Sekuła Helena - Pierścień Kalifa.pdf

(1304 KB) Pobierz
H ELENA S EKUŁA
Pierścień Kalifa
829039392.001.png
1.
– Kalif cię wzywa.
– Co się stało?!
– Mnie się nie zwierzał. Wsiadaj – ostatnie słowo zagłuszył huk boeinga startującego
do Toronto, nabierał szybkości nad lotniskiem.
– Na pewno mówił o mnie?
– Nie pytaj głupio.
Moje niezbyt sensowne odezwanie wynikało z porażającego lęku o Kalifa i
zaskoczenia. Wywołał mnie przez radiotelefon dyżurny inspektor personelu naziemnego.
– Zgłosił się ktoś od twojej siostry. Czeka przy wejściu dla pracowników.
Właściwie regulamin nie zezwalał załodze na opuszczanie wyznaczonego sektora po
przekroczeniu umownej granicy, lecz zakaz należał do słowa pisanego. W rzeczywistości
nieraz stewardesy musiały osobiście interweniować w cateringu znajdującym się poza
terenem portu, beznadziejnej prowizorce nie mającej wiele wspólnego z prawdziwym
przemysłem przygotowującym posiłki wydawane na pokładach. Poza wszystkimi
mankamentami łączność z owym działem funkcjonowała źle albo wcale. Ostatecznie tą samą
drogą można było wyjść i do rodziny. Rodziny nachodziły pracowników wyjątkowo, na ogół
z powodu leków nie do zdobycia w kraju.
– Od siostry?
– Od siostry – potwierdził inspektor.
Ukryłam zdziwienie. Odkąd wymówiła mi rozkładane łóżko w swoim domu,
odwiedziłam ich jeden raz. Umyślnie poszłam w służbowym uniformie. Nie omyliłam się,
zrobił wrażenie niebieski kostium ozdobiony złotym galonem z emblematami linii lotniczej,
złote spinki w mankietach bluzki z prawdziwej popeliny. Tylko że mój ubiór skojarzyła z
milicyjnym mundurem i chciała wiedzieć, co to za gliniarska formacja taka elegancka,
chociaż inny był krój i odcień błękitu – jednolity, od czółenek po kepi z otokiem haftowanym
złotą nicią.
– Stewardesa? Aha, taka samolotowa kelnerka – skwitowała wyjaśnienie. – Jeździsz za
granicę, dokąd?
– Berlin, Kolonia, Londyn – nie mogłam się oprzeć wyliczeniu olśniewająco
brzmiących imion miast w wielkim świecie, których ona nigdy nie zobaczy inaczej niż w
telewizorze po kawałku.
Prawdę mówiąc, ja z tego świata widywałam przeważnie terminale, strefy bezcłowe,
magazyny hurtu i noclegownię w Londynie, skąd następnego rana powtarzaliśmy tę samą
trasę do Warszawy. Załogi maszyn dalekiego zasięgu okrążające w jednym rejsie niemal kulę
ziemską naszą caravele przezywały dorożką.
Wielki świat nie zrobił na siostrze wrażenia, tylko wywołał odruch praktyczny.
– Chwała Bogu, masz nareszcie prawdziwe zajęcie, twoja poprzednia praca ni z pierza,
ni z mięsa, w ogóle dla obiboków. Ale teraz przywiozłabyś chociaż zimowe trzewiki
dzieciom. W handlu nie ma butów, na komis nie ma pieniędzy.
Był środek lat osiemdziesiątych, panowała inflacja i dotkliwy brak właściwie
wszystkiego. Istniały trzy możliwości zdobycia rzeczy niezbędnych. Staż w kolejkach pod
sklepami liczący się już nie w godzinach, ale na dni i noce, łapówki dla sklepowej, albo
kupno po drakońskich cenach na Wolumenie lub bazarze Różyckiego, najpopularniejszych
wówczas targowiskach.
Wzięłam miarki odrysowane na papierze według wyściółek z noszonego przez malców
obuwia. Wyświadczenie przysługi sprzyjało moim rachubom. Dobrze nastrajała siostrę
perspektywa bucików, poza tym wciąż jeszcze dręczył ją sposób, w jaki mnie usunęła ze
swojego domu. Nie była zła, tylko zaharowana i zamknięta w klatce wciąż ubożejącego
budżetu.
– Mam do ciebie prośbę. Dostałam miejsce w hotelu portowym, ale zameldowana
wolałabym nadal pozostać u was. Częściej mnie nie ma, niż jestem, paczka czy jakaś
wiadomość zawsze pewniejsza u swoich.
Mnie nie robiło różnicy, Kalifowi jednak zależało, abym nie pozostawiała śladu
obecności w lokalu przy Zarankiewicza, gdzie mieszkaliśmy. Z tego powodu opłacałam
również łóżko w trzyosobowym pokoju noclegowni dla personelu latającego, gdzie sypiałam
przed rejsem. Nie traciłam wtedy czasu na dojazdy, chociaż nie uważałabym ich za uciążliwe.
Ale tak zdecydował Kalif i kazał pozostać przy poprzednim meldunku, zapisanym także w
moim paszporcie i świeżym patencie stewardesy.
– Pewno, co rodzina, to rodzina – zgodziła się siostra ucieszona, że między nami nie
ma już mojego żalu i jej poczucia winy. Nareszcie samodzielna przestałam zagrażać jej
metrażowi, a jeszcze kapnie im co nieco z mojej dobrej posady.
Teraz więc, gdy inspektor zawiadomił o posłańcu od siostry, pomyślałam: pewnie w
sprawie obiecanych albo jeszcze dodatkowych bucików. Daj palec, złapią rękę. Ale nie ona,
tylko Kalif posłużył się rodzinnym kamuflażem i przysłał po mnie ludzi, bowiem ani on, ani
Jasny w moim towarzystwie nie pokazywali się nawet w okolicach lotniska.
Nigdy przedtem nie widziałam mężczyzny siedzącego za kierownicą. Fakt ów nie
wywołał żadnej refleksji, poza Jasnym Kalif izolował mnie skutecznie od swojego
środowiska.
– Wsiadaj, inaczej nie zdążysz na lot – odezwał się drugi z tylnego siedzenia,
wyglądający jak starsza kopia szofera. Upodabniał ich strój. Obaj nosili komplety z
marmurkowego dżinsu, białe skarpetki i mokasyny typu college, mimikrę młodych mężczyzn
wczesnych lat osiemdziesiątych.
– Powiedzcie, o co chodzi – upierałam się. Do odlotu pozostała godzina, Kalif znał
czas startu. Nie do pomyślenia było, abym zeszła z pokładu i nie stawiła się na swój kurs.
Mnie nikt nie był w stanie zastąpić. Nie mogłam na nikogo scedować Amfi.
– Kalif miał ciężki wypadek.
Runęło niebo na głowę. Zabrakło głosu, siebie odczułam jak kloc drewna nie mogący
nawet skrzywić ust do płaczu, ponieważ nie ma ust, nie ma krtani ni strun do krzyku.
Kochałam Kalifa, niewolniczo oddana. Nie podlegał ocenie, nie podlegał porównaniom.
Wartość sama w sobie i punkt odniesienia.
– Gdzie jesteśmy? – myśli i odczucia były przy nim, ostatnie, co dostrzegłam, to
czerwone światło w alei Krakowskiej przy jakimś skrzyżowaniu i później już nic. Auto
toczyło się bez przyhamowań, teraz między lasem wiódł gładki asfalt, pęd wozu jak gdyby
rozcinał i odkładał na boki lite zielonorude ściany. Uniosłam się trochę, zza ramienia
kierowcy spojrzałam na szybkościomierz, strzałka dochodziła do dwustu.
– Zaraz będziemy na miejscu – starszy energicznie pociągnął mnie z powrotem.
– Spóźnię się na rejs – spojrzałam na zegarek, za pół godziny startował mój samolot.
– Zamknij się – powiedział znad kierownicy młodszy. Właśnie zabrzmiał sygnał Ci-bi.
Starszy przechylił się przez oparcie, wziął bezprzewodowy telefon.
– ...wszystko w porządku...Over – zakończył rozmowę z angielska, położył aparat
obok na siedzeniu.
– Co z Kalifem?
– Bez zmian. Po drodze bierzemy lekarza.
– Boże! Co to za wypadek, gdzie jest Kalif, dlaczego nie w szpitalu! Trzeba
natychmiast wezwać pogotowie – sięgnęłam po Ci-bi.
– Jest przy nim doktor. Potrzebny specjalista. Zdarzają się sytuacje, kiedy należy
unikać oficjalnej medycyny, i to jest właśnie taka sytuacja – ścisnął mój nadgarstek, z
martwiejących palców wypuściłam aparat.
Zegarek na moim przegubie ścigał się z samochodem. Wskazówki nawlekały sekundy,
minuty, kwadranse. Myślałam o Kalifie, przestał obchodzić start samolotu, lecz ładunek Amfi
był stałą troską Kalifa. Wypłynęły z pamięci jego słowa:
– Na nieprzewidzianą okoliczność zapamiętaj numer telefonu. Nie, nigdzie nie zapisuj.
Gdybyś z jakichś względów nie mogła polecieć. Rozumiesz? Przeszkoda nie do pokonania.
Ujawniona w ostatniej chwili. Amfi nie może pozostać bez opieki.
Amfi nie może pozostać bez opieki.
– Nie zdążę na samolot!
– Zdążysz. W najgorszym wypadku obejdą się bez ciebie.
– Muszę natychmiast rozmawiać z Warszawą.
– Z tego aparatu dyspozycje przyjmowane są wyłącznie ode mnie. Bezpośredniego
połączenia z miastem nie ma.
– Pilne! Zastępstwo na lot... – podyktowałam cyfry. Starszy wiernie powtórzył moje
hasło do membrany. – Over.
Myślami wróciłam do Kalifa.
Odkąd zaczęłam pracować w Air Madala, widywaliśmy się rzadko. Już nie
wynajmował apartamentu w Forum, jak wówczas, gdyśmy się poznali. Wciąż w rozjazdach,
istny komiwojażer. Zawsze wracał do naszego domu, czyli mieszkania przy Zarankiewicza,
własności, jak głosił formalny zapis, człowieka, którego nigdy nie zobaczyłam.
Moje służby i nieobecności Kalifa układały się przemiennie, gdy miałam wolne, jego
przeważnie nie było i nigdy nie zawiadamiał o przyjściu. Spadał jak meteor. Zaczynało się
święto. Przeważnie krótkotrwałe, bo albo ja miałam zaraz dyżur, albo on swoją pogoń za
biznesem – tak nazywał wieczne wędrówki bez udzielania o nich bliższych wiadomości.
Air Madala płaciły dobrze. Szybko przywykłam do godziwego standardu. Wydawałam
wszystko, marzyłam o zwyczajnym życiu, niemożliwym z Kalifem. On kochał swoją
niespokojną egzystencję.
– Pochodzę z nomadów. Ruch jest moim żywiołem, jeśli zostanę na miejscu, znaczy
umarłem – odpowiedział swoją nie pozbawioną wdzięku, trudną polszczyzną na delikatną
uwagę, aby chociaż trochę zwolnił tempo.
Dla siebie nie śmiałabym nawet wspomnieć o jakichś koncesjach. Zresztą akurat przy
moim zajęciu nie mogło być mowy o żadnych ulgach. Albo obowiązujący limit rejsów, albo
wcale. Bez żalu zrezygnowałabym z owej elitarnej pracy, gdyby Kalif rzekł słowo, lecz on
Zgłoś jeśli naruszono regulamin