Nauczył się pilotować podczas pokazu zorganizowanego przez objazdowy ze­spół lotników. Nowy sposób przemieszczania się zafa­scynował go całkowicie. Zatonięcie „Lusitanii” jeszcze bardziej zagrzało w nim krew do boju i przekonało, że Stany Zjednoczone niechybnie zmierzają ku przystąpie­niu do wojny. Nadal ćwiczył pilotaż, chociaż śmierć ojca przeszkodziła mu w przyłączeniu się do amerykańskiej eskadry we Francji, znanej później jako doborowa eska­dra Lafayette.

Po przyłączeniu się Stanów Zjednoczonych do wojny w 1917 roku opiekę nad ranczem i mieszkającymi tam kobietami pod nieobecność Cole'a przejął sąsiad. Dzięki jego doświadczeniu w sprawach finansowych udało się nie dopuścić do rozgrabienia ziemi. Tymczasem zaś Lacy i Katy oraz Ben i Marion z coraz większą trwogą śledzili w gazetach kolumny z listami ofiar. Coleman wydawał się jednak niezniszczalny. Dopiero w rok po zawieszeniu broni, gdy wrócił na ranczo z kumplem na holu, przysławszy wcześniej kilka lakonicznych listów, rodzina dowiedziała się, że Niemcy go zestrzelili. Cole wzmiankował tylko w jednym z listów, że jest ranny, ale przemilczał okoliczności. Najwyraźniej jednak nie mia­ło to żadnych trwałych konsekwencji. Pozostał tym sa­mym milkliwym, twardym człowiekiem, którym był przed pobytem we Francji.

No, niezupełnie tym samym. Lacy jak skarb pielęgnowała w myślach nieliczne wspomnienia ciepłego, uczuciowego Cole'a. Nie zawsze był przecież zimny, zwłaszcza nie w dniu, gdy odchodził na wojnę. Niekiedy wydawał się bardzo ludzki, czuły. Teraz jednak bił od niego chłód obcości, niezłomności, zapewne pochodzący z lat wojny. Prawdę mówiąc jednak, rodzina nie miała zielonego pojęcia, czym dla Cole'a była wojna, jako że nigdy o tym nie mówił.

Ben był jeszcze za młody na wojaczkę. Po powrocie Cole'a dreptał więc za starszym bratem z wytrzeszczo­nymi oczami, nieustannie błagając, by opowiedział mu o wojnie. Coleman jednak nie chciał puścić pary z ust. Ben uczepił się więc Jude'a Sheridana, którego Coleman zwał Turkiem. Wyróżniał się on wśród pilotów dwunastoma dowiedzionymi zestrzeleniami. Był niefra­sobliwym, aż za przystojnym człowiekiem, miał poryw­czy charakter i taką prezencję, że młoda Katy wzdychała do niego w bezsenne noce. Turek karmił Bena mrożą­cymi krew w żyłach opowieściami, w końcu jednak Coleman się tym zmęczył i zabronił Turkowi rozbudzać wyobraźnię swego młodszego brata.

Mniej więcej w tym samym czasie musiał zrugać Katy, nie dającą spokoju wysokiemu przystojnemu lotnikowi z blond włosami, który został zarządcą rancza. Turek dobrze znał się na koniach i miał reputację potwornego kobieciarza. Cole nie mógł pozwolić, by Katy przekonała się o tym na własnej skórze, więc wyraźnie to siostrze powiedział. Turek jest jego przyjacielem, a nie poten­cjalną zdobyczą, i lepiej żeby o tym pamiętała. Jeszcze teraz Lacy miała przed oczami wyraz rozpaczy, jaki odmalował się na pociągłej twarzy z zielonymi oczami, kiedy Cole rozwiał marzenia i złamał serce Katy. A po­sunął się nawet do tego, że zagroził siostrze wyrzuce­niem z rancza, wespół z Turkiem. Wtedy Katy się odcię­ła - od brata i od rodziny. Całkiem zgłupiała na punkcie nowej moralności. Kupowała sobie wyzywające stroje, zaczęła kłaść na twarz makijaż. Bywała na przyjęciach w San Antonio i piła nielegalnie produkowany alkohol. A im bardziej Cole jej groził, tym bardziej szalała.

Tymczasem Lacy i Cole od dawna oboje czuli do siebie pociąg. Ze strony Cole'a miał on wymiar czysto fizyczny, co znalazło swój wyraz w dniu jego wyjazdu na wojnę. Ale wbrew obietnicy, jaką stanowił tamten uścisk, od powrotu do domu Cole nawet nie dotknął Lacy aż do dnia wymuszonego ślubu. Nieco później, po kłótni w stodole, napięte stosunki między nimi osiągnę­ły apogeum. W ten deszczowy ranek Cole przygwoździł ją swym ciałem do ściany i całował, aż wargi jej na­brzmiały, a ciało nie ogarnęło nieoczekiwane podniece­nie. Nocą Cole przyszedł do jej pokoju i wziął ją w cie­mnościach. Zrobił to jednak szybko i boleśnie. Lacy zapamiętała z tego siłę jego rąk, trzymających ją za nadgarstki, tak by w ciągu tej krótkiej chwili intymności nie mogła go nawet dotknąć. Jego twarde usta tłumiły okrzyki bólu, jakie wydawała. Zaraz potem zostawił ją łkającą jak dziecko, z pobielałą twarzą, i drugi raz już jej nie ruszył. Następnego rana zachowywał się tak, jakby nic nie zaszło. Może był nawet bardziej nieprzy­stępny niż przedtem. Lacy nie mogła pogodzić się z my­ślą, że będzie musiała wytrzymać jeszcze więcej jego brutalności i obojętności. Spakowała więc rzeczy i wy­jechała do San Antonio, do ciotecznej babki Lucy, wdo­wy po Horasie. Wkrótce starsza pani zmarła. Lacy do­stała po niej dom i mnóstwo pieniędzy, których wcale nie spodziewała się odziedziczyć. Ale bez Cole'a czuła się tak, jakby nie miała niczego.

Wciąż jeszcze drżała na wspomnienie wyjazdu ze Spanish Flats. Marion była urażona, Katy i Ben wstrząś­nięci. A Coleman był... Colemanem. Nic po sobie nie pokazał. Przez następne osiem miesięcy nie odezwał się ani słowem, nie przysłał przeprosin. Początkowo Lacy nienawidziła go za ból, jaki jej zadał całkiem na zimno. Ale jedna z zamężnych przyjaciółek objaśniła ja, na czym polega zbliżenie, dzięki czemu Lacy trochę zrozu­miała. Do ślubu pozostała dziewicą, nic więc dziwnego, że pierwszy raz okazał się trudny. Może Cole po prostu nie zachował się dostatecznie delikatnie. W każdym razie gdyby miało się to zdarzyć jeszcze raz, byłoby mniej przykre, a poza tym mogłoby skończyć się ciążą. Lacy zaróżowiła się lekko na tę cudowną myśl. Była przecież całkiem samotna. Cole'a mieć nie mogła, ale z pewnością chciałaby mieć jego dziecko.

Dobrze, że odziedziczyła spadek po babce Lucy. Po­nieważ została jej również spora sumka po rodzicach, wszystko razem pozwoliło jej na życie w wielkim stylu i wydawanie ekstrawaganckich przyjęć. Coleman nie znosił gości i wesołej zabawy. Lacy także mogłaby się bez tego obejść, gdyby Coleman otaczał ją miłością. Nawet nie miłością, lecz ciepłym uczuciem. Darzył ją jednak wyłącznie pogardą, która żarzyła się w jego cie­mnych oczach za każdym razem, gdy na nią patrzył. Lacy miała pieniądze, tymczasem Cole stracił większość swo­ich. Było to kością niezgody od samego początku. Cole nigdy nie pogodził się z jej bogactwem... i swoim niedo­statkiem. Nie spodziewała się takich uprzedzeń po przy­stojnym mężczyźnie, który wcale nie sprawiał wrażenia bigota.

Lacy wolno sączyła alkohol, wbijając wzrok w zegar. Marion napisała jej, że dzisiaj Cole przyjedzie w inte­resach do San Antonio, więc poprosiła go, żeby przy okazji odwiedził żonę. Kochana Marion, zawsze skłania ludzi ku sobie. Ale Marion nie była zorientowana w sy­tuacji. Ich stosunki osiągnęły szczyt beznadziejności. Lacy zastanawiała się nawet nad rozwodem, wiedziała jednak, że tak niedzisiejszy i akuratny człowiek jak Cole nigdy na to nie przystanie. Przecież właśnie zasady, w połączeniu z trwogą matki przed skandalem, kazały mu zaciągnąć Lacy do ołtarza po nocy spędzonej w bud­ce dróżnika, chociaż nawet jej tam nie tknął. Najwyraź­niej zadowalał go taki bieg rzeczy. Lacy mieszkała więc w San Antonio, a on wykonywał codzienne obowiązki w Spanish Flats. Zaśmiała się z goryczą. Oto spełnienie jej młodzieńczych snów o małżeństwie, dzieciach i ko­chającym mężu. Miała dwadzieścia cztery lata, a zda­wało jej się, że ma pięćdziesiąt.

Dzieci stanowiły odrębny problem. Wkrótce po ślubie zebrała się na odwagę i spytała Cole'a, czy chciałby je mieć. Łudziła się w swej naiwności, że dziecko ułatwi im wspólne życie. Ale twarz Cole'a gwałtownie posza­rzała, a tego, co jej powiedział, wciąż jeszcze nie mogła przyjąć ze spokojem. Nie, odparł, nie chce mieć dzieci. Nie z taką rozpieszczoną, bogatą pannicą jak Lacy. Do­dał jeszcze kilka obraźliwych uwag i odszedł rozwście­czony. Nigdy nie znalazła dość odwagi, by wrócić do tego tematu. W głębi serca żywiła nadzieję, że zaszła w ciążę po tej przykrej nocy, ale nic takiego się nie stało. Może zresztą i lepiej, bo Cole nikomu nie pozwalał się do siebie zbliżyć. Lacy próbowała wszystkiego, z wyjątkiem bycia sobą. Trudno jej było pozostawać sobą w obecno­ści Cole'a, który potwornie ją krępował. Chciała go skłonić do zabawy, podrażnić się z nim, doprowadzić go do śmiechu. Chciała, żeby poczuł się przy niej młody, bo nigdy nie miał na to czasu. Odkąd go poznała, zawsze był dorosłym mężczyzną, samotnikiem o stalowym cha­rakterze.

W drugim pokoju radio nadawało nowoorleański jazz, a para gości, których Lacy nie znała, prezentowała nowe kroki charlestona. Po domu chodziło dużo obcych ludzi. Jakie to miało znaczenie? Przynajmniej zapełniali puste pokoje.

Lacy wolno zeszła do holu. Szara obcisła sukienka do kolan podkreślała smukłe linie jej ciała, eksponowała nogi w pończochach i pantofle na wysokim obcasie, zdo­bione klamrami. Znowu poczuła niepokój, tęsknotę. Przy­pomniała sobie twardość ust Cole'a tamtego ranka w sto­dole, namiętność, jaka stała się ich udziałem i doprowa­dziła do... tego. Zadrżała. Nie ulegało dla niej wątpliwości, że kobiety pozwalają mężczyznom na takie traktowanie swego ciała wyłącznie po to, by począć dzieci.

Bess, jedna z zamężnych przyjaciółek Lacy, stwier­dziła, że seks jest najwspanialszym doznaniem w jej życiu.

- Istna feeria - powiedziała ze śmiechem i miłością, którą od pięciu lat dzieliła z mężem. Wbrew złemu doświadczeniu Lacy bardzo chciała się więc przekonać, czy zbliżenie z mężczyzną może być przyjemne. Nie dość jednak, by przyjęła względy George'a Simona, w którym od kilku tygodni budziła nie zaspokojoną żądzę. George był uroczym człowiekiem, dobrym przyjacielem. Ale myśl o jego chutliwych dłoniach na ciele wydawała się Lacy niemiła. Wyobrażenie, że ktokolwiek inny niż Cole mógłby dotykać jej w ten sposób, miało posmak święto­kradztwa.

Kompletna klapa, pomyślała, wybuchając szorstkim śmiechem. To śmieszne - nieustannie marzyć o męż­czyźnie, który jej nie kocha. Ale uwielbienie dla niego weszło jej w nawyk. I naprawdę go uwielbiała. Kochała w nim wszystko, od sposobu, w jaki dosiadał konia, przez charakterystyczne przechylenie głowy, wyrażają­ce arogancką pewność siebie, po lśnienie skóry, która odbijała światło jak spiżowy posąg. Cole nie zachwy­cał od pierwszego wejrzenia żadnej kobiety z wyjątkiem Lacy, miał jednak w sobie męskość, która przyprawia­ła Lacy o uderzenia gorąca i gwałtowne pulsowanie krwi. Od samego dotknięcia Cole'a zaczynała drżeć.

Westchnęła niepewnie, omiatając wzrokiem hol. Czy Cole przyjdzie? Serce mocno biło jej pod gorsetem. Chciała go tylko zobaczyć, tylko jeszcze raz na niego spojrzeć. Czułaby się wniebowzięta. Ale była już jede­nasta, a Cole zwykle kładł się do łóżka przed dziewiątą, żeby móc wstać bladym świtem. Z ciężkim sercem od­wróciła się i ruszyła do salonu. Nie, Cole dziś nie przyj­dzie. Głupio było się łudzić.

Wróciła do gości. Dużo się śmiała i piła coraz więcej alkoholu. Policji zdarzało się niekiedy robić naloty, ale Lacy o to nie dbała. Niechby sobie przyszli i znaleźli alkohol. Mogła iść do więzienia. Coleman przyszedłby wtedy złożyć za nią kaucję. Może wziąłby ją do domu i porwany namiętnością żarzącą się w nim tak długo, zrobiłby z nią to, co Rudolf Valentino z Agnes Ayres w jakże namiętnym filmie Szejk. Serce jej podskoczyło. Przed dwoma laty szalała za tym filmem. A wkrótce po obejrzeniu Krwi i piasku nauczyła się tanga. Ale oczy­wiście nikt z jej otoczenia nie dorównywał jako partner boskiemu Rudolfowi.

W zamyśleniu przełknęła jeszcze jeden łyk alkoholu. Nagle drgnęła, ktoś bowiem lekko dotknął jej ramienia. Podniosła głowę, wytrzeszczając oczy, ale zaraz trochę się uspokoiła, widząc George'a Simona.

- Przestraszyłeś mnie - powiedziała cichym głosem z wyraźnym południowym akcentem.

- Przepraszam - odpowiedział, radośnie szczerząc zęby. Owszem, uzębienie miał bez zarzutu, aczkolwiek nieco łysiał i za dużo ważył. - Sądziłem, że zainteresuje cię gość, który przyszedł.

Zmarszczyła czoło. Wybiła już północ i mimo że wi­ktoriańskie gmaszysko było jeszcze pełne ludzi, rzadko zdarzało się, by ktokolwiek przychodził o tak późnej porze. Nagle sobie przypomniała. Cole!

- Mężczyzna czy kobieta? - spytała.

- Stanowczo mężczyzna - odrzekł George bez uśmie­chu. - Wygląda, jakby zszedł z portretu nad kominkiem. Zresztą zostawiłem go, gdy stał i gapił się właśnie na ten obraz.

Lacy oblała sobie trunkiem przód modnej sukienki i zaczęła gorączkowo go wycierać chusteczką do nosa.

- Cholera - burknęła. - Ech, mniejsza z tym. Więc mówisz, że on jest w salonie?

- Ej, słonko... Zrobiłaś się biała jak kreda. Co się stało?

- Nic - odparła. Wszystko, pomyślała odwracając się i sztywno poszła długim korytarzem, skąpo oświetlonym kinkietami. Wysokie obcasy jej pantofli stukały ryt­micznie na gładkich deskach podłogi niczym mały wer­bel.

Zatrzymała się przy drzwiach i zawahała się z ręką na klamce. Już wiedziała, kto na nią czeka. Wiedziała z opisu George'a, ale jeszcze bardziej z intensywnego zapachu dymu, który uderzył ją w nozdrza, gdy tylko uchyliła drzwi.

Coleman Whitehall obrócił się na pięcie z precyzją atlety. Zresztą był atletą, gdyż praca na ranczu wymagała od niego siły mięśni. Zmrużył ciemne oczy spoglądając na Lacy. Ogorzałą twarz wieńczyły prawie czarne włosy, podobne odcieniem do włosów Lacy. Miał śniadą kar­nację w spadku po dziadku Komanczu, który ukształto­wał jego stalowy charakter i nauczył go, że uczucia są słabością, której należy unikać za wszelką cenę.

Miał na sobie robocze ubranie: wysokie buty i dżin­sowe spodnie ze skórzanymi ochraniaczami, służącymi jako wzmocnienie materiału podczas jazdy konno. Na koszuli z niebieskim wzorem nosił kamizelkę, a na prze­gubach dłoni wzmacniające skórzane opaski. Do kiesze­ni ciągnął mu się rzemyk, zakończony niewątpliwie sakiewką z tytoniem, którą Cole zawsze miał przy sobie razem z płaskim pakiecikiem bibułek do skręcania pa­pierosów. Kowbojski kapelusz z szerokim rondem bez­trosko cisnął na solidne wiktoriańskie krzesło z wyso­kimi poręczami. Głowę trzymał prosto i bez najmniej­szego mrugnięcia patrzył na żonę potępiającym wzro­kiem. Był żywym wyobrażeniem teksaskiego hodowcy bydła: spalona słońcem twarz, nieugięta duma i osten­tacyjna pewność siebie.

Lacy zamknęła za sobą drzwi i zrobiła krok naprzód. Cole jej nie przeraził. Nigdy tak naprawdę się go nie bała, chociaż był przy niej gigantem. Przez cały ten czas, który spędziła mieszkając z nim pod jego dachem, pra­wie wcale się nie uśmiechał. Zastanawiała się, czy w ogóle kiedyś był chłopcem. Kochała go, ale on nie potrzebował miłości. Ani miłości, ani jej, Lacy. Świetnie radził sobie sam, czego dowiódł przez ostatnie osiem długich miesięcy.

- Witaj, Cole - powiedziała cicho. Uniósł dymiącego skręta do chudych, ostro zarysowa­nych warg, na których igrał kpiący uśmieszek.

- Witaj, maleńka. Chyba nieźle ci się wiedzie - po­wiedział, mierząc wzrokiem jej krótko obcięte włosy, śmiały, ciemny odcień szminki na wargach i spokojne, podejrzanie lśniące oczy. Stała przed nim modna kobie­ta, eksponująca swe długie, zgrabne nogi ze skandali­cznie dobrym skutkiem.

Nie unikała jego spojrzenia. Szukała w twarzy Cole'a nowych rysów. Miał teraz dwadzieścia osiem lat, ale w czasie rozłąki postarzał się. Wojna dodała mu lat, a małżeństwo wcale na to nie pomogło.

- Dziękuję, nie narzekam - powiedziała, usiłując za­chować beztroski ton. Trudne było dla niej to spotkanie, skoro wciąż żyło w niej wspomnienie odejścia ze Spa­nish Flats, a przede wszystkim przyczyny, dla której odeszła. Cole zdawał się zupełnie tym nie przejmować, jej jednak drżały kolana. - Co sprowadza cię do San Antonio w środku nocy?

- Próbuję sprzedać bydło. Zbliża się zima. Trudno o paszę.

Podeszła bliżej, wciągając w nozdrza jego męski za­pach, w którym niewątpliwie wyczuwalne były tytoń i skóra. Delikatnie dotknęła rękawa koszuli męża, z za­chwytem wyczuwając pod materiałem jego ciepło, on jednak odtrącił jej dłoń i odszedł w stronę kominka.

Dziwnie się poczuła z ręką wyciągniętą w powietrzu, opuściła więc ją wzdłuż ciała i uśmiechnęła się ze smut­kiem. Cole wciąż nie lubił jej dotyku. Brał, ale nigdy nie dawał. Lucy nie była pewna, czy w ogóle wie, że można cokolwiek komuś dać.

- Jak się czuje twoja matka? - spytała.

- Dobrze.

- A Katy i Bennett?

- Siostra i brat też dobrze.

Przyjrzała się jego prostym, wysokim plecom, on tym­czasem studiował swoją podobiznę nad kominkiem. La­cy kazała ją namalować zaraz po wyjeździe ze Spanish Flats. Było to jego zwierciadlane odbicie: mroczne, za­myślone, z oczami podążającymi za nią, dokądkolwiek szła. Na portrecie Cole miał na sobie robocze ubranie, czerwoną chustę pod szyją i biały kowbojski kapelusz na ciemnych, prostych włosach. Kochała ten obraz. Ko­chała tego człowieka.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin