Orwig Sara - zwariowana rodzinka.rtf

(567 KB) Pobierz

SARA ORWIG

 

 

 

Zwariowana rodzinka

 

 

 

 

The Mad & The Bad & The Dangerous

 

 

 

 

 

Tłumaczył: Michał Wroczyński


1.

 

– Ki diabeł?

Jason Hollenbeck drapał się po brodzie i spoglądał w gęsty cień, zalegający pod wysokimi sosnami. Na stoku pagórka widniał tuzin stożkowatych kopczyków uformowanych z piasku na kształt wielkich mrowisk.

Zaintrygowany, pochylił się i wtykając palec w suchą, osypującą się ziemię, zaczaj z uwagą studiować jeden z zagadkowych stożków. Nie dostrzegł żadnych przemykających mrówek. Po prostu kopczyk z ziemi. I następny... i jeszcze następny. Kopczyk za kopczykiem. Wyprostował się oszołomiony.

– Muszę tu częściej przychodzić – mruknął.

Szlak numer trzynaście wiódł przez samotne, odległe górskie zbocze w parku narodowym San Saba w Sangre de Cristo Mountains i Jason doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jedyną osobą, która się tutaj pojawia, jest on sam.

Jego uwagę przykuł nagle pomarańczowy błysk między sosnami. Natychmiast wielkimi krokami ruszył w tamtą stronę. Wydawało mu się, że dostrzega postać ubraną w białą koszulę i pomarańczową pelerynę.

Przyśpieszył jeszcze bardziej, nie spuszczając oka ze zwodniczego kształtu przed sobą. Wtem nieoczekiwanie ziemia usunęła mu się spod nóg i Jason wpadł do dołu przykrytego liśćmi i gałązkami.

– Ki diabeł...

Wylądował niezgrabnie najpierw na stopach, a następnie przewrócił się na plecy, rozbryzgując mulistą wodę. Kiedy wreszcie podniósł się i wyprostował, zawadził o coś ramionami. Posypał się na niego deszcz liści, ziemi i gałęzi. Gdy uniósł głowę, dobiegł go dźwięczny, dziecięcy śmiech.

Ogarnęła go ślepa furia. Oparł się o krawędź dołu i wydźwignął z niego do połowy; na tyle, aby dostrzec znikającego między drzewami chłopca w pomarańczowym skafandrze.

Pod ciężarem jego ramion brzeg jamy osunął się i Jason ponownie wylądował na dnie, a z góry posypały się kolejne grudy ziemi. Teraz już wiedział, skąd wzięły się owe stożkowate kopczyki. Wiedział też, kim była postać ubrana w białą koszulę i pomarańczowy skafander: jednym z przeklętych bachorów Ruarków, który specjalnie czekał tu na Jasona. To właśnie jeden z tych upiornych szczeniaków wykopał dziurę w ziemi. Znał nawet ich imiona: Will, Brett i Kyle. Przed rokiem sam ich o to zapytał.

Wyciągnął z pochwy nóż, wyżłobił nim stopnie w ścianach jamy i wygramolił się na zewnątrz. Stanął na brzegu pułapki i popatrzył na siebie. Jego nowiutki, oliwkowozielony mundur strażnika parkowego był cały usmarowany błotem. Przeciągnął palcami po swych falistych, czarnych włosach, strącając z czupryny kilka zeschłych liści.

– Cholerne szczeniaki! – wrzasnął. – Natychmiast macie zasypać ten dół!

Odpowiedział mu jedynie szum wiatru w konarach drzew. Ogarnięty wściekłością, Jason ruszył górską ścieżką. Nie rozmawiał nigdy z rodzicami chłopców, ale teraz miał zamiar to właśnie zrobić. Dotąd próbował porozumieć się bezpośrednio z chłopcami. Chciał ich przekonać, że w lesie nie powinni grać na bębnie ani robić prób zespołu muzycznego, ponieważ płoszą zwierzynę. Zabraniał im kąpać się w rzece. Przepędzał, kiedy między drzewami puszczali zimne ognie. Szczeniaki Ruarków. Oczyma wyobraźni ujrzał dwójkę młodszych, pulchniutkich bachorów w rozsznurowanych butach, w brudnych podkoszulkach i z pokancerowanymi rękami. Ich rodzice byli zapewne jakimiś flejtuchami, żyjącymi z lasu i rzeki, których niewiele obchodził los własnych dzieci. Na szczęście pętaki musiały chodzić do szkoły. W przeciwnym razie Jason miałby je na głowie przez okrągły rok.

Myślą, że to dowcipne – wykopać dziurę, obserwować, jak wpadnie w nią strażnik, a następnie dać drapaka. Sądzą, że nie dosięgnie ich jego gniew, ponieważ dom Ruarków znajduje się poza terenem parku, a więc poza jego jurysdykcją. Ale nie tym razem. Tym razem ich wybryk naraża na niebezpieczeństwo turystów, którzy pojawiają się w parku. Jason wydłużył krok i zamaszyście ruszył po sosnowych igłach w dół doliny. Strome górskie zbocze opadało do wąskiej doliny przeciętej wodospadem rzeki San Saba. Łoskot wody zagłuszał dźwięk kroków. Przeszedł przez solidny, drewniany most, skręcił na wschód, opuścił żwirową drogę i pomaszerował w kierunku polany, na której stał dom Ruarków. Rozpierany złością, zbliżył się do zabudowań i przeskoczył długi płot, wyznaczający granice parku, od którego domostwo Ruarków było oddalone tylko o kilka metrów.

W niewielkiej odległości od rzeki biegła lokalna, żwirowa droga, przy której znajdował się dom, sprawiający wrażenie postawionej tymczasowo rudery. Na podwórku walały się dwa rowery, opona samochodowa, błotnik i piłka nożna. Jason przez chwilę zastanawiał się, czy zobaczy też brudne talerze porozrzucane na trawie, jak to było podczas jego ostatniej wizyty w tym miejscu. Dom – okazały, jednopiętrowy budynek – z bliska prezentował się nieźle. Jason pomyślał sobie, że, gdyby miał innych właścicieli, wyglądałby uroczo; jeśli, naturalnie, nowym mieszkańcom udałoby się posprzątać ten chlew po Ruarkach.

I wtedy dostrzegł w ogródku okrągły, przykryty pomarańczową peleryną, wypięty zadek kogoś, kto pochylał się właśnie nad grządką. Znów kopie! – pomyślał ogarnięty wściekłością Jason. To zapewne najstarszy szczeniak Ruarków; to jego skafander mignął mu między drzewami w lesie.

Mężczyzna zaczął skradać się bezszelestnie, tak jak nauczył się tego w lesie. Nie obchodziło go, z którym z chłopców ma do czynienia. Przeskoczył klomb z różowymi petuniami i chwycił dzieciaka za kołnierz.

– Spróbuj teraz uciekać, szczeniaku! – warknął. – Za wykopanie tamtego dołu w lesie czekają cię grube nieprzyjemności.

– Co? – „Szczeniak” ostrym skrętem ciała odwrócił się w jego stronę i Hollenbeck ujrzał w odległości kilku centymetrów od swojej twarzy jego oblicze.

Wstrząśnięty, w ułamku sekundy dostrzegł błysk zielonych oczu i kasztanowe włosy ściągnięte w koński ogon. Natychmiast rozluźnił chwyt.

– Kim, do licha...

Dziewczyna z całych sił wyrżnęła Jasona pięścią w klatkę piersiową.

Zaskoczony dał krok do tyłu i stracił równowagę. Zawadził piętą o kamień, rozłożył szeroko ramiona i upadł na plecy, prosto w petunie.

– Wynocha – wrzasnęła rozzłoszczona dziewczyna. – Połamiesz wszystkie kwiaty!

Twarz miała zabrudzoną ziemią, a kiedy wywijała małą łopatką, koński ogon obijał się jej o plecy. Patrząc na ten kucyk, Jason doszedł do wniosku, że dziewczyna jest stanowczo zbyt młoda, by być matką tych utrapionych łobuziaków; chłopcy zatem musieli mieć jeszcze starszą siostrę.

Starając się poskromić narastającą w nim wściekłość, podniósł się z ziemi i wsparł dłonie na biodrach.

– Gdzie są twoi rodzice?

– Moja mama nie żyje, a ojca nie ma w domu! – odparło dziewczątko, również opierając dłonie na biodrach i obrzucając go płomiennym spojrzeniem.

– A kim ty jesteś? – zapytał.

– Jestem Jennifer Ruark, a ty stoisz na moich petuniach. Zawsze myślałam, że strażnicy z parku dbają o florę i faunę.

– Zgadza się. Jestem strażnikiem. Nazywam się Jason Hollenbeck i jeszcze wrócę do was, żeby porozmawiać z twoim ojcem.

Dziewuszysko było równie nieznośne jak jej braciszkowie, i równie bezczelne.

– Dlaczego złapałeś mnie za kołnierz? – zapytała.

– Wziąłem cię za jednego z chłopców. Wykopali jamę w parku.

– Jamę? Boże drogi, nie waż się nigdy więcej dotykać mnie swoimi łapami! Popatrz, połamałeś połowę kwiatów!

– Bo mnie na nie popchnęłaś! Jeszcze tu wrócę! Odwrócił się i przeskoczył klomb.

– Lepiej trzymaj się z dala od tego domu! To teren prywatny. Nie masz tutaj nic do gadania.

– Jeszcze wrócę! – warknął, spoglądając na nią przez ramię. W środku cały się gotował.

– Następnym razem dostaniesz pan kulą w tyłek!

– Wrócę z szeryfem! – ostrzegł.

Nie mógł przecież pozwolić, by ostatnie słowo należało do dziewczyny.

– Bez nakazu go nie wpuszczę! Inna rzecz, że on nie będzie mi łamać kwiatów!

– Powiedz swemu ojcu, żeby na mnie czekał... powiedz, że strażnik z parku chce z nim porozmawiać.

– Dobra, on ma karabin!

Zdegustowany Jason puścił słowa dziewczyny mimo uszu i ruszył w stronę granicy parku. Obejrzał się za siebie. Jennifer pogroziła mu łopatką i odwróciła się plecami.

Zupełnie, jakby kilka petunii robiło z tego śmietnika ogród botaniczny! Pomasował bolące plecy, w które uderzył się dwukrotnie tego dnia za sprawą Ruarków. Ta mała jędza niewiele się różniła od swoich piekielnych braci.

Kiedy ponownie znalazł się na szlaku numer trzynaście, popatrzył na kopczyki ziemi. Wyciągnął radiotelefon i połączył się z szefem służb porządkowych.

– Delio, tu Hollenbeck. Mamy drobny problem. Ocenił wzrokiem pagórki. Głupio prosić o spycharkę, błysnęło mu w głowie. Ziemi tyle co kot napłakał.

– Potrzebujemy kilku ludzi, żeby zasypali dół. I kilka tabliczek ostrzegawczych dla turystów.

– Rozumiem, jeśli spycharka jest wolna...

– Wystarczy kilku ludzi z łopatami – przerwał zniecierpliwiony Jason. – Piasek jest porozrzucany po całym stoku.

– Jak duża jest ta dziura?

– Wystarczająca, żeby wpadł do niej człowiek – odparł gładko. – Ma jakieś dwa metry głębokości i z półtora szerokości.

– Kto wykopał taką jamę?

– Łobuzy.

Ścisnął mocniej radiotelefon. Z całego serca chciałby zwrócić się z tą sprawą do szeryfa, ale właściwie nie miał żadnych dowodów.

– Który szlak?

– Na szczęście ten najmniej uczęszczany. Trzynasty.

– Przecież tamtędy nikt nie chodzi. Jak odkryłeś tę dziurę?

– Co miesiąc patroluję tę drogę – odparł, czując, że znów narasta w nim gniew. – Przyślij tu ludzi, zanim znów... zanim ktoś wpadnie do tego dołu!

Wyłączył radio i wsunął je do pokrowca przypiętego do pasa. Obrzucił wściekłym wzrokiem kopczyki. Wybryk małolatów! Ponownie pomasował krzyż. Cholerne petunie! Już on pokaże Ruarkom gdzie raki zimują. Obejrzał się za siebie. Wróci tam wieczorem i rozmówi się z ich ojcem. W czasie, kiedy prowadził tę idiotyczną sprzeczkę z jego córką, reszta bractwa zapewne kryła się w domu.

Gdzieś w oddali przetoczył się grzmot i zaniepokojony Jason popatrzył na niebo. Ulewny deszcz był ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowali w tej części Nowego Meksyku.

Nagle spostrzegł po drugiej stronie jamy rozsypaną ziemię. Kilka pagórków zniknęło. Szybko podszedł do dziury i zajrzał do środka.

– Skurczybyki – mruknął i rozejrzał po lesie.

Kiedy tarzał się w petuniach, te małe diabły wróciły do parku i częściowo zasypały dół. Teraz jednak nie było już sensu, ich wołać; i tak nie wróciliby, żeby dokończyć rozpoczętego dzieła.

 

W pół godziny później, kiedy ustawiono już barierki i tablice ostrzegawcze, zauważył, że dwóch pracowników parku bacznie spogląda na jego zabrudzony błotem mundur. Niewiele czasu zajmie im zorientowanie się, kto naprawdę wpadł do dołu, i Jason do końca lata nie będzie miał spokoju.

Odezwał się radiotelefon i Hollenbeck przełączył guzik.

– Mamy doniesienie, że na trzecim szlaku pojawił się ogień – rozległ się głęboki głos Harrisa Lowmana, zarządzającego parkiem. – Czy możesz to sprawdzić?

– Jasne, już idę.

Jason wyłączył radio, polecił pracownikom dokończyć zasypywania dołu i odszedł.

Kiedy ugasił resztki ogniska na polu kempingowym przy szlaku numer trzy, ruszył z pomocą turyście, który zabłądził nad rzeką. Później otrzymał meldunek, że inny turysta widział niedźwiedzia. Okazało się, że był to owczarek collie, należący do innego wycieczkowicza. O czwartej po południu porozmawiał o przyrodzie z grupą skautów i w końcu, już pod wieczór, wsiadł do jeepa i ruszył do Ruarków.

Dom pogrążony był w ciemnościach i Jason przez chwilę zastanawiał się, czy ta hołota siedzi po prostu bez światła, nie dając znaku życia, czy też wybrała się do miasta. Kiedy pukał do drzwi, popatrzył na połamane petunie. Tak czy siak, na ten gatunek kwiatów i tak było za zimno.

Wtedy też o dach domu zabębniły pierwsze duże krople deszczu.

Hollenbeck popatrzył w niebo, które rozdarła błyskawica. Już teraz na północnych terenach Nowego Meksyku notowano wyższy o trzynaście centymetrów poziom opadów w skali rocznej, a tylko w ostatnim miesiącu przybyło siedem centymetrów. W zbiorniku Patricka Lamberta stan wody był bardzo wysoki i w ciągu ostatniego tygodnia dwukrotnie musiano otwierać śluzy w tamie, żeby spuścić do rzeki nadmiar wody.

Lato było chłodne i na wierzchołkach Sangre de Cristo Mountains nie stopniał cały śnieg. Kiedy do spływającej z górskich zboczy wody dołączały opady deszczu, poziom potoków, rzeki i samego zbiornika niebezpiecznie wzrósł. Obecne załamanie pogody nie było jednak zaskoczeniem i jeszcze tego ranka Jason przestrzegł biwakowiczów o możliwości powodzi.

Hollenbeck ponownie załomotał do drzwi i kiedy znów nikt nie odpowiedział, wrócił do samochodu. Gdy wspinał się po schodach do swojej strażnicy na wieży, skąd rozciągał się wspaniały widok na park, z nieba lały się już strugi wody. Jason był bardzo rad, że po tak denerwującym dniu trafił wreszcie do domu.

Ściągnął buty i natychmiast opuściła go złość. Niebawem wnętrze domku wypełniły dźwięki muzyki Bacha i mężczyzna z zadowoleniem rozejrzał się po swej cichej przystani. Wypastowana podłoga lśniła, wszędzie stały rośliny doniczkowe. W przeciwieństwie do siedziby Ruarków, u niego wszystko miało swoje miejsce. Na stojaku obok drzwi znajdowały się wędki, karabiny i rewolwer leżały w specjalnej, zamykanej na kłódkę szafce, przyrządy meteorologiczne i termometry trzymał na zewnątrz. Uklęknął obok wolno stojącego, metalowego paleniska kominka i rozpalił ogień. Zanim płomienie zaczęły wesoło trzaskać, przejrzał korespondencję, która nadeszła tego dnia.

Za oknami, które sięgały od podłogi do sufitu, co chwilę mrok rozdzierały błyskawice, a o szyby tłukł deszcz. Popatrzył na kratę, oddzielającą maleńki salon od maciupciej kuchni; ponownie ogarnął go błogi nastrój i radość na myśl, że jest pod własnym dachem. W skarpetkach przeszedł do niewielkiej sypialni, której ściany zastawione były regałami, uginającymi się wprost pod ciężarem książek. W przylegającej do sypialni łazience zdjął z siebie zabłocony mundur i mrucząc pod nosem w takt muzyki, ruszył do znajdującej się w kuchni pralki.

Po gorącym prysznicu upiekł sobie na kolację pierś kurczaka. Mając trzydzieści sześć lat, był bardzo zadowolony z życia, jakie prowadził. Kochał park, kochał samotność i rozległe przestrzenie. Z Ruarkami będzie się użerać następnego dnia.

Ale nazajutrz u Ruarków również nikogo nie zastał. Kiedy następnego jeszcze dnia też nikt nie otworzył mu drzwi, Jason doszedł do wniosku, że rodzinka wyniosła się do miasta, gdzie miała swój drugi dom i gdzie dzieciaki chodziły do szkoły. Dziura na szlaku trzynastym została zasypana, sam szlak wyrównany i w gruncie rzeczy Hollenbeck był niezmiernie rad, że ma Ruarków z głowy.

Nie miał natomiast z głowy ulewnych deszczów, które przez cały kolejny miesiąc trapiły park i obozowiczów. W wyniku nieustannych opadów, w połowie czerwca rzeka tak wezbrała, że w narodowym parku San Saba wprowadzono surowy zakaz kąpieli i żeglugi po rzece.

Pewnego ranka pod koniec czerwca Jason wrócił do swego domku po kolejny termos z gorącą kawą. Kiedy otwierał drzwi, dobiegł go dźwięk telefonu. Pośpiesznie zrzucił przemoczone obuwie i wbiegł do pokoju.

– Jason? Tu Terrell – dobiegł ze słuchawki znajomy tenor i przed oczyma Jasona natychmiast wyłonił się obraz twarzy jego najserdeczniejszego przyjaciela, Terrella Skinnera, również strażnika, którego rejon obejmował północno-wschodnie rejony parku. – Rozmawiałem właśnie z Harrisem. Kazał mi się z tobą skontaktować. Inżynierowie odkryli pęknięcie w tamie San Saba.

– Boże drogi, według prognoz ma lać cały dzień!

– No właśnie. Zarząd zamierza ewakuować wszystkich obozowiczów oraz właścicieli domów w dolinie. Ty masz zająć się osobami przebywającymi na wschód od twojej strażnicy aż do samego Rimrock.

– W dolinie, między parkiem a Rimrock stoją ze dwa tuziny domów! – wykrzyknął Jason. – Jeśli tama pęknie, woda ze zbiornika zmiecie je natychmiast.

– Powiadomiono już szeryfa Garcię w Rimrock. On zajmie się ewakuacją stałych mieszkańców. Ekipy inżynierskie pracowały całą noc, ale dopóki pada, sytuacja jest beznadziejna... Co z obozowiczami nad rzeką? Wielu ich tam masz?

– W mojej części parku koczują tylko trzy grupy. Dwóch chłopaków, jakiś mężczyzna i trzy małżeństwa.

– W porządku, zabierz ich, jeśli sami jeszcze się nie zwinęli; w radiu bez przerwy nadają komunikaty meteorologiczne i ostrzeżenia.

– Biwakowicze nie słuchają radia. To jeden z powodów, dla których tutaj są. Odszukam ich i każę opuścić teren parku. Mam nadzieję, że ekipy inżynierskie uporają się z pęknięciem tamy, ponieważ z deszczem nie da się nic zrobić.

– Amen. Będziemy w kontakcie.

Wytropienie obozowiczów nad rzeką zajęło mu dwie godziny. Kiedy wreszcie przekroczył granicę parku, skręcił na wschód i pomknął żwirową drogą do rudery Ruarków.

Drzwi otworzył mu chłopak o brązowych włosach i piegowatej twarzy. Nikt inny, tylko William Ruark we własnej osobie.

– Czy twój ojciec jest w domu?

– Nie – odparł zadziornie dzieciak.

Najwyraźniej dopraszał się, żeby ktoś udzielił mu lekcji dobrego wychowania.

– Will, powiedz ojcu, że ewakuujemy mieszkańców doliny. W tamie San Saba pojawiło się pęknięcie i może tak się zdarzyć, że wszystko zaleje woda.

– Naprawdę? – zapytał Will, udając przesadne zainteresowanie i Jason przez chwilę miał ochotę chwycić szczeniaka za kołnierz i spuścić mu solidne lanie.

– Naprawdę – pozornie niedbale odparł strażnik. – Przekażesz ojcu tę wiadomość?

– Pewnie, panie strażniku Hollenbeck. Przekażę mu wszystko, co pan poleci. – Chłopiec ze znudzeniem oglądał paznokcie. Nagle podniósł wzrok i uśmiechnął się. – Ktoś mi mówił, że wpadł pan do dziury. To fatalnie. Chyba nie zrobił pan sobie krzywdy? Kawał smroda!

– Kiedy wróci twój ojciec? – zapytał Jason, puszczając słowa dziecka mimo uszu i starając się zachować spokój.

– O, nieprędko.

– Dobra, nie zapomnij powiedzieć mu o tamie. Wszyscy musicie się stąd wynieść.

– Tak jest, szefie. A pan niech uważa na dziury. Will Ruark zamknął drzwi.

Poirytowany Jason wskoczył do jeepa i wyrzucając z pamięci upiorną rodzinkę Ruarków, skierował się do następnego domu, stojącego półtora kilometra dalej przy tej samej, żwirowej drodze.

Zanim dotarł do maleńkiej mieściny Rimrock, upłynęło pół dnia. Main Street liczyła sobie sześć przecznic i miała w sumie tylko cztery pasma ruchu. Najpierw zatrzymał się w sklepie warzywnym, gdzie porozmawiał z właścicielem, Juanem Sanchezem. Kiedy załadował już do jeepa zakupy, odwiedził szeryfa Garcię. Jeszcze później uciął pogawędkę z Tedem Jacksonem na stacji benzynowej, a na końcu wstąpił do kawiarni na kawę, gdzie przy okazji spotkał się z Barbie Watkins.

Było już późne popołudnie. Radio co piętnaście minut nadawało komunikat z ostrzeżeniem o możliwości powodzi, radząc obozowiczom i mieszkańcom zagrożonych terenów opuszczenie parku i doliny. Kiedy Jason wracał do domu, rwące potoki znajdowały się już tylko kilka metrów od drogi, a w miejscach niżej położonych tworzyły na jezdni kałuże błotnistej wody. Jak długo jeszcze wytrzyma tama?

W piątek rano strażnik bacznie zlustrował park z wysokości swojej wieży. Zirytowany, skierował lornetkę w kierunku, gdzie po wschodniej stronie unosiła się w powietrzu smuga szarego dymu. Dostrzegł ciemny zarys kamiennego komina domu Ruarków. Zawsze znajdzie się ktoś uparty, ktoś, kto po swojemu będzie walczył z naturą i za nic miał wszelkie przestrogi. Jason z niesmakiem potrząsnął głową.

Sięgnął po słuchawkę telefoniczną i wykręcił numer.

– Tu Terrell Skinner z parku narodowego San Saba – dobiegł ze słuchawki męski głos, który Jasonowi zawsze wydawał się o oktawę czy dwie za wysoki do postury jego właściciela.

– Terrell, czy masz jakieś nowe wieści?

– Pokazało się kolejne, niewielkie pęknięcie, a na północy, po ostatnich opadach, rzeki już wylały. Ostrzegłem wszystkich w mojej części parku i myślę, że wynieśli się już wczoraj, ale zamierzam to jeszcze sprawdzić.

– Zrobię to samo. Z komina Ruarków ciągle unosi się dym, a więc jeszcze nie opuścili domu.

– Jakich Ruarków?

– Tej upiornej rodzinki, nie pamiętasz?

– Aaa, od tych dzieciaków z dołem! Prześlemy ci wiadomość, gdyby działo się coś złego, ale wtedy zostanie tylko kilka minut, żeby opuścić dolinę przed falą wodną. Ile czasu zajmie ci dotarcie do Ruarków?

– W linii prostej to niedaleko. Ale mieszkają po drugiej stronie rzeki.

– Zabierz ich na jakieś wyżej położone tereny.

– Jeśli tylko uda mi się ich skłonić do opuszczenia domu. Dom stoi nad samym brzegiem, a teraz drogę od rzeki dzieli już tylko metr.

– Dlaczego, do licha, ludzie są tacy głupi i uparci?

– Rozmawiałem tylko z tym gówniarzem, Willem, ale on nikogo nie słucha.

– Więc lepiej ich przekonaj. Postrasz, że jeśli nie opuszczą domu teraz, jutro zabierać będzie ich helikopter.

– Dobrze, spróbuję.

– I módl się o słońce.

Jason odłożył słuchawkę, po czym podszedł do okna. Nawet bez lornetki widział, że z komina Ruarków ciągle unosi się dym. A więc rodzina wciąż przebywała w dolinie. Uparci albo głupi; zapewne to i to.

Otworzył drzwi i popatrzył na majaczący w oddali wierzchołek Mount Rainy. Poczuł ukłucie w sercu. Kochał park, kochał rozległe przestrzenie i modlił się w duchu, żeby tama nie pękła. Wsadził na głowę kapelusz i zbiegł po schodkach.

Deszcz zmienił się z ulewy w drobną, uporczywą mżawkę. Jason wprowadził jeepa na podjazd przed domem Ruarków i wysiadł z szoferki. Tym razem, kiedy tylko załomotał do drzwi, te otworzyły się i o mało nie zwaliła go z nóg sfora psów – niewielkich terierów i jednego kundla. Trzy z nich szczerzyły kły, a dwa podskakiwały, radośnie merdając ogonami.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin