Zwierzenia prostytutki.pdf

(191 KB) Pobierz
Microsoft Word - Zwierzenia prostytutki.doc
ZWIERZENIA PROSTYTUTKI
Gdyby wówczas, kiedy byłam jeszcze nastoletnią dziewczyną, ogólniakową panną, powie-
dział mi ktoś, że zostanę prostytutką, poczułabym się znieważona. W pierwszym odruchu spo-
liczkowałabym na pewno takiego proroka a później długo beczałabym, długo. No bo niby dlacze-
go ja miałabym zostać dziwką? Pupilka wielu nauczycieli i nauczycielek, dobra uczennica. Kiedy
moja matka przychodziła do szkoły na wywiadówki, najczęściej słyszała: „Z Marty może pani być
dumna - pilna, grzeczna, miła. To dziewczyna, która ma dobrze w głowie ułożone”. Tak, to było o
mnie, grzecznej Martusi. Tamtej już mnie nie ma. Jest cyniczna Marta, w której nie ma dziś śla-
dów dawnej delikatności. Ot, dziewczyna, która od lat prowadzi swój kurewski biznes. Na własny
rachunek. Za pieniądze zdejmuję majtki. Za pieniądze szepczę do ucha obleśnym facetom czułe
słówka. Co, już się mnie brzydzisz dziennikarzyno? Zapomniałeś do kogo przyszedłeś? Jestem
prostytutką a nie żadną panią docent, z którą mógłbyś dzióbku konwersować sobie, przerzucając
się mądrymi słówkami ze słownika wyrazów obcych: ambiwalentne, minoderyjne, konceptualne.
Ha, ha, ładna gadka. Wiem co te słowa znaczą, ale w pracy ich nie używam. Klient nie lubi jak się
przy nim dziwka mądrzy. No to teraz powiedz, co chcesz, żebym ci opowiedziała. Jak, z kim, za
ile i jak to się zaczęło? Przyzwyczajona jestem do tego, że klienci mi płacą a ty chcesz, żebym na-
wijała za darmo. Tak, tak, wiem że ja mam się tobie zwierzać a nie kopulować. Jasne, że to nie to
samo. Ale taki mam nawyk, że za darmo jestem mało wydajna. Tak więc i przy tych zwierzeniach
musisz mnie mocno przyciskać pytaniami.
Dzwoni telefon. Na twarzy Marty widać zniecierpliwienie. Waha się, podnieść słuchawkę,
nie podnieść? Spogląda na zegarek i jakby do siebie mówi: Przecież to dopiero południe, nor-
malnie o tej godzinie to spać jeszcze powinnam. Z sofy na której siedzimy spuszcza podwinięte
nogi. Wychyla tułów w kierunku marmurowego stolika, na którym stoi stylowy aparat. Podnosi
słuchawkę w którą rzuca mało zachęcającym głosem: Halo. Za chwilę się ożywia. „How are you?”
Marta przechodzi na język angielski. Trwa rozmowa z jakimś cudzoziemcem. - Frank, dear
Frank - wdzięczy się rozmówczyni. Przeciąga się, dłonią pieści swoje udo. Zupełnie tak jakby ów
mężczyzna stał tuż obok niej. Z kokieterią w głosie robi mu wyrzut: Dzwonisz tak wcześnie jak-
byś nie wiedział, że południe to dla mnie środek nocy.
Widocznie Frank powiedział teraz coś miłego bo Marta śmieje się. Po raz pierwszy tak
naturalnie, dziewczęco. Umawiają się. Padają nazwy dni, godziny. Teraz jeszcze trochę tego -
grzecznościowego szczebiotu, kilka pożegnalnych słów i już odłożona słuchawka. Marta krąży po
pokoju jakby zapomniała - na chwilę - o mojej obecności. Półuśmiech zdobi jej twarz. Widocznie
czekała na ten telefon. Jest wyraźnie zadowolona. Błądzący wzrok znowu zatrzymuje na mnie. -
Dzwonił przyjaciel – tłumaczy - od lat przyjaciel. To Holender, którego poznałam jeszcze w sta-
nie wojennym. Właściwie to wówczas niemal debiutowałam w zawodzie. Frank przywoził dary z
Holandii. U nas w sklepach wówczas na półkach był tylko ocet. Cukier, cukierki, mydło, rajstopy,
papierosy, wódka… Wszystko na kartki. Przesiadywałam w kawiarni dobrego trzygwiazdkowego
hotelu. Jasne, było to czekanie na klienta. Nudno i sennie. Czytałam dla zabicia czasu jakąś bab-
ską gazetę. Wtedy wszedł on. Ubrany w elegancki granatowy garnitur, błękitną koszulę i błysz-
czący satynowy krawat.
Dla mnie facet nie musi dzioba otwierać, bez pudła odgadnę kto cudzoziemiec a kto ro-
dak. Spotkały się nasze spojrzenia. Uśmiechnął się. Bezkompromisowy był taki. Pełno wokół
wolnych miejsc a on się pyta czy może do mnie dosiąść. - Po to tu siedzę, żeby tacy dziani fraje-
rzy jak ty dosiadali się do mnie - zachichotałam sama do siebie. Jak to facet, wiedziałam, że i je-
mu chodzi o to aby jak najszybciej rozpiąć rozporek. Ale mimo to był inny od tych, z którymi
spałam do tej pory. Czy te szczegóły, jak było z nim pierwszy raz w łóżku też mam opowiadać?
No dobrze. Marta sięga po papierosa, zaciąga się mocno mentolowym „Dunhillem”, bawi się
dymem wypuszczając z ust kilka kłębiastych kółek. Podnosi się jeszcze aby dolać herbaty do
mojej filiżanki. Kiedy nachyla się jej cieniutki muślinowy peniuar rozchyla się nieco u szczytu,
odsłaniając białość jej jędrnych piersi. Marta dostrzega ten mój chutliwy wzrok. Uśmiecha się. -
Frank też zachwycał się moimi piersiami. Zobaczył je jeszcze tamtego wieczoru…
Wówczas, kiedy pojawił się w moim życiu Frank, byłam początkującą prostytutką. Dopie-
ro dwa lata w zawodzie. Prawda, że krótko? Niemniej pewnych reguł tego fachu już się nauczy-
łam. Wiedziałam na przykład, że dobra kurwa nigdy nie może powiedzieć prawdy, żadnej praw-
dy o sobie. To przecież klient przychodzi znaleźć pocieszenie u mnie, nie ja u niego. Czasem więc
w jakiejś intymnej chwili, chciałoby komuś się zwierzyć, opowiedzieć o swoich rozterkach. Nic z
tych rzeczy. Trzeba dać mówić klientowi, to on ma mieć możliwość wypłakania się na moim ra-
mieniu. Ja muszę wciąż grać, wciąż udawać, dopasowując rolę do oczekiwań tego, który mi płaci.
A Frank? On był jakiś inny. Przyjechał do Polski z darami. Zostawiali je wówczas w szpitalach i
domach dziecka. To był czas stanu wojennego. Wieczorem tego samego dnia, kiedy się po raz
pierwszy spotkaliśmy, znalazłam się w jego hotelowym pokoju. Inni zaś moi klienci, kiedy tylko
znajdę się z którymś sam na sam od razu rzucają mnie na łóżko. Frank zachowywał się inaczej.
Zatelefonował do kelnera i zamówił kolację. Pamiętam nawet, że był to łosoś. No i zażyczył sobie
szampana. Siedzieliśmy tak do północy. On - pełen galanterii. Opowiadał dowcipy, śmiał się. I
później, tak jakoś naturalnie poszliśmy się wykąpać i położyliśmy się do łóżka. Zaczął mnie gła-
skać po twarzy, później głaskał moje piersi. Zamknęłam oczy - byłam w siódmym niebie. Zasnę-
liśmy nad ranem. W południe przyniesiono nam śniadanie do łóżka. Kiedy się żegnaliśmy, Frank
dyskretnie wsunął mi pięćdziesiąt dolarów do torebki. Oblał mnie rumieniec. Tak, prostytutki
też się czasem rumienią. Każde pieniądze, które do tej pory brałam za rozkładanie nóg uważałam
za zupełnie normalne honorarium.
Ten szmal od Franka „parzył mi ręce”. On pierwszy potraktował mnie jak damę, nie jak
zwykłą kurwę. Zadzwonił za kilka dni. Mój telefon domowy dostał od recepcjonistki. - Marta,
wkrótce przyjeżdżam ponownie - usłyszałam w słuchawce. Przyjechał. A ja za te całe pięćdziesiąt
dolarów kupiłam mu sweter w „Peweksie” i trzy piękne koszule. Taki to był czas, że dolar miał
swoją dużo większą niż dzisiaj siłę nabywczą. Frank, był zaskoczony. Ba, wzruszył się. Niech wie
- pomyślałam - że zawodowa dziwka też ma swój honor. Od tej pory nigdy mi już nie płacił, cho-
ciaż zawsze obdarowywał kosztownymi prezentami. To mnie już jednak nie peszyło. Przecież
kochankom czy żonom też robi się prezenty. Prawda?
To przyjemne czuć, że się ma seksowne ciało. Ale takich „smakoszy”, którzy potrafią się
tym delektować - mówię o innych moich klientach - jest niewielu. Większość to „drwale” bez
żadnej finezji. Jak najszybciej włożyć i jak najpóźniej wyjąć - to ich dewiza. Ale wobec takich i ja
jestem oziębła. Właśnie tak jak przedmiot, traktują kobietę najczęściej Arabowie, Murzyni, sło-
wem kolorowe nacje. Nie, Panie Boże broń, nie jestem rasistką. Takie są jednak fakty, że ci szu-
kają w kobiecie najczęściej jedynie doznań fizycznych, mniej estetycznych. No i tacy są jeszcze
Polacy, ci nie wiedzą co naprawdę znaczy- kochać się. Oczywiście, że w każdej regule są wyjątki.
W zasadzie, ja już po oczach, w pierwszym kontakcie potrafię rozpoznać kto jest kto. Staram się
wybierać takich klientów, którym upojna noc nie kojarzy się jedynie z dupą. Ale i „drwali”, co to
jedynie by chcieli rżnąć i rżnąć unikam z innych względów. Gdyby bowiem noc w noc jedynie z
takimi przestawać, już dziś z przepracowania wyglądałabym jak emerytka.
Pieniądze, pieniądze. Wszystkim się wydaje, że prostytutka - znaczy się prostytutka z kla-
są, a ja za taką się uważam - opływa bogactwem niczym szejk arabski. I tak, i nie. Wszystko zale-
ży od tego, jakie są punkty odniesienia. Kiedy jeszcze parę lat temu średnia pensja w Polsce wy-
nosiła 20 dolarów, byłam super bogaczką. Brałam bowiem i 100 dolarów za noc. Prostytutki z
torbami puścił dopiero Balcerowicz, bo dziś (1993 r.) średnia pensja w kraju to już ponad 200
dolarów. Ja nadal jestem bogata, nie narzekam. Najbardziej do oczu Balcerowiczowi mogą ska-
kać cichodajki. Takie co to puszczały się za kolację i 10 dolców. Kiedyś było to pół pensji i star-
czało na peweksowski sweter. Dziś to grosze, za które może kupisz jedynie seksowne majtki.
Jaki trafił mi się najbogatszy klient? Bogatych było wielu. Ale jeden trafił się jak z bajki.
Było to z siedem, może osiem lat temu. Wówczas nie miałam jeszcze własnego domu. Wynaj-
mowałam dwa pokoje z łazienką w willi, w jednym z uzdrowiskowych miasteczek. A, nazwijmy
rzecz po imieniu. To było w Ciechocinku. Właścicielka była wdową, ale w kurewskim biznesie
pracowała 2 lata. Pokoje wynajmowała tylko sprzedajnym panienkom. Sama naganiała klientów.
Spałam jeszcze z klientem po nocnych igraszkach, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi. - Marta,
Martunia, pozwól no na chwilę - usłyszałam zza drzwi rozemocjonowany głos ciechocińskiej
burdelmamy. Zarzuciłam peniuar, wyszłam na korytarz. - Tego gościa to spróbuj szybko spławić.
Za trzy godziny masz być „boska”. Przyjeżdża „rekin”. Burdelmama za chwilę biegała po willi z
odkurzaczem. Poprawiała firanki. Widocznie tego klienta już znała. Wiedziała jaka to góra forsy
przyjeżdża. Minęło kilka godzin. Przed willę zajechał srebrny „Lincoln”. Pasażer wysiadł dopiero,
kiedy elegancki kierowca obszedł samochód i otworzył tylne drzwi. Przez firankę zobaczyłam
postawnego czarnoskórego mężczyznę. Wolno wysiadł z limuzyny. Na progu już kłaniała mu się
burdelmama. Usiadłam na skórzanym fotelu w intymnym saloniku. Murzyn wszedł, przystanął
na chwilę i od stóp do głów zmierzył mnie wzrokiem tak jak towar w sklepie. Uśmiechnął się. Już
wiedziałam, że „towar”, znaczy się ja jestem w jego guście. Położył mi zaraz rękę na biuście. Po-
czułam na ciele chłód jego złotych sygnetów. Ralph - tak miał na imię - był z Zairu. - Kupuję Cię
na tydzień - rzucił głosem nie znoszącym sprzeciwu. Po chwili bez żadnych ceregieli, jednym ru-
chem rozerwał mi sukienkę. Podobnie rozprawił się z moim stanikiem i majteczkami. Nie minęło
kilka minut a leżeliśmy już nadzy na okrytej baranim futrem sofie…
Owszem, Murzynów za klientów miewałam już wcześniej. Tak więc od tej, kolorystycznej
strony Ralph nie był dla mnie żadnym dziwolągiem. Zaskoczył mnie i owszem, ale jedynie tą swą
perwersyjną brutalnością. Nawet nieco byłam przerażona, kiedy zdzierał ze mnie bieliznę, roz-
rywając ją na strzępy. No i to jego oszałamiające bogactwo. Zastanawiałam się czy obnosi się z
tym tak dla szpanu czy też korzysta z tej swojej zasobności ot tak, bezceremonialnie. Kiedy Ralph
już po chwili znajomości rzucił mnie na sofę i zażądał miłości to zauważyłam coś, co mnie roz-
bawiło. Nie tylko palce rąk upstrzone miał biżuterią, nie tylko złoty łańcuch opinał jego lewą no-
gę u dołu ale i złotą obręcz zapiętą miał wokół… jąder. Nie śmiałam zapytać, jaki sens ma tak
drogocenna dekoracja w tym intymnym miejscu. W końcu, prostytutkę nie po to się wynajmuje
by zadawała drwiące pytania. Marta, przenikliwie patrzy mi w oczy. Jest wyraźnie zadowolona,
że ta opowieść o złocie przytroczonym do genitaliów Murzyna, zrobiła na mnie wrażenie.
Moje imię - kontynuuje opowieść o najbogatszym kliencie w swojej karierze - wymawiał
bez „r”, niedbale…, „Mata, Mata” - tak mnie nawoływał. Tłumaczyłam mu jak ono brzmi właści-
wie - Marta. A on dostawał wtedy ataku śmiechu i mówił: - Ja płacić i mówić do ciebie tak jak mi
się podoba. Ile mi płacił? Nie, wtedy jeszcze nie wiedziałam ile na nim zarobię. Czułam jednak,
że on jest jednym z tych nielicznych klientów, z którymi o pieniądzach nie trzeba rozmawiać. Nie
zawiodłam się. Ralph zresztą pieniędzmi sypał od pierwszego dnia. Swojego kierowcę wysłał do
sklepu - drobiazg - po magnetowid. Ten jego służący, i bez rozkazów, znał zachcianki swego pa-
na. Szampany, whisky, kawiory, kandelabry - tak oto przygotował pokój na nasz pierwszy wie-
czór. Obok magnetowidu, który w mig podłączył do telewizora przyniesionego z pokoju gospo-
dyni, postawił walizeczkę z kasetami. Wszystkie w wersji porno. Ralph, zaczął opowiadać nieco o
sobie. Sama nie pytałam. Okazało się, że jego ojciec jest właścicielem kilku fabryk w Zairze. Brat
- dyplomatą w Wielkiej Brytanii (tam zresztą studiuje Ralph). Ojciec koniecznie chce zrobić z
niego swojego następcę. Ale on woli wydawać na razie ojcowskie pieniądze niż je mnożyć. Marta
uśmiecha się sama do siebie. Zapala kolejnego papierosa. Po chwili mówi: - Z takiego świra to
nawet w Zairze, żaden biznesmen nie wyrośnie. Tego pierwszego wieczoru Ralph otworzył
szampana i oblał nim swoje ciało. Uderzył mnie w twarz i kazał ów trunek z siebie zlizywać. Gdy-
by to tylko na takiej brutalności moi klienci poprzestawali - wzdycha Marta. Spiłam więc z jego
ciała tego szampana - tak jak chciał. Później kazał mi włączyć kasetę porno. Tfu, obrzydliwe. Na
filmie ludzie kopulowali ze zwierzętami. Mój czarny klient nie zwracał teraz na mnie żadnej
uwagi. Wpatrzony był w ekran i… sam, leżąc nago zabawiał się swoim „ptaszkiem”. Po jakimś
czasie spojrzał na mnie. Zauważył moje przerażenie. Zaśmiał się. Nie, nie, ja też bym tego nie
mógł robić ze zwierzętami, ale oglądać to na filmie bardzo lubię. - No, czy on nie był szajbus?
Marta przerywa na chwilę swoje zwierzenia, czekając abym choćby skinieniem głowy przyznał jej
rację. Przyznałem. Co było dalej? Dalej było już prawie normalnie. To znaczy w tych sprawach
łóżkowych, Ralph, owszem był zbereźny i perwersyjny, ale Rasputin to on żaden. Później wziął
mnie jeszcze do łazienki. W wannie wypiliśmy kolejnego szampana. Kazał sobie śpiewać. Za-
śpiewałam mu kawałek „Pod papugami” - Niemena. Tak mi się jakoś skojarzyło z tymi zwierzę-
tami z kaset porno, chociaż tam na filmie z papugą akurat nikt nie kopulował. On mi zaczął za
chwilę w rewanżu śpiewać jakieś afrykańskie przeboje. Pierwszy raz mi się taki murzyński Caru-
so trafił.
Ten tydzień z Ralphem przeleciał jak z bicza trzasnął. Co wieczór inne szykował atrakcje.
Przeważnie przesiadywaliśmy w nocnych knajpach. Raz kierowca wiózł nas zgodnie z życzeniem
swojego bossa do sopockiego „Grand Hotelu”, innym razem jechaliśmy do „Victorii” w Warsza-
wie. We wszystkich tych miejscach czekały już na nas zarezerwowane stoliki. Każdy wykidajło w
pas się nam kłaniał, a inne hotelowe prostytutki patrzyły na mnie z zazdrością. Kiedy z tych im-
prez wracaliśmy do willi w Ciechocinku, Ralph przeważnie brał mnie jeszcze w samochodzie.
„Lincoln” bowiem miał w środku kanapę, barek i telewizor. Tył odgradzany był od kierowcy
elektronicznie opuszczaną szybą. Przez ten tydzień Ralph obkupił mnie wszystkim: kilkanaście
sukien, wiele par butów i drogocenny pierścionek. Nie chodziło mu o to bynajmniej żeby zrobić
mi przyjemność. Jego po prostu bawiło wydawanie pieniędzy. Mój zairski Murzynek musiał
wkrótce wracać do kraju, zahaczyć miał jeszcze o Londyn. Po ostatniej nocy - wyciągnął portfel i
w ogóle nie licząc wyłożył plik studolarówek. Przeliczyłam je dopiero kiedy odjechał - było tego
2300 dolarów. Pożegnalne śniadanie zjedliśmy w łóżku. Potem zaczęłam pieścić jego intymne
miejsca tak, by na zawsze zapamiętał, co to znaczy prawdziwa przyjemność. Chyba mu dogodzi-
łam, bo wył, pojękiwał i drapał. Żal było mi, że odjeżdża. Nie tyle jego, co jego góry pieniędzy.
Przytuliłam się do Ralpha i mówię: - Zabierz mnie z sobą. On klepnął mnie w tyłek i zarechotał: -
Mnie nudzić ta sama dziewczyna dłużej niż tydzień, dlatego ja kupować je wciąż nowe. Sprowa-
dził mnie tą swoją szczerością na ziemię. Chciałam czuć się jak narzeczona a przecież byłam
zwykłą kurwą.
Frank - mój czuły kochanek z Holandii, Ralph - najbogatszy klient jaki trafił mi się w ży-
ciu. Te dotychczasowe moje zwierzenia - mówi Marta - mogą prowadzić do wniosku, że zawód
prostytutki który uprawiam, daje mi życie jak w raju. Nic z tych rzeczy kochasiu. Ja po prostu do
tej pory opowiadałam o blaskach tego zawodu. Ale są i cienie. W sumie, życie prostytutki jest
pieskie. Fakt, zależy jakiej. Ja uważam się za luksusową panienkę lekkich obyczajów. Myślę o
przyszłości. Zarobione pieniądze odkładam i wierzę, że kiedyś z tym burdelowatym życiem skoń-
czę. Zatrę za sobą wszystkie ślady przeszłości, założę rodzinę. Dużo czasu już nie mam, lata lecą i
jestem po trzydziestce! Ale na razie wróćmy do moich zawodowych przygód. Powtórzę raz jesz-
cze: na co dzień, pieskie to moje życie. Klientów z klasą naprawdę nie ma wielu. Zdarzają się i
faceci niebezpieczni. - Niebezpieczni? - dziwię się. Marta milknie na chwilę. Twarz jej tężeje. Te-
raz spogląda mi w oczy, i dalej, bez słów dotyka swojego ramienia, zsuwa ramiączko sukni, ob-
naża lekko lewą pierś na której znaczy się kilkucentymetrowa blizna. - To ślad po ciosie nożem -
mówi. Marta prosi żebym dolał jej do szklaneczki whisky. Dorzuca dwie kostki lodu. Może mia-
łam przeczucie, że trafi się coś niedobrego - opowiada - bo tamtą noc chciałam odpuścić i nie iść
do pracy. A jednak. Poszłam. W knajpie znalazłam się gdzieś około godziny 22.oo. Jak zwykle,
profesjonalnie otaksowałam całe towarzystwo. Przy drink-barze siedziało trzech postawnych
facetów. Ma się wyczucie. Skandynawowie - pomyślałam. Ci są zawsze przy forsie. Klientów
stamtąd miałam już bez liku. Bardziej atrakcyjnych ludzi w tym czasie w knajpie nie było. Za-
gięłam na nich parol. Rzuciłam powłóczyste spojrzenie na jednego frajera przy sąsiednim stoli-
ku. Od razu ruszył, żeby mnie porwać na parkiet. Nie wiedział biedak, że służy jedynie jako na-
rzędzie, bo ja chciałam, żeby ci na barowych stołkach dostrzegli mnie tańczącą i zobaczyli, co ze
mnie za sztuka. Jeden z nich zaczął mi się przyglądać coraz bardziej natarczywie. Wiedziałam
już, że rybka chwyciła haczyk. Zostawiłam więc frajera na parkiecie i wróciłam do stolika. Nie
minął kwadrans a ten jeden z drink-baru, siedział już przy moim stoliku. Był Szwedem. Jak
wielu jego rodaków, przyjechał do Polski na panienki i po to aby napić się wódki. W tańcu, kiedy
się do mnie przytulił, poczułam jego nabrzmiałą męskość. Taki był napalony, że wiedziałam już,
że żadna cena go nie odstraszy. Żeby tylko mnie „przerżnąć”, zapłaci tyle ile zażądam. W lokalu
robiło się coraz tłoczniej. Mój Szwed, znaczy się Olaf, wlewał w siebie kolejne szklanki ginu z to-
nikiem. Było grubo po północy.
Zapruty w „trzy dupy” Olaf zaczął teraz pokrzykiwać: Marta, idziemy się kochać do mnie,
do mnie do hotelowego pokoju. Ścisnął mi ramię, aż zasyczałam z bólu. - Jak nie, to wezmę cię tu
w knajpie, wobec wszystkich - bełkotał. Olaf, ja za darmo nie chodzę - mówię. On: Daję 50 dola-
rów. Ja: Za tyle, to ja mój miły chodziłam, kiedy byłam jeszcze niedouczoną dziwką. On: Ile
chcesz. Ja: 100 dolarów, mój, misiu. On: Na 100 dolarów to jesteś za stara. Ja: Weź małolatę,
postawisz jej kolację i starczy, pójdzie na to. W końcu sama powiedziałam, że daję mu upust 20
dolarów. Zgodził się. Ba, odliczył pieniądze i wręczył mi je jeszcze w knajpie. Poszliśmy ostatni
raz zatańczyć. Zaczęliśmy się zbierać. Namówiłam go, abyśmy pojechali do mnie. Ledwo prze-
kroczyliśmy próg a on już rzucił się na mnie. Pierwszy raz wziął mnie na podłodze. Zauważyłam,
że coś z nim nie tak. Zaczął mnie podczas stosunku drapać. Do krwi. Później, jak wampir, w
krwawiące rany po jego paznokciach wpił usta. - Boli, boli - zaczęłam krzyczeć. Nie reagował.
Wyrwałam się. Ciosem w twarz powalił mnie na łóżko. - Płacę ci, więc nie kapryś - zawarczał
gniewnie. Pierwszy raz spotkałam tak napitego faceta, który możliwości miał jak Rasputin.
Wreszcie skończył. Chwycił teraz napoczętą butelkę ginu i pociągnął z „gwinta”. Zaczęłam się go
bać. Udawałam, że śpię, ale po cichu odliczałam minuty. Byle do świtu. Nie mogłam uciekać z
pokoju bo byłam naga. Zanim zdążyłabym się ubrać, dopadłby mnie. Z niepokojem zauważyłam,
że ten opój wyciągnął z marynarki portfel i zaczął liczyć swój szmal. Wychodziło, że widocznie
wydał za dużo tego wieczoru bo posapywał gniewnie. W końcu wrzasnął: Oddaj pieniądze kurwo.
Ty mnie zapłać za przyjemność. Znowu pociągnął haust z butelki. Mój Szwed dostawał furii. Wy-
ciągnął nóż. - Pieniądze, oddaj pieniądze - wrzeszczał. Leżałam cicho. Podbiegł do szafy gdzie
schowałam mą torebkę. Zaczął wszystko przetrząsać. Schował do kieszeni swojego ubrania cały
mój portfel. Podbiegłam, chciałam mu go wyrwać i wtedy przejechał mi tą ostrą „kosą” po piersi.
Zatoczyłam się. Upadłam, waląc głową w szafkę. Z piersi tryskała krew. To go jeszcze bardziej
rozjuszyło. Zaczął tłuc w moim domu, cały sprzęt. Ten ułamek chwili wykorzystałam i wybiegłam
na próg, zatrzaskując drzwi. To mnie uratowało. Zdążyłam przekręcić klucz w zamku. Walił teraz
od wewnątrz nożem w futrynę. W końcu sam się pociął. Ktoś z sąsiadów zadzwonił po policję.
Przyjechała karetka pogotowia. Mnie opatrzono na miejscu, a tego pijanego jak wieprz skurwiela
odwieziono do „wytrzeźwiałki”. Na drugi dzień przyszedł do mnie pokorny jak trusia w towarzy-
stwie swoich kolesiów. - Zatuszować, to trzeba zatuszować - mamrotał wyraźnie przestraszony.
Co bym z tego miała gdyby go wsadzili? Nic. Podliczyłam straty materialne i moje krzywdy fi-
zyczne. Trzy tysiące dolarów. Zapłacił bez szemrania. To była na pewno jego najdroższa „zaba-
wa” w życiu. Do pracy nie chodziłam dwa tygodnie. Lizałam rany. No i co? Mówiłam, że życie
prostytutki nie zawsze usłane jest różami, a AIDS to wcale nie jedyne ryzyko w moim fachu.
Marta milknie. Leniwie przeciąga swe smukłe ciało, siedząc z podkurczonymi nogami na
stylowo giętej sofie. - Ach, rozgadałam się o tych swoich klientach - mówi zalotnie - nie znudziło
cię to jeszcze? - Nie, nie znudziło - odpowiadam. - Włączyłam saunę - informuje mnie - koło po-
łudnia to lubię się tam podpiec, chociaż przez kwadransik. Marta składa mi propozycję nie do
odrzucenia. Dalszych zwierzeń prostytutki - wysłuchasz w saunie. Zgoda? Podaje mi kąpielowy
ręcznik. - Tego to chyba nie opiszesz, że z zawodową kurwą wygrzewałeś się w saunie? - Raczej
napiszę, choćby dlatego, żeby ludzie wiedzieli, że twój dom to nie jakaś tam byle kurna chata. -
Nie mąć ludziom w głowach. Niewiele jest takich dziwek, które potrafiły zbudować sobie stan-
dard taki jak ja. Co zarobią to przepiją, przehulają, przetańczą lub przetrwonią na utrzymanie
alfonsów. Ja inwestowałam. - Skoro weszłam już w ten kurewski fach, skoro już tak zgnoiłam się
w życiu - mówiłam sobie - to przynajmniej coś z tego muszę mieć. Marta rozkłada się naga w
saunie na ręczniku i patrząc w sufit, opowiada. Dlaczego robię to, co robię? To naprawdę zaczęło
się tak typowo. Byłam jedynaczką. Ojciec był magazynierem w GS-sie, matka bibliotekarką. W
zasadzie to ona utrzymywała dom, bo ojciec co zarobił to przepił. Umarł zresztą na marskość
wątroby kiedy byłam małą, ledwie 9-letnią dziewczynką. No i z tej siermiężnej pensji matki, to
obie byśmy zęby w ścianę wbijały. Dorabiała więc wieczorami i nocami krawiectwem. Obszywała
sąsiadów. Najczęściej to reperowała ludziom stare ciuchy. Tu przyszyć podpinkę, tam wymienić
kołnierz od palta. Ba, czasem trafiała się i grubsza robota, kiedy z metra zlecał ktoś mamie uszy-
cie sukienki, spodni. Robiła biedna wszystko, żeby mi czegoś nie brakowało. Posłała do ogólnia-
ka, jej marzeniem było żebym skończyła studia, została nauczycielką i założyła rodzinę. Stało się
inaczej. W szkole byłam zawsze schludnie ubraną dziewczynką, ale nic nadzwyczajnego nigdy
nie miałam. Co z tego, że byłam jedną z ładniejszych dziewczyn w szkole skoro szyku zadawały
inne. Marzenia jednak miałam jak one. Toteż po lekcjach, czasem zachodziłam do „Peweksu” i
marzyłam, marzyłam… - W tej bluzce byłoby mi do twarzy, i w tym sweterku też - mówiłam sobie
wiedząc, że nie stać mnie w tym sklepie nawet na gumę do żucia. Za kilka dni, to co dla mnie
było nie spełnionym marzeniem, widziałam na grzbietach moich szkolnych koleżanek. Kiedy raz
tak stałam wgapiona w wieszaki na których skrzyły się zachodnie ciuchy za dolary, usłyszałam
tuż koło ucha męski szept: No, no, ja tu widzę bluzeczkę dla ciebie. Lubisz prezenty? Obejrzałam
się. Obok mnie stał facet koło czterdziestki. Elegancko ubrany, marynarka w czarno-białą pepit-
kę i krawat ze złotą spinką. Gość pachniał luksusem. Zarumieniłam się. Nic nie odpowiedziałam.
Odeszłam. Nie byłam w ciemię bita. Jasne, że od razu skapowałam co musiałabym zrobić, żeby
facet mi ten prezent zrobił. Z taką zaczepką spotkałam się po raz pierwszy. Później, w takich ko-
rytarzowych, szkolnych zwierzeniach z koleżankami dowiedziałam się, że „podryw na bluzkę” to
najczęstszy numer podtatusiałych podrywaczy, obserwujących małolaty w naszym „Peweksie”.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin