Konrad Fiałkowski
HOMO DIVISUS
ISKRY
Warszawa 1979
Opracowanie graficzne
KAZIMIERZ HAŁAJKIEWICZ
ISBN 83-207-0083-9
© Copyright by Konrad Fiałkowski, Warszawa 1979
Redaktor
EWA MIRONKIN
Redaktor techniczny
JÓZEF GRABOWSKI
Korektor
ZENAIDA SOCEWICZ-PYSZKA
PRINTED IN POLAND
Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1979 r.
Wydanie I. Nakład 70 000+300 egz.
Ark. wyd. 6,9. Ark. druk.12.
Papier druk. mat. ki. V, 60 g, 92X114.
Druk ukończono w maju 1979 r.
Łódzkie Zakłady Graficzne, Zakład Nr 1
Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45.
Zam. nr. 202/11/79. Cena zł 18.— C-50.
I
Gdy się obudził, był dzień i przez wielkie zajmujące całą ścianę okno widział bezlistne gałęzie drzewa, a dalej prostopadłościany zabudowań z tarczami anten kierunkowych na dachach. Na zewnątrz był wiatr idący porywami od gór, ale jego pokój był dźwiękoszczelny i słyszał tylko bicie własnego serca. Czuł w całym ciele mrowienie. Ciała swego nie widział pod naciągniętym pod samą szyję prześcieradłem, na którym nie było najdrobniejszej nawet zmarszczki. Chciał poruszyć nogą... i nie mógł. I wtedy przyszedł strach.
Leżał chwilę nieruchomo, aż znowu mógł myśleć. Jest wiosna, wczesna wiosna... lub późna jesień. A wtedy była
zima i przymarzłe płaty lodu na szosie. Ten zakręt nie wydawał się trudny, ale, już gdy skręcił kierownicę, wiedział, że ma za dużą szybkość. Potem wiedział, że nie wyjdzie z tego zakrętu, gdy pedał gazu osiągnął punkt oporu i czuł poślizg kół. Słupki z czerwonymi światełkami odblaskowymi z przeciwnej strony szosy były coraz bliżej. Miał pewność, że nie wytrzymają ciężaru jego wozu. Na moment, zanim w nie uderzył, przekręcił w stacyjce kluczyk, bo był starym kierowcą i zawsze najbardziej bał się śmierci w płomieniach. Pamiętał jeszcze szarą płaszczyznę skały z płatami śniegu. Uderzenia nie poczuł...
„I jednak żyję — pomyślał. — Pewnie mnie połatali, jak mogli, a potem zastanawiali się, czy przeżyję. Nie sprawiłem im zawodu i są zadowoleni. Zawiozę im kwiaty i podziękowania od człowieka, który wrócił z tamtej strony. Zawiozę w fotelu na kółkach, a potem sam się będę martwił dalej. A może miałem szczęście i będę chodził. A twarz... jak wygląda moja twarz?” — poruszył się gwałtownie, ale lustra w pokoju nie było. Ściany były puste i tylko wydawało mu się, że odbijają więcej światła niż zwykłe ściany, tak jakby pokryte były farbą odblaskową.
Gdzieś, ledwie słyszalny, zabuczał brzęczyk. Słyszał go tylko dlatego, że cisza była tak zupełna. Próbował unieść głowę, ale głowa była w hełmie i poczuł jego ucisk na skroniach. I wtedy usłyszał głos:
— Zbudziłeś się. Czekaliśmy, aż się zbudzisz — to mówiła kobieta. Głos był czysty, bez żadnych zniekształceń,
tak jakby stała tuż obok, ale w pokoju nie było nikogo. — Czujesz się pewnie słaby i jest ci zimno, ale nie martw się, tak musi być i wszystko to jest normalne. To minie i wtedy będziesz mógł chodzić nawet na dalekie piesze wędrówki, a zimą jeździć na nartach. Będziesz zdrowy, zupełnie zdrowy, tak jak dawniej.
— Jesteś... jesteś tego pewna?
— Tak. Wszystko sprawdziliśmy, każdy twój mięsień, kości. Wszystkie złamania się zrosły. Twój mózg działa normalnie. Żadnych większych uszkodzeń. Jeśli zechcesz, zapomnisz o swoim wypadku na zawsze.
— Zapomnę?
— Jeśli zechcesz.
Milczał chwilę i tylko ściany świeciły teraz jaśniej, a może mu się tylko wydawało.
— Jak długo tu jestem? — zapytał w końcu.
— Długo. Teraz jest wiosna. Za kilka dni zobaczysz pierwsze zielone liście...
— I wyjdę stąd... sam?
— Tak. Przed tobą jeszcze wiele, wiele lat. Jesteś młody, Stef.
— Wiesz, jakie mam imię?
— Oczywiście. Opiekuję się tobą.
— Rozumiem. Operowałaś mnie..?
— Operował cię Telp, jest twoim prowadzącym. Przyjdzie do ciebie potem.
— A ty?
— Jestem przecież z tobą. Rozmawiasz ze mną tylko.
— Zobaczysz mnie później. Teraz jesteś izolowany.
Jesteś jeszcze bardzo słaby. Czujesz to przecież.
— Wracam, zdaje się, z dalekiej drogi.
— Nie rozumiem.
— Ten wypadek. Był chyba poważny. To aż dziwne, że żyję.
— Myślałeś wtedy...
— Nic nie myślałem. Nawet się nie bałem. Nic... w ogóle nic.
— Miałeś szczęście, Stef. Tuż za tobą jechała ciężarówka. Wyciągnęli cię i w kilkanaście minut byłeś w szpitalu.
— Pamiętam, wyprzedzałem ją nawet tuż przed tym zakrętem. Wyobrażam sobie, ile Kar miała z tym kłopotów. Kiedy będzie mnie mogła odwiedzić?
— Kar?
— Tak. Kar, moja żona.
— Teraz jesteś jeszcze bardzo słaby. Zobaczymy, jak skończy się izolacja.
— To długo trwa?
— Nie myśl o tym. Teraz zaśniesz. I tak długo już rozmawiamy. Zbudzisz się silniejszy. Nie będziesz już czuł zimna.
— Ale ja nie chcę jeszcze spać — powiedział to i równocześnie poczuł senność. Nie dosłyszał nawet odpowiedzi. Zasnął.
— Zbudziłeś się. Świetnie — niski mężczyzna pochylał się nad nim. Widział jego oczy, wielkie, ciemne, o tym dziwnym spojrzeniu, jakie tylko mają oczy krótkowidza. — Jestem Telp, twój prowadzący. Jak się czujesz, Korn?
— Chyba dobrze — podciągnął nogi i usiadł.
Hełmu nie było. W pokoju było jasno i przez chwilę myślał, że to świeci słońce. Ale za oknem był deszcz i tylko ściany świeciły silnym żółtym blaskiem.
— To świetnie — powtórzył Telp. — Nie wiesz, jak bardzo się cieszę. Spróbuj wstać — podał mu rękę.
„Mogę się poruszać, naprawdę mogę się poruszać” — pomyślał Korn. Bosymi stopami dotknął dywanu, którym wyłożony był pokój i wstał.
— Wcale nie czuję się słaby — powiedział.
— W porządku. Tak właśnie być powinno. Początkowo możesz nawet odczuwać pewien nadmiar mocy twoich mięśni, zanim się do tego nie przyzwyczaisz.
— Mechanizm jest nieistotny i dość skomplikowany. Ale tak właśnie jest. Pamiętaj, że jesteś silny, zapewne silniejszy niż byłeś poprzednio.
— Taka kuracja wzmacniająca?
— Coś w tym rodzaju — Telp uśmiechnął się i wtedy Korn spostrzegł, że Telp jest młody, w jego wieku, może młodszy nawet. Zrobił kilka kroków. Chodzenie nie sprawiało mu trudności.
— Spróbuj zamknąć oczy i przejść jeszcze kilka kroków — powiedział Telp.
Korn zrobił to i wiedział, że Telp jest zadowolony. Wtedy zdecydował się zapytać:
— A twarz... moja twarz jest w porządku?
— Oczywiście. Chciałbyś zobaczyć?
— Tak.
— Lustro — powiedział Telp, mimo że w pokoju nikogo nie było.
— Przyniosą?
Telp uśmiechnął się i wskazał na boczną ścianę. Jej część odbijała wnętrze pokoju i gdy się Korn zbliżył, zobaczył siebie. To była jego twarz, może trochę inna, ale na pewno jego. W pierwszej chwili nie wiedział, na czym polega różnica, a potem zrozumiał. Jego twarz nie miała zmarszczek.
— Zrobiliście zabieg kosmetyczny — powiedział.
— Trzeba było trochę cię poprawić — Telp uśmiechnął się znowu. — Ale jesteś chyba zadowolony?
— Tak. Chyba tak.
Patrzył teraz na swoją twarz: krótko, przy skórze prawie przycięte włosy, i na dziwny opalizujący materiał, który go szczelnie opinał. Skóra opinała się także na jego czaszce, tak jakby rozpychana była przez nią od wewnątrz. Spojrzał na Telpa. Telp ubrany był w strój z tego samego materiału. Guzików nie spostrzegł.
— Jak to się zdejmuje? — zapytał.
Telp podszedł do niego i lekko szarpnął materiał przy szyi. Materiał rozszedł się wzdłuż niewidocznego szwu. Korn widział teraz swoją pierś i cienkie zbielałe blizny po długich cięciach.
— Krajaliście mnie?
— Tak, ale zrosło się świetnie, jak widzisz.
— Zupełnie nie czuję tych blizn — powiedział Korn. — W ogóle, zdaje się, to wszystko, co zrobiliście ze mną, to dobra robota.
— Oczywiście. Jestem dumny z ciebie, Korn, z całego twego ciała.
Korn spojrzał na Telpa, ale twarz tamtego była poważna. — To było aż tak trudne?
— Więcej. To była rzecz zupełnie nowa. Unikalny zabieg.
— Naprawdę?
— Przekonasz się jeszcze o tym. W każdym razie twój organizm jest bez zarzutu, jak dobry wyścigowy samochód. Stuprocentowo sprawny, może nawet nieco więcej niż stuprocentowo. Wszystko przed tobą. Możesz zostać nawet kosmonautą.
— Ta dziewczyna mówiła mi co prawda tylko o nartach...
— Dziewczyna?
— Ta, z którą rozmawiałem tuż po przebudzeniu.
— Ach, Koma.
— Tak się nazywa?
— Właśnie. Opiekowała się tobą. Ja jestem tylko lekarzem, operacja i zabiegi wstępne. Potem oczywiście też się tobą zajmowałem, ale jako lekarz, rozumiesz?
— Tak. Pewnie masz wielu pacjentów. Kar ma ich zawsze za dużo.
— Kto?
— Kar, moja żona. Musiałeś się przecież z nią kontaktować.
— Tak, oczywiście.
— Ona mnie tu umieściła. To jakaś bardzo nowoczesna klinika.
Telp chwilę nie odpowiadał, patrzył w okno na gałęzie drzewa poruszane wiatrem.
— Jedno jest pewne, Korn — powiedział w końcu. — To, że żyjesz, jej masz do zawdzięczenia.
— No i tobie...
— Moja rola — Telp zawahał się — jest w pewnym sensie wtórna.
— Porozmawiamy jeszcze o tym. Teraz coś zjesz. Pierwszy prawdziwy posiłek po długim sztucznym odżywianiu. Cieszysz się?
— Jasne.
— Posiłek wyda ci się może trochę dziwny, ale na razie jesteś na diecie. A ja pójdę do innych moich podopiecznych.
Korn chciał go jeszcze zapytać, kiedy skończy się izolacja, ale wtedy właśnie drzwi się otworzyły, wjechał stolik i zapachniało bulionem. Telp przysunął mu krzesło.
— Siadaj i jedz. Może chcesz posłuchać muzyki. Już starożytni doceniali wpływ muzyki na proces trawienia.
— Jest tu gdzieś radio? — Korn rozglądał się, ale radia nie zobaczył.
— Tylko głośnik. Czego chcesz posłuchać?
— Wszystko jedno — Korn usiadł i rozłożył serwetkę na kolanach. Usłyszał cichy trzask i pierwsze dźwięki melodii.
— Włączyłeś?
— Ja? Nie. To automat — powiedział Telp i wyszedł.
„Automat... — pomyślał Korn. — Cały ten szpital jest automatyczny” — ale potem zaczął jeść, słuchał Mozarta i przestał się nad tym zastanawiać. Pomyślał o tym raz
jeszcze, gdy wstał, a stolik samoczynnie wyjechał przez drzwi, które rozwarły się na chwilę. Chciał zobaczyć, co się stanie ze stolikiem, podszedł do drzwi i czekał, aż się otworzą, ale pozostały zawarte i widział tylko ich żółtawo opalizującą powierzchnię. Wrócił na środek pokoju, spojrzał w okno, w szare niebo nadchodzącego zmierzchu i zaczął myśleć. Potem położył się i zasnął. Znowu był na drodze w ten poranek, gdy nocny mróz ściął wodę wieczornej odwilży. Znowu wyprzedzał niezgrabne, wielkie autobusy na autostradzie i widział na horyzoncie zbliżające się góry. Wewnątrz było ciepło, bo ogrzewanie pracowało już kilkadziesiąt minut i gdy wjeżdżał w pierwsze serpentyny, pogwizdywał marsz, który pamiętał ze swych harcerskich czasów. A potem przymarzłe płaty śniegu na szosie, zakręt i dziwny ucisk w żołądku, gdy koła oderwały się od nawierzchni. Zbudził się. Czuł tętno na skroniach. Równocześnie usłyszał głos:
— ...i znowu, znowu niekontrolowany sen. To jest niedopuszczalne. Ile razy mam ci to powtarzać...
— Zgodnie ze schematem rekombinacyjnym ta faza musi nadejść — to mówiła kobieta, kobieta, któr...
uniwers1_u1