Hooper Kay - Ktoś niezwykły.doc

(485 KB) Pobierz

 

 

 

 

Kay Hooper

 

Ktoś niezwykły


Rozdział 1

Gypsy gwałtownie przydusiła nogą pedał hamulca i skręciła w bok. Mały brązowy królik jak strzała przemknął przez szosę tuż przed samochodem.

„Udało się" - pomyślała z zadowoleniem. Lecz uczucie ulgi okazało się cokolwiek przedwczesne: dobrze już wysłużony volkswagen wpadł w poślizg.

Dziewczyną mocno szarpnęło w tył, potem jeszcze silniej w przód. Wyrżnęła głową o kierownicę, aż w oczach stanęły jej świeczki. Znów poleciała do tyłu. Rzucało nią wściekle, nie wiedziała już, gdzie góra, gdzie dół. Kierownica, trzymać kierownicę! Chwyciła ją kurczowo. Za wszelką cenę musi opanować oszalały pęd samochodu! Zaczęła się szamotać z dźwignią zmiany biegów. Skręcić, skręcić na pobocze! Kątem oka dostrzegła, że owo pobocze było tylko wąziutkim pasem piachu przy szosie - zaraz za nim zaczynało się stromo opadające w dół zbocze. Serce skoczyło jej do gardła. Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że za chwilę może runąć w przepaść.

Silnik volkswagena krztusił się i rzęził. Samochód wpadł na zbawczy skrawek przydrożnego żwiru. Drobne kamyki chrzęściły pod kołami i stukały w podwozie. Gypsy szarpnęła kierownicę w prawo, przyciskając jednocześnie hamulec; silnik umilkł nagle sam, ale dziewczyna dla pewności przekręciła szybko kluczyk w stacyjce.

„O Boże - myślała dygocąc - o Boże".

Wóz wytracił prędkość. Gypsy złapała teraz dźwignię hamulca ręcznego i pociągnęła z całych sił, aż coś jej chrupnęło w stawie. Samochód zatrzymał się.

Długą chwilę siedziała bez ruchu. Z tyłu stanęło jakieś auto. Usłyszała trzask otwieranych drzwi, a potem głęboki i spokojny męski głos:

- Nic się pani nie stało? Po krótkiej zaś pauzie:

- Czy pani u licha nie wie, że jechanie bez świateł stopu jest niebezpieczne i karygodnie lekkomyślne? Gypsy szarpnęła klamkę i wyskoczyła z wozu. Zawrzał w niej gniew. Ten człowiek dobił jej ukochaną

Daisy.

- Cholera jasna! To pan mnie stuknął! Daisy miała światła stopu! Przynajmniej lewe! - krzyknęła z wściekłością.

Teraz dopiero spojrzała na mężczyznę. Musiała przyznać, że nie wyglądał na pirata dróg.

Był wysoki, szeroki w ramionach, lecz przy tym szczupły. Bujne, kędzierzawe i niemal na ramiona opadające włosy lśniły ciemnym, brązowomiedzianym blaskiem. Wielkie zielone oczy patrzyły przenikliwie. Dostrzegła, że i on był zdenerwowany, choć usiłował tego nie okazywać. Zaciskał gniewnie usta.

Nie, nie wyglądał ani na cwaniaka, ani tym bardziej na jakiegoś zabijakę.

Otrząsnęła się i już miała się do przystojnego nieznajomego uśmiechnąć, kiedy ten zawołał:

- Na Boga! A ja myślałem, że ostatnie dzieci - kwiaty dorosły już dawno temu!

Machinalnie spojrzała po sobie, ale nie dostrzegła nic niezwykłego. Sprane dżinsy, malowniczo połatane kraciastą flanelą, wymięta nieco trykotowa koszulka, trochę rozdeptane i wytarte buty z czubem. Mała, ręcznie wycięta ze srebrnej blachy pacyfka, powieszona na piersi na skórzanym rzemyku z supłem. Pomyślała, że określił ją trafnie. Ale to jej nie poprawiło humoru. Gypsy z zasady nie przejmowała się swoim wyglądem. Było jej wszystko jedno, czy temu facetowi podoba się jej strój, czy nie. Uważnie, nie bez poczucia wyższości, obejrzała jego staranny i schludny ubiór. Klasyczny garnitur z kamizelką, zadziwiająco drobne stopy w błyszczących lakierkach. Potem zerknęła na olśniewający, szarosrebrny mercedes z przyciemnionymi szybami i ciągle otwartymi przednimi drzwiami. Śmiało spojrzała mężczyźnie w oczy. Na śniadych, gładko wygolonych policzkach dostrzegła lekki rumieniec. Uśmiechnęła się w myśli - i machnęła ręką. Nie będzie zawracać sobie głowy wyprowadzaniem go z błędu. Niech sobie myśli co chce. Jego sprawa. Nie siląc się na grzeczność, rzekła ostro:

- To pan uderzył Daisy z tyłu. To pańska wina.

Mężczyzna zerknął na wgnieciony tylny zderzak volkswagena. Nie było wątpliwości, miała rację.

- Owszem - odparł krótko. - Ale pani jechała bez świateł stopu.

- No i co z tego? Gdyby pan patrzył przed siebie, to by pan widział. Musiałam skręcić, bo na szosę wyskoczył królik... Jezu! Pirat! - krzyknęła i czym prędzej pobiegła do samochodu.

- Pirat?! - oburzył się nieznajomy. Gypsy otworzyła drzwi swojej Daisy i wyciągnęła ze środka sporych rozmiarów futrzany, jasnopłowy tobół. Wróciła, niosąc go oburącz z wyraźnym wysiłkiem. Oburzenie mężczyzny przerodziło się w zdumienie: futrzany tobół okazał się być dużym - wielkim nawet - himalajskim kotem. Zwierzę miało łeb, łapy i ogon czekoladowobrązowe, mordkę zaś skrzywioną z takim niesmakiem, że można by było sądzić, iż przyszło na świat wyłącznie po to, by się wiecznie dąsać.

- Proszę, no proszę, niechże pan spojrzy - fuknęła Gypsy. - Nie tylko dobił pan staruszkę Daisy, ale o mały włos nie przyprawił Pirata o atak serca!

Mężczyzna pomyślał, że jedynie trzęsienie ziemi mogłoby zrobić na Piracie wrażenie. Już chciał to powiedzieć, ale rozmyślił się. Nie miał ochoty na jałową i niezbyt mądrą dyskusję.

- Proszę mnie posłuchać... - zaczął zdecydowanie, lecz dziewczyna przerwała mu natychmiast, powtarzając uparcie:

- To pańska, wyłącznie pańska wina!

- Bardzo pani zależy, żeby mi to udowodnić, prawda?

Nagle powstało w nim jakieś niejasne podejrzenie. Zmrużył swe zielone oczy.

- Założę się, że pani nawet... Proszę mi powiedzieć, ile pani ma właściwie lat?

Gypsy wyprostowała się. Cóż tu ukrywać - raczej nie należała do osób szczególnie wysokich. Spojrzała wyniośle.

- Cóż to, pyta pan kobietę o wiek? I to ma być grzeczność?

- Owszem! Taka sama jak pani! - odciął się zirytowany.

Nowa burza wisiała w powietrzu. Przez chwilę oboje mierzyli się wzrokiem. Gypsy pierwsza spuściła z tonu. Jej twarz wypogodziła się, na delikatnych wargach zagościł nieśmiały uśmiech.

- Biedna Daisy - mruknęła.

Słysząc to, mężczyzna odetchnął z ulgą. Cofnął się o pół kroku, wziął się pod boki i uśmiechnął przyjaźnie. Lodowata uprzejmość i ton wymówki, z jakim przez cały czas rozmawiali, prysły w jednej chwili.

- A może zaczniemy od początku? - powiedział pojednawczo. - Jestem Chase Mitchell.

- Gypsy Taylor - odparła z powagą.

- Gypsy? O, to mnie nawet nie dziwi. Ta nieposkromiona natura...

- Cóż, nic na to nie poradzę - powiedziała z żartobliwą rezygnacją. Szybko jej wracał dobry humor.

- Jakżeż ja dojadę do domu? Bez pomocy mechanika Daisy nie ruszy się stąd ani na krok...

- Zabiorę panią. Przecież i tak musimy dojść do porozumienia w kwestii odszkodowania - uważnie, nie kryjąc niezadowolenia obejrzał wgnieciony zderzak swego mercedesa. - Oczywiście jest pani ubezpieczona...?

Gypsy zdawała sobie sprawę, że brak świateł stopu czynił i ją częściowo odpowiedzialną.

- Oczywiście, że jestem - wypaliła bez zastanowienia. Po chwili jednak, z mniejszą już pewnością, dodała:

- No, tak mi się przynajmniej wydaje...

- Tak się pani wydaje?

- Wie pan... ja bardzo dużo podróżuję, stale jestem w drodze... I czasem poczta z urzędu ubezpieczeniowego nagle gdzieś się zapodziewa - urwała, zrozumiawszy, że znów zbierają się nad nią czarne chmury. Owszem, Gypsy czasem lubiła się podroczyć, ale nie była przecież aż tak niemądra. Dodała więc szybko:

- Ale tym razem jestem raczej pewna. Tak, na pewno jestem ubezpieczona.

- To dobrze - powiedział krótko.

Teraz on się jej przyglądał, równie badawczo jak ona jemu przed kilkoma minutami. Była drobnej postury, ciemnowłosa i bez wątpienia bardzo młoda. Miała piękną, ujmującą twarz i duże, rozmarzone, brązowe oczy.

- Hmm, w pierwszej chwili sądziłem, że ma pani jakieś... piętnaście lat - mruknął pod nosem, jakby rozmawiał sam ze sobą. - Ale po namyśle przyznaję, że się myliłem.

- Jeszcze jak! - Gypsy wcale się nie zdziwiła. Przyzwyczaiła się już do takich rozmów. - Pomylił się pan, drobnostka, o trzynaście lat. Mam lat dwadzieścia osiem. - Zamrugała szybko oczami. - No proszę, co za chytry podstęp. W ten sposób jednak udało się panu wszystkiego dowiedzieć.

Chase uśmiechnął się szeroko. W jego pięknych, zielonych oczach Gypsy wyczytała zadowolenie, ale i sympatię.

- Cóż, musiałem to zrobić w ten czy w inny sposób. - I zanim zdążyła spytać, dlaczego musiał, dorzucił szybko:

- Proszę do środka. Podwiozę panią do domu.

Gypsy do tego stopnia ufała swej intuicji co do ludzkich charakterów, że bez obawy wsiadła do samochodu człowieka, którego poznała zaledwie kilka minut temu. Bo czyż ten mężczyzna mógłby zrobić jej krzywdę? Westchnęła tylko i pożegnała spojrzeniem osamotnioną Daisy. Obeszła szeroką maskę mercedesa i usiadła na komfortowym, obitym zamszem siedzeniu. Ale po namyśle wróciła jeszcze do swojej staruszki i wyjęła kluczyki ze stacyjki.

- Jest pani pewna, że nie trzeba zamknąć drzwi?

- Nie ma potrzeby - uśmiechnęła się, sadowiąc się na powrót obok przystojnego szofera. - Daisy nie ujedzie nawet pół metra.

- Jak pani uważa. Którędy jedziemy?

- Proszę się trzymać tej żółtej drogi - wskazała przed siebie.

Droga pięła się łagodnie pod górę. Nie ujechali jednak daleko, a Chase poczuł na sobie uporczywe spojrzenie. Zerknął w bok. Napotkał wzrok kota.

Nie miał wielkiego doświadczenia z kotami. W dzieciństwie nabawił się alergii na ich sierść, z której w późniejszych czasach została mu jeśli nie niechęć, to przynajmniej pełna rezerwy obojętność. Ale oczy tego kota patrzyły jakoś szczególnie. Było w nich coś świdrującego, coś bezlitośnie i na wylot przeszywającego. Tak potrafią patrzeć tylko koty i wielbłądy. Chase poczuł się nieswojo.

- Pani kot mnie nie lubi - powiedział, obserwując uważnie krętą, trudną drogę.

Zaskoczona, spojrzała na niego, a potem na zwinięte na jej kolanach zwierzę. Kot pielęgnował w spokoju swą brązową łapę.

- E tam, zdaje się panu. Pirat wszystkich lubi.

Chase znów zerknął na zwierzę - i aż go ciarki przeszły.

- No to dlaczego tak mi się przygląda?

Gypsy spojrzała na kota. Wydawał się bardzo zajęty i niczego nieświadomy.

- Wcale się nie przygląda - powiedziała z lekkim zniecierpliwieniem. - Liże łapkę. Chase nie odważył się znowu spojrzeć. Oczy Pirata hipnotyzowały go.

- Zresztą mniejsza. Proszę mi powiedzieć, panno Taylor...

- Po prostu: Gypsy - przerwała mu.

- Proszę bardzo, ale pod warunkiem, że i ja będę miał ten honor.

- Świetnie. Nie znoszę tych wszystkich ugrzecznień.

- A więc, Gypsy, gdzie dokładnie mieszkasz? Bo tak się składa, że znam tę drogę i wiem, że kończy się jakąś milę czy dwie stąd. Stoją tam dwa domy...

- Tak. Jeden z nich jest mój - znów mu przerwała.

- Twój? - spytał Chase, lekko zaskoczony.

- To znaczy... mieszkam w nim na razie - wyjaśniła niespiesznie, pochłonięta wyglądaniem przez okno. Jakżeż miło było patrzeć na Pacyfik! - Właściciele przenieśli się na pół roku do Europy. Zostały mi jeszcze cztery miesiące.

- Rozumiem.

Zabrzmiało to jakoś dziwnie. Gypsy poczuła się dotknięta.

- Posłuchaj, mylisz się, osądzając mnie na podstawie ubrania. Włożyłam te ciuchy tylko dlatego, że musiałam zawieźć Pirata do weterynarza.

- Ach tak. A pacyfa?

Niezbyt uważnie jej słuchał. Gypsy zastanawiała się, dlaczego.

- To tylko prezent od moich przyjaciół. Coś w rodzaju... żartu - wyjaśniła, uważnie przyglądając się swemu nowemu znajomemu. Wyglądał jak chłopiec, który w ciemnym pokoju zmacał coś ręką i nie bardzo wie, co to jest. Dziwne. Już miała wybadać, co go gryzie - nie należała bowiem do przesadnie nieśmiałych - kiedy Chase znów się odezwał.

- Mieszkasz gdzieś w okolicy? To znaczy, kiedy nie pilnujesz domu...?

- Nie. Mieszkam zawsze w domu, którego akurat pilnuję. Przedtem mieszkałam przez trzy miesiące na Florydzie, a jeszcze przedtem w Nowej Anglii. Lubię swobodę i częste zmiany miejsca.

- Aha.

- Domyślam się, że nie jest to twój styl życia? - uśmiechnęła się ironicznie.

- Rzeczywiście nie - odpowiedział. I nagle spytał z brutalną otwartością:

- Mieszkasz sama?

Gypsy pomyślała, że nie powinna mu jednak mówić wszystkiego. Samotna dziewczyna musi utrzymywać rozsądny dystans w stosunkach z nieznajomymi. A z drugiej strony, sądząc z ogólnego wrażenia, ten facet absolutnie nie mógł być gwałcicielem czy rabusiem.

- Nie. Przeważnie jest ze mną gospodyni. Ale akurat teraz wyjechała do krewnych, więc jestem sama. A właściwie to czemu pytasz?

- Tak tylko - spojrzał na nią. - Nie nosisz pierścionka. Chociaż, czy ja wiem...? W dzisiejszych czasach pytanie kobiety o to, czy jest samotna, nie wyklucza automatycznie szans na... przyjaźń.

Gypsy zerknęła na Chase'a zaciekawiona. Sama przed sobą nie chciała przyznać, że serce zabiło jej żywiej. Prawdę mówiąc, pytania te nieco ją żenowały. Nie bardzo wiedziała, do czego zmierzał. Mężczyzna tak przystojny jak Chase Mitchell... Nie, powiedziała sobie z mocą, nie! Nic ją nie obchodzi. Znalazła się teraz na życiowym zakręcie i jakikolwiek mężczyzna oznaczać mógł dla niej tylko same kłopoty. A ona nie potrzebowała kłopotów.

Jakikolwiek - a zwłaszcza ten. Nic ich nie łączyło, byli zupełnie do siebie niepodobni. Chase Mitchell nigdy nie przystałby na jej sposób na życie - dość szczególny sposób, musiała przyznać.

Zmarszczyła brwi, wyrzucając sobie w duchu, że się w ogóle nad tym zastanawia. Przecież zwykła była ucinać tego typu męskie manewry twardym i zdecydowanym „nie". To było najprostsze i najlepsze, pozwalało uniknąć późniejszych nieporozumień i wzajemnych pretensji.

Z zamyślenia wyrwał ją miękki głos Chase'a:

- Oczywiście myślę o takiej przyjaźni, które nie oznacza... hmm, wspólnego życia. „Doprawdy?" - pomyślała Gypsy.

- Obawiam się, że życie ze mną byłoby bardzo trudne. Kocham włóczęgę - powiedziała.

- Wiesz, są mężczyźni, którzy uważają koszta podróży za stosunkowo niską cenę. I skłonni są ją płacić. Zabrzmiało to jak komplement; Gypsy w każdym razie przyznała, że sprawił jej przyjemność. Ale nie

pytała, czy zrobił to celowo. Nigdy nie wiadomo, co się złapie na tak zarzuconą wędkę. Szybko znalazła temat bardziej bezpieczny.

- A ty? Mieszkasz gdzieś w pobliżu?

Kiwnął głową, ale nie patrzył na nią. Droga była w dalszym ciągu kręta i trudna, choć oddalili się już od krawędzi skalnego urwiska. Drzewa po lewej stronie zasłaniały ocean.

- Przez całe życie mieszkałem na Zachodnim Wybrzeżu - powiedział. - No, z wyjątkiem lat szkolnych.

- Masz ładny samochód.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin