Trepka Andrzej - Totem Leśnych Ludzi.rtf

(234 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

ANDRZEJ TREPKA

 

 

 

 

 

 

 

TOTEM LEŚNYCH LUDZI

 

 

 

Krajowa Agencja Wydawnicza

 

Warszawa 1980 r.

 

 

 

1

 

 

   W samym sercu kongijskich puszcz u zbiegu rzek Ituri

i Lenda, w miejscu ongiś podziwianym przez Stanley'a -

czas płynął dostojnie jak zawsze, odmierzany krokami dni

identycznie długich jak noce. Olbrzymie drzewa dorastały

swego wieku, a waląc się z łomotem, ustępowały z drogi

ku światłu nowym hufcom zieleni.

   Po ciepłym, jasnym ranku, pogoda zaczęła się psuć.

Niebo było jeszcze widne, wszakże już nie takie - cha-

rakterystyczne dla pory suchej w tropikach - na którym

słońce wygląda jak bańka białego lśnienia tak bliska, że

ręką dosięgnąć. Nad polaną snuł się matowiejący błękit, a

dalekie pohukiwanie grzmotów targało powietrzem.

   Siedząc przed swym szałasem, Rarrra patrzył w coraz

bledsze słońce. Nie raziło jego małych, jakby przyćmionych

oczu, ledwie odcinających się od szaroniebieskich płytek

pancerza, który szczelnie pokrywał trójgraniastą, pozornie

bezustną głowę. Wiedział, że skończyły się dobre miesiące,

kiedy jego światłożerny organizm miał co dzień zapewnio-

ny świeży promienisty pokarm. Zaczynał się czas słoty. -

Oby przynajmniej na krótko chciał spoza chmur spozierać

pożywny ogień niebios wtedy, gdy około południa płynie

nad polaną, nie przesłonięty drzewami!

   Rarrra machnął szerokim mięsistym ogonem, jak gdyby chciał

strzepnąć i kurz i natrętne owady, i w ogóle wszystko cokol-

wiek utrudnia mu chłonąć świetlistą strawę, dopóki jeszcze

sączy się z nieba.

   Na ten widok trzej mali czekoladowobrązowi ludzie

przerwali pracę, z nabożną czcią wpatrując się w swojego

patrona. - Może ma jakieś życzenie - Zaraz jednak wró-

cili do uszczelniania szałasu. Nawet weszli do jego wnętrza

(co czynili rzadko i z pewnym zalęknieniem), aby się u-

pewnić, czy poprzez kilka warstw uplecionych z wielkich

liści mongongo nie przeziera światło. Przyjdą deszcze, lecz

żadna kropla wody nie śmie tędy przecieknąć. Tabu!

   Pigmeje przywykli do obecności przybysza z gwiezdnej

dali, który tkwił na tym miejscu jak głęboko sięgała ich

pamięć, pamięć ich ojców i dziadów. Nie podkpiwali (jak

ich pobratymcy z innych grup łowieckich), że "ludzie

z wiosek", czyli Murzyni, posiadają totemy - bo mieli    -

własny totem, żywy dotykalny, z pewnością bardziej boski

od tamtych. Ograniczali więc zasięg wędrówek po lesie na

tyle, by nie stracić czujnej więzi ze Świętą Polaną. Rarrra

potrzebował aby doglądali jego szałasu. A oni potrzebowali

jego obecności. Na jego oczach rodzili się i umierali od

kilku pokoleń.

   Stróże i wielbiciele Rarrry byli jedynym odłamem Pig-

mejów, nie wydziwiającym dlaczego Murzyni są podzieleni

na plemiona. Jakże mogliby siebie samych nie uznawać za

odmienny szczep natury, skoro ich przodek, żyjący, od-

wieczny jak ta wesoła polana w mateczniku nieskończonej

puszczy świata - tak całkowicie zrósł się z ich leśnym by-

tem. A właściwie - byt zrósł się z nim. To on bowiem

stworzył Pigmejów. I ten lass kipiący zielenią, który użycza

wilgotnej ochłody, dobrotliwą matkę-puszczę pełną zwie-

rza, grzybów, jagód, rozmaitych miodnych Pszczół i czy-

stych strumieni - także on stworzył, wyłącznie dla nich.

Sam go nie potrzebował: był synem Słońca, z blaskowej

słonecznej krasy czerpał swoją moc i chwałę i nieśmier-

telność.

   jeśli ktoś spoza maleńkiego światka leśnych opiekunów

Rarrry widział go na własne oczy - to jedynie inne grupy

łowieckie Pigmejów, koczujące w dżungli. Przyszli, po-

patrzyli w nieludzkie oblicze boga trochę z zadziwie-

niem, trochę z lękiem przed czymś niezmiernie obcym,

nawet wydzielającym woń osobliwą - i szli dalej. Nie

wracali aby powtórnie go obejrzeć, nie pielgrzymowali

do cudzego, choć pigmejskiego totemu - bo po co Mięsem

łownym nie był, a jego boskość wyznawali wielbiąc boską

pusz‡zę-rodzicielkę, składając jej dziękczynienia tańcem,

śpiewem i świętym zewem trąb molimo.

   Docierając do wiosek na rozległych karczowiskach,

gdzie za "daninę" z mięsa albo miodu brali od swych Bak-

para - murzyńskich patronów, płody upraw bądź wyroby

rzemiosł, nieśli gędźbę o leśnym dziwie poza swój macie-

rzysty świat. A choć Murzyni przywykli do mitotwórstwa

Pigmejów i przyjmowali ich bajania za sprytny żarcik ludu

puszczy - ta jedna opowieść zbyt natarczywie przypomi-

nała o sobiewcoraz tonowych relacjach,aby jązlekceważyć.

   Takim sposobem pogwarki o pielęgnowanym przez

Pigmejów żywym totemie ze Świętej Polany przeciekały

poza subkontynent drzew. Wydostawszy się z leśnej głu-

szy, na drogach wszystkich murzyńskich migracji kolorowo

stroiły się legendą - nim opuściły Czarny Ląd, by pod-

niecić wyobraźnię obieżyświatów. łowców sensacji i po-

szukiwaczy przygód.

   Rarrra sądził, że cała Ziemia jest zaludnioną puszczą.

Napatrzył się do woli tej orgii zieleni z inwersją czerwo-

nych, pomarańczowych i białych jaskrawości, z przepychem

stawania się - gdzie rozrost gwałtowny, ponawianie się,

pięcie i połysk sił idzie o lepsze z rozpieraniem się wszerz

i wzwyż, z tłamszeniem form słabszych przez silnieJsze

albo lepiej przystosowane do walki o światło, o wilgoć, o

wczepienie korzeni w glebę bądź w tkankę innej rośliny.

Tuż po wylądowaniu, właśnie to zielone szaleństwo obfi-

tości było najbardziej przejmującym wrażeniem kosmicz-

nego przybysza. Dlatego nie mógłby sobie wyobrazić, że

ta kipiel życia darowała gdziekolwiek rozległym połaciom

gruntu, zostawiając w spokoju step, pustynię albo nagi

wierch. Co prawda wszystko to pod jakąś zbliżoną postacią

istniało w jego ojczyźnie, lecz przesycone umiarem i spo-

kojem. Tu przyroda rządziła się innymi regułami. Na

Cyrkoli brakowało warunków dla takiego rozpasania

żywotności jak tropikalny las.

   Tuż obok szałasu Cyrkolita widział skały tarasami opa-

dające ku rzece. Jednak i one grzęzły w tej nawałnicy roślin-

nej bójności. Nie omijały ich drzewa chlebowe i drobno-

listne mirty. a spokrewnione z groszkiem i łubinem różne

gatunki motylkowych tu wyrastały na rekordowe olbrzy-

my puszczy. W węższe szczeliny wciskały się wachlarze

drzewiastych paproci, mnóstwo rosłych bylin i skromniej-

szych ziół. Nawet wielkie kamienne bloki były niewidoczne

spod płożących się winorośli, rotangów i w ogóle licznych

lian, które splotami grubymi jak ramię bądź wspinały się

na okoliczne pnie, bądź gmatwaniną kolumienek i frędzli

zwisały z gałęzi, pomieszane z powietrznymi korzeniami,

z opadającymi wstęgami poroślowych widłaków, z liśćmi

albo kwiatami storczyków.

   Rarrra nie wyobrażał sobie płaszczyzn uprawnych pól -

choć słyszał kiedyś, że ludzie gdzieś dalej wycięli skrawki

lasu i sadzą na nich jadalne rośliny lub wypasają oswojone

zwierzęta. W myślach przymierzał to do swej polanki :

takie, albo podobne, tylko sztucznie oczyszczone z drzew.

   Nie podejrzewał istnienia oceanów. Jak Kant, który

spędziwszy długi żywot w Królewcu, ponoć nigdy się nie

przekonał naocznie, że jego miasto leży nad morzem -

Cyrkolita, nie znający większej wody niż strugi deszczu

ściekające przed szałasem, przez sto lat nie zszedł nad

Ituri : mierziła go sama wizja obfitości wód.

   Donioślejsze sprawy zaprzątały jego bystry umysł -

z roku na rok, z dziesięciolecia w dziesięciolecie. Bardzo

już dawno temu ukończył wstępny rozdział swych docie-

kań: Nikt z Pigmejów nie uwierzyłby teraz, że niegdyś

ich boski totem nie spoczywał tak dostojnie, jak przywykli

go widzieć - przed szałasem podczas pogody, a w jego

wnętrzu w porze deszczowej. Wonczas Rarrra myszkował

wszędzie, czuł się tropicielem rzeczy, zjawisk i wydarzeń.

Świetnie do tego przysposobiony, mógł wchłonąć niepo-

równanie więcej doznań, dokonać obserwacji i doświad-

czeń, niż najambitniejszy ziemski badacz.

   Patrząc na psychozoa nieruchomo spoczywającego w

postawie wpółwyprostowanej, z podkurczonymi tylnymi

nogami krótszymi od przednich - łatwo można by go

uznać za istotę powolną jak żółw. Tymczasem przy swym

beczkowatym, szczelnie opancerzonym tułowiu, z przodu

zakończonym spiczastą głową, a z tyłu grubym walcowa-

tym ogonem, przy czterech metrach długości oraz prawie

dwustu kilogramach wagi - Rarrra wprawdzie nie galo-

pował, ale wyciągniętym truchtem mógł prześcignąć każ-

dego Pigmeja. Nigdy tego nie czynił, gdyż nie musiał,

a sport był mu zupełnie obcy.

   Z górą sto lat wcześniej wylądował w miejscu, które

wydawało mu się typowe dla całego globu. Obraz nie był

podobny do niczego, co oglądał w ojczyźnie. Widoczność

nie sięgała rzutu kamieniem. Zewsząd otaczał go zwarty

las. Rarrra rozumiał, że zetknął się twarzą w twarz z czymś,

cowżyciu planet znał z dedukcji kosmograficznej: sposobu

rozumienia Wszechświata, wzniesionego przez jego ro-

dzimą kulturę na wyżyny wirtuozerii. Przybysz wiedział

i przedtem, że takie skupisko roślin może być wystarcza-

jąco gęste, aby nie przepuścić słonecznego promienia.

Ale co innego wiedzieć, a co innego widzieć. Analizował

każdy szczegół, dotykowymi wypustkami macek trącał

zioła, grzyby, pnie drzew i porośla na gałęziach, wąchał

otoczenie wysunięciem rurki smakowej z ukrytych pod

pancerzem ust i nacelowaniem na wybrany liść, kwiat

lub owoc.

   W pewnym oddaleniu, wtłoczony w cienistą gęstwę -

spoczywał statek, którym tu przyleciał. Lądując, wypalił

laserowym miotaczem korytarz pośród niższych drzew,

by szarawą plastykową kulę tak wcielić w puszczę, że nie

mogła być dostrzeżona z góry. Dodatkowo otoczył swój

pojazd potem niewidzialności: to miejsce, oglądane z zew-

nątrz, sprawiało teraz wrażenie szerokiej pionowej studni.

Gwiazdolot nadawał się do startu nawet za tysiąclecia.

Tak zabezpieczywszy go przed czyjąkolwiek ingerencją.

a nadto przed ruchami górotwórczymi - kosmiczny zwia-

dowca ruszyłw drogę. Parł ku jedynej w okolicy, niewiel-

kiej polanie, którą dojrzał schodząc do lądowania. Była

wtedy jaśniejszą kropką na nie kończącym się wzorzystym

hafcie zielonej planety.

   Niewiele zobaczył wędrując przez puszczę. Nie był to

splątany gąszcz, w którym człowiek przerąbuje sobie dro-

gę maczetą. Cyrkolicie jednak, nie obeznanemu z żadnym

lasem, ter‚n wydawał się tak uciążliwy, że skupiał myśli

na omijaniu przeszkód, nawet jeśli to były kępy niskich

krzewinek bądź kłody oblepione białymi gąbczakami roz-

toczowych grzybów - tak zbutwiałe, że rozsypywały się

za lada potrąceniem. Zaziemski gość uważnie obchodził

wielkie jak melony, różowe bulwy pasożytniczo wyrasta-

jące wprost z korzeni żywiciela, czasami przystrojone

w skórzastobrązowe kwiaty. W gęstszym poszyciu musiał

jednak łamać swym ciężarem krzewy gardenii, paprocie

i niskie palemki. Gdzieniegdzie wyrwał przeszkodę z ko-

rzeniami, nawet obydwoma poszóstnymi pękami macek

jednocześnie, czego Rarrrowie starannie unikali. Nie na-

potkał żadnych zwierząt prócz owadów. Drobne fruwające

skrzydłaki - bardziej podobne do znanych mu organiz-

mów niż drzewa i zioła - upewniły go, że całe tutejsze

życie opiera się na białku zanurzonym w wodzie. Było to

coś z jego świata, a zarazem sygnał, iż na Ziemi można by

zamieszkać.

   Skoro dostrzegł prześwit, żwawo pospieszył w tamtą stronę.

Przybysza pożerała ciekawość, jak wygląda tu jasny dzień.

Przed wylądowaniem jego statek zanurzył się w zwarty gąszcz

obłoków. Płynęły wszechobecne, jak horyzont długi i szeroki.

Gnębiło go, czy chmury stale i wszędzie otulają planetę.

   Nazajutrz spadł deszcz, co było dla Rarrry potężnym

szokiem. Pierwszy raz w życiu przemókł, pierwszy raz

widział tyle wody. Miał jednak szczęście, bo właśnie nasta-

wała pora sucha. Niebawem zaświeciło słońce i stwierdził

z satysfakcją, że jego promienie są bardziej pożywne niż

każdej z trzech dziennych gwiazd Cyrkoli. To był drugi,

o wiele poważniejszy dowód na przydatność Ziemi do

skolonizowania. Kosmita uznał, że zniesie figle egzotycznej

aury - byle słota nadmiernie się nie przeciągała. i byle

znów nie padał deszcz; płytki pancerza drgały mu nerwowo

na samo wspomnienie. Intensywne promieniowanie ziem-

skiego słońca ratowało go również z tego względu, że

polanka, której nie zamierzał porzucić była nasłoneczniona

tylko cztery godziny dziennie.

   Typowe dla wyżynnych rejonów kongijskiej puszczy

małe gołoborze powstało dzięki wykrystalizowaniu się

soli ze skał. Na takim miejscu usychają drzewa. Natomiast

zwierzęta przychodzą tam lizać sól. Nie uchodzi to uwagi

Pigmejów, którzy te polanki nazywają idu. Zapamiętują

je pilnie jako stanowiska łowieckie. -

   Dopiero teraz Rarrra się przekonał, jak bardzo urozma-

icone jest leśne życie. Musiał szybko dociec, czy jakieś zwie-

rzęta są zdolne mu zagrażać. Był to dla niego zupełnie nowy

problem. Organizmy z Cyrkoli różniły się od ziemskich

nie tylko wyglądem, ale znacznie gruntowniej fizjologią.

Wszelka wojna życia przeciwko życiu o przetrwanie jed-

nostek i gatunków była tam wyłącznie obroną przed zbyt-

nim zagęszczeniem. Nikt nikogo nie pożerał. Wszystkie

organizmy karmiły się światłem, którego nie brakowało

w układzie potrójnej gwiazdy, gdzie zachodom jednego

słońca sekundowały wschody drugiego albo trzeciego;

i tak w kółko. Rzadkie chwile, kiedy nic nie świeciło na

niebie dały się porównać z urokami białych nocy polarnych

na Ziemi. Cokolwiek biegało, pełzało, fruwało, było zmu-

szone od czasu do czasu uzupełnić dopływ energii, sięga-

jąc do'produktów procesów biochemicznych u form wroś-

niętych w podłoże - ale nie wyrządzając im krzywdy.

W pewnym stopniu odpowiadało to spijaniu nektaru kwia-

tów przez pszczoły albo kolibry, a jeszcze bardziej -

mikoryzie świerka z borowikiem. Również w tym wypad-

ku, partnerzy symbiozy czerpali wzajemne korzyści.

Jednym z pierwszych ssaków poznanych przez Rarrrę

była cyweta. Wyszedłszy na polankę przystanęła, a nie

widząc czegoś przydatnego na łup ani też nie wietrząc

niebezpieczeństwa - powoli, płynnie przesunęła się pod

ścianą zieleni i zniknęła w gąszczu.

   Obserwując ją, Rarrra szukał porównań z ojczystą fauną.

Zaczął od różnic. Puszyste futerko, szare w czarno-brązo-

we cętki - wcale nie zgadzało się z jego wyobrażeniami

o zwierzętach. Sierść zamiast twardej rogowej okrywy !

Włosy szczelnie obrastając‚ korpus i nogi, nawet głowę, a

na ogonie dłuższe i bardziej puszyste; i to w tak wilgotnym

klimacie! Ciarki przeszły mu pod pancerzem na nieprzy-

jemną myśl, jak on by przeżył w tej lichej ochronie ciała

kataklizm deszczu ; tych strug wody przeciekających nawet

przez rozłożyste gałęzie drzewa bawełnianego na skraju

polany, pod którym zwykł się chronić. Wysmukły tułów

cywety uznał za pocieszny, ale to mogło ułatwiać zwinne

poruszanie się w zaroślach.

   A podobieństwa Przede wszystkim czworonóg - jak

on sam i pokaźna część rodzajów zamieszkujących Cyrkolię,

zwłaszcza dużych. Oglądane zwierzę wielkości lisa wydało

mu się ogromne w zestawieniu z tym, co znał. W jego świe-

cie tylko dwa gatunki z grupy rogopancernych - do któ-

rej i on należał - osiągały takie rozmiary. Wąska mordka

cywety, charakterystyczna dla łaszowatych, przypominała

jego trójgraniastą głowę. Zadumał się. Był w innym poło-

żeniu niż ludzie, przywykli mieć bliskich kuzynów w szym-

pansach i gorylach: zoologiczny pień, z którego wywodzili

się Rarrrowie, już od setek milionów lat nie wydał zwy-

cięskich odrośli. A te konary, które odłączyły się wcześniej

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin