Walka z dyskryminacją - czyli wychowanie przez kłamanie - W demokracji trzeba kłamać elegancko i niezbyt nachalnie.doc

(128 KB) Pobierz

 

 

Walka z dyskryminacją, czyli wychowanie przez kłamanie
 

Jest rzeczą zupełnie naturalną, że każde państwo prowadzi określoną politykę edukacyjną. Od wychowania dzieci i młodzieży w znacznej mierze zależy bowiem przyszłość całego społeczeństwa i jego dalsze losy. Polacy powinni być pod tym względem szczególnie wyczuleni - wszak przeszliśmy okres długotrwałych zaborów, a to wiązało się z germanizacją (w zaborze pruskim i austriackim) oraz z rusyfikacją. Były to procesy bardzo brutalne, dziś o tym zapominamy, ale na kilku pokoleniach odcisnęły bolesne piętno. Okres niepodległości 1918-1939, czyli II RP - był bardzo krotki. Zdołaliśmy jednak wówczas dokonać rzeczy niezwykłej: tak wychować "pokolenie Polski Niepodległej", że w czasach największej próby, podczas wojny i okupacji, spełniło ono swe zadanie z najwyższym poświęceniem. Nie ulega wątpliwości, że jest to wysiłek nie do powtórzenia. Ofiary były tak wielkie, że nie miał już kto wychować następców.
Straty były straszliwe i nie do naprawienia. To nie były "straty wojenne" jak w wojnach poprzednich. Przede wszystkim obaj okupanci niszczyli ze szczególną zaciekłością polską inteligencję, aby pozbawić nas całkowicie warstwy przywódczej. Symbolem tego jest Katyń po stronie sowieckiej, a Sonderaktion AB czy Palmiry - po niemieckiej.

Stalinowska wymiana kadr i jej dalekosiężne skutki
W 1944 roku weszli do Polski Sowieci. Tym razem do całej, nie tylko na Kresy, jak w latach 1939-1941. Pierwszy okupant (wespół z Niemcami) stał się teraz naszym "wyzwolicielem". Sytuację miał ułatwioną, bo był teraz "sojusznikiem naszych sojuszników", wytworzył szybko kolaboracyjne struktury, opanowane przez własną agenturę, ale zachował to, co było wyłącznie grą pozorów: narodową formę komunistycznej okupacji. W osłabionym społeczeństwie, pozbawionym naturalnych autorytetów i wzorów, w znacznym stopniu zdało to egzamin. W końcu była "Polska" Ludowa (wkrótce PRL), "Polska" Partia Robotnicza (wkrótce PZPR), "polscy" pisarze, poeci, itd. Dawało to złudne poczucie, że jest w miarę normalnie. Istniały też "polska" szkoła i "polskie" uczelnie. Początkowo zresztą, gdy brakowało nowych, stalinowskich kadr, nie mijało się to z prawdą. Ale po kilku latach nastąpiło dociskanie ideologicznego pasa, zaczęła się szybka wymiana kadry wychowawczej (na uczelniach i w szkołach), powstały nowe, obrzydliwe w treści podręczniki, inne były już zakazane. Można dziś sięgnąć do podręczników Heleny Michnik czy Marii Turlejskiej, aby się przekonać, ile były warte. To wcale nie było śmieszne, to było straszne!
Z uczelni wyrzucano zacnych uczonych o międzynarodowym autorytecie, ich miejsce zajmowały pospiesznie awansowane komunistyczne przybłędy, które normalnie nie miałyby tam nawet wstępu z racji braku rzetelnej wiedzy i przede wszystkim - pionu moralnego i obywatelskiego. Może mało kto dziś o tym pamięta, ale wtedy naukę zastąpiono pseudonauką, wiedzę - ideologią, a wychowanie - pseudowychowaniem. I trwało to dziesiątki lat!
Należy jednak wiedzieć, że nie dokonało się to "samo", że to nie "ustrój" taki był, bo stali za tym konkretni ludzie. Co więcej, po 1989 roku wielu z nich utrzymało swą pozycję, maskując wcześniejszą rolę opozycyjnością i "walką" z komuną. Ale to oni są w głównej mierze odpowiedzialni za to, że poprzedni system nie został rozliczony, a kolaboranci napiętnowani. Zafundowali nam "grubą kreskę" oraz legendę, że to oni pierwsi podjęli walkę, że tylko oni mają szczególne zasługi, a więc idące za tym prawa określania, co ma być teraz. Przykładów mamy aż nadto: "opozycyjny" filozof Leszek Kołakowski, "opozycyjny" pisarz Ryszard Kapuściński, "opozycyjny" polityk Jacek Kuroń, "opozycyjne" czerwone harcerstwo, które w dodatku ma jakoby wielkie zasługi wychowawcze. Dokonano olbrzymiego zabiegu psycholingwistycznego, wmawiając nam, że czerwone nie było czerwone, tylko co najwyżej "różowe". Że jakoby kierowały nimi "impulsy moralne" (tak jak tow. Bronisławem Geremkiem), więc jakiekolwiek wypominanie im wieloletniej, stalinowskiej, komunistycznej przeszłości jest nie tylko grubym nietaktem - to prawie zbrodnia.
 

I tu dochodzimy do sedna rzeczy - co się stało z polityką edukacyjną w III RP, w czyich znalazła się rękach i w jaką stronę została skierowana? Pierwszym zewnętrznym objawem, co się dzieje, była walka z "polskim nacjonalizmem" (tropiono i tropi się go wszędzie, z gorliwością godną stalinowców), a nawet ze słowem "narodowy" (tu kłania się osławiona dyskusja powadzona na ten temat w latach 90. w pewnej osławionej gazecie). Ale wysiłek główny został skierowany na walkę z "mitologią" naszych dziejów ojczystych, obnażanie naszej odwiecznej "nietolerancji" i powszechnego, krwiożerczego "antysemityzmu", w dodatku wynikającego ze zbyt dużych wpływów Kościoła katolickiego na nasze dzieje. Powołano do tego liczne instytucje "społeczne" w postaci stowarzyszeń (tropiących i węszących), organizacji, fundacji, ośrodków naukowych (w których kwitnie pseudonaukowa hucpa), klubów i centrów. Ich zadaniem jest podtrzymywanie sztucznej "dyskusji", wywoływanie nowych tematów i frontów "walki" z polskim "czymś tam", bezczelne "oczyszczanie" polskiej pamięci, stałe "poprawianie" historii i kształtowanie polityki edukacyjnej w ściśle określonym kierunku.
Nie jest to jednak tylko nacisk określonych środowisk poprzez powołane czy też opanowane przez nich instytucje, albowiem staje się to polityką edukacyjną polskiego państwa. Przeciwwagi prawie nie ma, a wszelkie działania, obnażające nawet najbardziej ordynarne kłamstwa, są natychmiast zagłuszane lub całkowicie przemilczane.

Jeden z wielu programów "edukacyjnych"
Rozpatrzmy to na przykładzie niewielkiej, ale jakże ważnej książki, mającej służyć jako materiał edukacyjny dla nauczycieli w ramach rządowych programów "walki z dyskryminacją", finansowanych przez Ministerstwo Edukacji Narodowej z polskiego budżetu. Czyli nauczyciele są specjalnie szkoleni, aby następnie mogli zająć się swymi uczniami zgodnie z wcześniej przygotowanymi dla nich wytycznymi. Mowa o następującej pozycji: Kinga Białek, Teresa Halik, Agata Marek, Robert Szuchta, Barbara Weigl "Edukacja przeciw dyskryminacji", Stowarzyszenie Vox Humana, Warszawa 2008. Książkę wydano w ramach realizacji projektu "Edukacja przeciw dyskryminacji". Projekt jest finansowany przez Ministerstwo Edukacji Narodowej.
Wachlarz jest dość szeroki: Żydzi (powinno być też: żydzi - jeśli chodzi o religię), muzułmanie, Wietnamczycy, Romowie. Ale jest on nawet na pierwszy rzut oka niepełny i bardzo tendencyjny. Mamy przecież w Polsce ponad 173 tys. ludzi deklarujących się jako Ślązacy, ponad 150 tys. - jako Niemcy, prawie 50 tys. - jako Białorusini, ponad 30 tys. jest Ukraińców, 6 tys. Rosjan, prawie 6 tys. Litwinów. To oficjalne dane z ostatniego Narodowego Spisu Powszechnego 2002. Między Polakami a tymi społecznościami też mają miejsce różne konflikty, często wynikające z tragicznej czy bardzo tragicznej niedawnej przeszłości. Tak jest choćby w przypadku Ukraińców.
Z książki wynika zupełnie inna hierarchia: na pierwszym miejscu są Żydzi (wg powyższego spisu zaledwie 1,1 tys.), muzułmanie (stałych mieszkańców Polski zapewne tysiąc lub dwa), którzy znaleźli się tu - jak przypuszczam - tylko dla "równowagi" i rozszerzenia tła, Wietnamczycy (nie ma ich w spisie, ale dziś może to być społeczność licząca nawet kilkadziesiąt tysięcy ludzi, o konfliktach z nimi prawie nic nie słychać) oraz Romowie - ich jest prawie 13 tysięcy. Nie ma natomiast - o dziwo - mniejszości seksualnych. Ale spokojnie, od tego są przecież inne książki i inne programy. Nic nie umknie bowiem uwadze sił postępowych, miłujących tolerancję i "chroniących" prawa mniejszości, choćby kosztem praw olbrzymiej większości.

Robert Szuchta o Żydach - odkrywczo?
Autorem rozdziału poświęconego Żydom w Polsce jest Robert Szuchta. Już samo wyliczenie jego funkcji i dokonań ma powalić czytelnika z nóg. Bo skoro taki autorytet, to musi wszystko wiedzieć lepiej. Oto jego prezentacja: "Robert Szuchta - nauczyciel historii w LXIV Liceum Ogólnokształcącym im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Warszawie. Autor ponad 50 artykułów historycznych i metodycznych na temat nauczania o Holokauście i edukacji wielokulturowej w pismach polskich i zagranicznych (USA, Niemcy, Izrael). Członek Komisji Dydaktycznej Polskiego Towarzystwa Historycznego. Rzeczoznawca podręczników szkolnych do nauczania historii w zakresie dydaktycznym z ramienia Ministerstwa Edukacji Narodowej. Członek Rady Programowej Stowarzyszenia przeciwko Antysemityzmowi i Ksenofobii Otwarta Rzeczpospolita, członek Stowarzyszenia Centrum Badań nad Zagładą Żydów". Kiedyś władcy i miłościwie nam panujący książęta, wyliczając swe tytuły, dodawali jeszcze zwyczajowo: etc., etc., co miało sugerować, że to i tak nie wszystko. Więc i my to zróbmy.
 

Autor zaczyna oczywiście od początku, czyli od średniowiecza: "Żydzi zajmowali się głównie handlem, a część lichwą, czyli udzielaniem pożyczek pieniężnych na procent" (s. 9) Nie ma jednak ani słowa o handlu niewolnikami, co było wówczas najważniejszą domeną kupców żydowskich. Handel niewolnikami, zakazywany przez Kościół i potępiany, był niezwykle zyskowny: "towar" się nie psuł, sam się przemieszczał (wystarczało tylko popędzać nieszczęśnice i nieszczęśników na południe), a dostarczał krociowych zysków. Sympatii to jednak takim kupcom nie dodawało, wprost przeciwnie, rodziło konflikty. Dlatego zostało pominięte milczeniem?
 

Jest jednak ocena ogólna: "Odmienność i obcość Żydów budziła czasem niechęć, częściej zaciekawienie sąsiadów - chrześcijan. Pomimo niechęci do Żydów podsycanej przez duchowieństwo i Kościół, który oskarżał bezpodstawnie Żydów o bogobójstwo, profanację hostii, popełnianie mordów rytualnych i nienawiść do chrześcijan, życie codzienne zmuszało ludzi do koegzystencji i utrzymywania dobrosąsiedzkich stosunków" (s. 10). A więc tylko wymogi codziennego życia miały wpływ na to, że stosunki z Żydami były dobre? I jak zawsze - wszystkiemu byli i są winni Kościół i duchowieństwo. Przecież rola Kościoła była wówczas dominująca i nie oszukujmy się, bez jego aprobaty i nakazów Żydzi w dawnej Polsce nigdy nie mogliby osiągnąć stanu, który sami nazywali "żydowskim rajem", ciesząc się ogromnymi przywilejami i autonomią kahalną, co miało miejsce aż do kresu I Rzeczypospolitej.

W II RP prawie holokaust
Dziwaczny w ujęciu tego autora jest okres odzyskiwania przez Polskę niepodległości po rozbiorach i zróżnicowane zachowania mniejszości żydowskiej. Nie ma więc mowy o dążeniach części Żydów do wprowadzenia tzw. Judeopolonii (w której miałyby obowiązywać trzy języki urzędowe: polski, hebrajski i jidysz). Nie ma słowa o Icchaku Grünbaumie i jego znamiennych słowach: "w tej chwili straciliście Wilno i Lwów", co było zapowiedzią działań części społeczności żydowskiej przeciw programowi granicznemu na wschodzie. Istnym kuriozum jest jednak brak informacji o wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku. Powstawały wówczas zalążki sowieckiego aparatu państwowego w postaci agenturalnych Rad Delegatów Robotniczych i Żołnierskich. Uczestniczyli w nich nie tylko miejscowi komuniści (a wśród nich działacze pochodzenia żydowskiego), ale też - co łatwo wykazać - członkowie Bundu. Świadczy to o metodzie autora - pomijać wszystko, co niewygodne, i już mamy jasność "wykładu".
 

Lata 30. XX w. to jedno wielkie pasmo nieszczęść społeczności żydowskiej w Polsce. Można odnieść wrażenie, że to nie była Polska, lecz III Rzesza Niemiecka z jej programem prześladowań i eksterminacji Żydów: "Przez Polskę przetoczyła się fala ponad 150 zajść antyżydowskich. Polscy mieszkańcy miast i miasteczek niszczyli mienie żydowskich współobywateli i stosowali wobec nich przemoc. 9 marca 1936 r. drobny zatarg na miejscowym targu w Przytyku przerodził się w pogrom ludności żydowskiej miasteczka. Zabito dwoje Żydów, a 340 raniono" (s. 22). Nie ulega wątpliwości, że Szuchta bezkrytycznie powiela dawno już ośmieszone "odkrycia" pewnej badaczki - dr. Aliny Całej, której życiową pasją stało się demaskowanie polskiego antysemityzmu, i czyni to z uporem maniaka, naciągając fakty i dokonując ich reinterpretacji. Dobrze, że w tym przypadku Szuchta przywołał też Przytyk. Dzięki rzetelnym badaniom, bardzo solidnie udokumentowanym przez Piotra Gontarczyka, wiemy, że trudno mówić o samoistnym pogromie antyżydowskim wywołanym przez chrześcijan. Stroną, która rozpoczęła krwawe wydarzenia, byli bowiem wcześniej przybyli do miasteczka uzbrojeni Żydzi-bojówkarze, którzy zastrzelili chłopa przybyłego na miejscowy targ. Dlatego Gontarczyk słusznie używa słowa "zajścia", a nie pogrom, i przedstawia wydarzenia we właściwym świetle, rysując szerokie tło i przytacza liczne, dziś już nieznane dokumenty, włącznie ze stenogramem rozprawy sądowej.
Przy okazji przytacza coś jeszcze: słowa Ozjasza Thona (jednego z przywódców syjonistycznych), który na łamach gazety żydowskiej "Nowy Dziennik" napisał o... "dwóch ofiarach ludzkich". (Zob. Piotr Gontarczyk, Pogrom? Zajścia polsko-żydowskie w Przytyku 9 marca 1936 r. Mity, fakty, dokumenty, Biała Podlaska - Pruszków 2000, s. 77).
 

Ofiary były jednak trzy - pierwsza to zamordowany Polak, Stanisław Wieśniak, ale to już nie był dla Thona człowiek. Czy tym tropem rozumowania - przez przemilczanie i przekręcanie faktów, chce iść Szuchta w swym instruktażu dla nauczycieli?
Warto wspomnieć o wielu innych manipulacjach i kłamstwach dotyczących przedwojennych zajść polsko-żydowskich, w których kolejność ofiar była odwrotna, a zatem trudno mówić o samoistnych pogromach. Ale na to miejsca u Szuchty nie ma.

Bardzo prosty podział na "dobrych" i "złych"
To był tylko przedsmak tego, co można wyczyniać z takiej okazji z historią Polski. Prawdziwe rewelacje dotyczą bowiem wojny 1939 r. i okupacji. Dla Szuchty wojna we wrześniu 1939 r. toczyła się tylko z Niemcami! Udało mu się jakoś "zgubić" gdzieś Sowietów i ich rolę jako najwierniejszego sojusznika Niemców - nazistów w IV rozbiorze Polski, choć przypadła im większa część Polski. W jego wywodzie nie ma także miejsca na opis sowieckiej okupacji w latach 1939-1941, w tym na pokazanie zróżnicowanych postaw społeczności żydowskiej. Nie znalazł też choćby słowa komentarza i wyjaśnienia, czym była komunistyczna rewolta na Kresach po 17 września 1939 roku. Nie dowiemy się więc, jaki był w niej udział "czerwonych milicjantów" i "robotniczych gwardzistów", jaka była skala zbrodni i represji wobec polskiej społeczności na Kresach. A zamordowano wówczas od kilku do kilkunastu tysięcy ludzi, bardzo często w niezwykle bestialski sposób, z zastosowaniem wyrafinowanego okrucieństwa. Dochodziło wówczas do szczególnej współpracy bojówek żydowsko-białoruskich czy żydowsko-ukraińskich z wkraczającymi Niemcami (Kowel, Luboml). Wywieszano czerwone sowieckie szmaty z sierpem i młotem i na dowód przyjaźni - czerwone szmaty z hitlerowskim Hakenkreutzem! Dlaczego mamy o tym nie pamiętać? Bo to dla kogoś jest dziś niewygodne? Dawni uczestnicy tychże "milicji" i "robotniczych gwardii" w PRL szczycili się swymi dokonaniami. Czy obecnie są już pod jakąś ochroną?
 

To, co się działo po 22 czerwca 1941 r., czyli po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, Szuchta sprowadził wyłącznie do odwetu społeczności polskiej za "rzekomą" (tak, to jego określenie) kolaborację Żydów z Sowietami: "Lokalne społeczności, wśród których żywy był przedwojenny stereotyp 'żydokomuny', brały teraz odwet za rzekomą masową kolaborację miejscowych Żydów z aparatem władzy i represji w okresie okupacji sowieckiej tych terenów, czyli w latach 1939-1941. Warto jednak pamiętać, że w świetle badań współczesnych historyków skala poparcia przez Żydów sowieckiego aparatu władzy była daleka od powszechnego" (s. 27). Szuchta uwielbia wielkie kwantyfikacje. Mamy więc "lokalne społeczności", co sugeruje, że praktycznie cała polska społeczność jest w coś uwikłana. Z drugiej strony, poparcie Żydów dla Sowietów było "dalekie od powszechnego", czyli dotyczy tylko jednostek. Dyskusja sprowadza się więc do absurdów. Ale to nie koniec: "Do masowych zabójstw Żydów doszło w Radziłowie (7 lipca) i Jedwabnem (10 lipca) w Łomżyńskiem, gdzie miejscowa ludność polska spaliła żywcem w położonych na skraju obu miejscowości stodołach od 500 do tysiąca Żydów". Co o tym wiemy? Nawet z wielce ułomnego śledztwa wynika, że może chodzić o udział ok. 40 Polaków, a ofiar w Jedwabnem było maksymalnie 300. Lecz ani słowa o niemieckich inspiracjach i organizowaniu takich wydarzeń. I znowu wielka kwantyfikacja: brała w tym udział "miejscowa ludność polska". Czyli cała! Czyżby? To kto w takim razie uratował setki tych Żydów, którzy tego dnia (i w dniach następnych) zdołali się ukryć u polskich sąsiadów?
 

Odnośnie do okupacji niemieckiej mamy wzmianki o pomocy Polaków. Wymieniony jest więc Henryk Sławik (Szuchta jednak przekręca jego nazwisko na: "Słowik"), który brał udział w uratowaniu ok. 20 tys. Żydów węgierskich i zapłacił za to własnym życiem. Jest Irena Sendlerowa, ale ani słowa o Zofii Kossak-Szczuckiej czy Janie Dobraczyńskim, którzy z racji swych rozległych kontaktów w kościołach i katolickich klasztorach byli w stanie zapewnić realną pomoc nieszczęśnikom. Sama Sendlerowa takich możliwości przecież nie miała... Pomijanie osób naprawdę zasłużonych na tak wielką skalę jest po prostu fałszem.
Fałszywa jest też ocena generalna, choć tu Szuchta sprytnie zasłania się "opiniami współczesnych historyków", pisząc: "Problematyczne pozostanie zachowanie większości społeczeństwa polskiego wobec Zagłady. W opinii wielu współczesnych historyków rozpowszechnioną była postawa bierności, a w skrajnych wypadkach zadowolenia, że Niemcy 'rozwiążą za nas kwestię żydowską'". I znowu wszystko nie tak. Przecież ponad 90 proc. ofiar żydowskich zginęło bez jakiejkolwiek możliwości dotarcia do nich przez Polaków: w gettach i obozach zagłady. Byli starannie wyizolowani przez Niemców, ale nie sposób pomijać faktu, że pomocnikami w ich zagładzie były przede wszystkim Judenraty, które prowadziły dokładną ewidencję i wyznaczały kontyngenty na śmierć, oraz policja żydowska, której rolą było wyłapywanie nieszczęśników i pilnowanie ich na placach i w transporcie. Z rozważań Szuchty może zaś wynikać, że gdyby tylko "zachowanie większości społeczeństwa polskiego" było inne, to do eksterminacji Żydów mogłoby nie dojść. Jest to dziś typowy argument przywołanych przez niego "wielu współczesnych historyków", którzy jednak powinni zacząć się uczyć historii od początku. Dokładnie i w szerszym kontekście, albowiem łącznie II wojna światowa pochłonęła ponad 70 mln ofiar. Polacy nie byli w stanie pomóc nawet sami sobie...
I zapytajmy wprost: które społeczności - biorąc pod uwagę zagrożenie, jakie było codziennością na okupowanych ziemiach polskich, gdzie za byle co, nie tylko za pomoc Żydom, groziła kara śmieci, zrobiły dla ludności żydowskiej więcej?

Po wojnie
Omówienie okresu powojennego to podobna karykatura stosunków polsko-żydowskich, jak opisy wcześniejsze. Według Szuchty, "uratowało się" około 50-60 tys. Żydów. Tu należy zadać mu pytanie: czyżby naprawdę "uratowało się"? Okupacja niemiecka trwała przecież 5-6 lat. Nie było możliwe, aby taki okres przeżyła choć jedna osoba bez udzielanej jej pomocy (w różnym zresztą zakresie) - więc jak sami się uratowali? Tylko w Warszawie do Powstania Warszawskiego ukrywało się ok. 30 tys. Żydów, większość z nich przeżyła także okres Powstania Warszawskiego i z ludnością cywilną wyszła ze zniszczonego miasta. Też bez niczyjej pomocy?
 

I stara, wyświechtana śpiewka o powszechnie stosowanej praktyce zmiany nazwisk ocalonych i ukrywaniu prawdziwej tożsamości. Szuchta pisze, że tylko nieliczni wracali do nazwisk prawdziwych, ale "czynili to jednak niechętnie i rzadko". Przyczyny tego były naprawdę różne, ale najczęściej polityczne. Osoby sprawujące eksponowane funkcje w aparacie państwowym i partyjnym, w bezpiece, wojsku, sądownictwie czy prokuraturze - masowo otrzymywały nową tożsamość, aby zatrzeć wrażenie o skali udziału społeczności żydowskiej w aparacie władzy. A nie dlatego, że szczególnie obawiały się polskiego otoczenia.
I dalej: "Niechętne czy wręcz wrogie nastawienie społeczeństwa do Żydów przybrało postać antyżydowskich wystąpień, a w skrajnych przypadkach pogromów". Tu Szuchta jednym tchem wymienia pogrom w Kielcach 4 lipca 1946 r., który mimo kilkudziesięcioletnich już badań nadal pozostaje jedną z największych tajemnic Polski Ludowej i o którym wiemy w sumie stosunkowo mało, czy "pogrom w Rzeszowie" w czerwcu 1945 roku. O tym drugim wyszła niedawno solidnie udokumentowana książka dr. Krzysztofa Kaczmarskiego pod wielce znamiennym tytułem: "Pogrom, którego nie było. Rzeszów 11-12 czerwca 1945 r. Fakty, hipotezy dokumenty", Rzeszów 2008.
Dodajmy do tego choćby Parczew w lutym 1946 r. - wg Szuchty był to pogrom "dokonany przez grupę zbrojnego podziemia". Przydałoby się, żeby autor zapoznał się bliżej ze wszystkimi dostępnymi źródłami na ten temat. Może wtedy jego końcowe wnioski byłyby bardziej wyważone niż te: "Ocenia się, że w latach 1944-1946 na ziemi polskiej 1-1,2 tys. Żydów zostało skrytobójczo lub jawnie zabitych tylko dlatego, że byli Żydami i próbowali powrócić do swych domów". Samo nic się nie ocenia - są to "oceny" jego ulubionych "współczesnych historyków", ale też są inne, bardziej precyzyjne i znacznie lepiej udokumentowane. Może czas po nie sięgnąć?

"Opozycja" wyłącznie z partyjnych kręgów wyłoniona?
Szuchta sam, na własną rękę, dokonał wielu (bez)cennych odkryć. Jednym z nich jest choćby geneza udziału Żydów w aparacie władzy czy ich późniejszego odwrotu: "Należy jednak pamiętać, że to nie pochodzenie narodowe decydowało o wyborze kariery we władzach komunistycznych i ich aparacie represji. To raczej skomplikowany splot przedwojennych i wojennych losów tych ludzi pchał ich w objęcia nowej władzy. Zazwyczaj nie mieli oni wiele wspólnego z tradycjami i religią żydowską, sami deklarowali, że tożsamość żydowska jest im obca. Represjonowane społeczeństwo polskie, w którym żywe były antyżydowskie stereotypy, w tym 'żydokomuny', nadzwyczaj łatwo utożsamiało Żydów z nową władzą i jej aparatem represji" (s. 35). Co to za wywód? Przecież bardzo wielu z tych ludzi następnie wracało - bez żadnych trudności - do swych narodowych korzeni. Jest to więc zupełnie niepotrzebne usprawiedliwianie ich na siłę. Zamiast tego przydałaby się natomiast choćby pobieżna statystyka poszczególnych składów Biur Politycznych, Komitetów Centralnych itp. O UB już wiemy: prawie dwóch na pięciu funkcjonariuszy na szczeblu kierowniczym w tym aparacie było pochodzenia żydowskiego...
I dalej: "Na przełomie lat 50. i 60. coraz liczniejsze środowiska inteligencji, rozczarowane polityką Gomułki, przyjmowały postawy opozycyjne wobec władzy. Wśród nich byli także członkowie PZPR, którzy nie godzili się z powrotem partii do starych, skompromitowanych praktyk politycznych. W ten sposób rodziła się w Polsce nielegalna opozycja demokratyczna. Wśród jej twórców i aktywnych działaczy były osoby pochodzenia żydowskiego" (s. 37).
 

To zwykły kłam - na przełomie lat 50. i 60. nie było żadnej "nielegalnej opozycji demokratycznej". Może Szuchta ma na myśli "czerwone harcerstwo" Jacka Kuronia, które faktycznie było jeszcze bardziej czerwone niż Gomułka? A może to "List" Kuronia i Modzelewskiego "do Partii", w którym ci towarzysze szli jeszcze dalej w próbach skomunizowania społeczeństwa niż ówczesna władza? Także rewizjonizm partyjny był działalnością frakcyjną, a nie czymś, co mogło cieszyć się sympatią zniewolonego społeczeństwa. To były przecież próby wzmocnienia i ratowania komunizmu w Polsce, a nie odchodzenie od niego!
Co się działo po marcu 1968 roku? "W latach 1968-1971 do opuszczenia Polski zmuszono ok. 20 tys. osób, które pozbawiono obywatelstwa polskiego" (s. 38). Po pierwsze - nie 20 tys., bo statystyki mówią o 11-12 tysiącach. Wśród nich było wielu b. funkcjonariuszy UB czy sądownictwa. Ci powinni trafić pod sąd za przestępczą działalność w okresie stalinowskim. Wyjazd z Polski był dla nich znakomitym rozwiązaniem, trafiali bowiem na Zachód w glorii... męczenników. A rodziny ich ofiar o takim wyjeździe nawet śnić nie mogły. Ponadto - chyba wszyscy Polacy marzyli wtedy o prawie do wyjazdu z PRL. Zaś ze zmuszaniem do wyjazdu było naprawdę różnie. W wielu przypadkach w rodzinach żydowskich jedni wyjeżdżali, inni zostawali bez żadnych obaw. Przykładów jest aż nadto. Było to więc bardziej skomplikowane niż w "prostym" wywodzie Szuchty, naprędce sporządzonym na użytek wykazania "polskiej" dyskryminacji. Przecież nie istniały wtedy niepodległe państwo polskie i suwerenne władze. Tak łatwo można o tym zapomnieć?
Szuchta kończy swe rozważania, podając aktualną liczbę Żydów ze spisu w 2002 r. - dokładnie 1055 osób. I dodaje: "Demografowie i organizacje żydowskie szacują liczbę Żydów na kilka tysięcy (od 3 do 10 tys.). Polscy Żydzi są dziś społecznością całkowicie zasymilowaną do kultury polskiej" (s. 40).
Czy naprawdę jest im aż tak źle, jak to przedstawiają media czy wymienione na początku organizacje i stowarzyszenia tropiące polskie -izmy i nietolerancję? Może zamiast opisywania wirtualnych zamachów na tę społeczność, ktoś wreszcie by się pokusił o bardziej rzetelne przedstawienie powyższych problemów. I zapewne właściwą miarą byłoby zbadanie pozycji społecznej (materialnej, statusu wykształcenia itp.) osób, zaliczających się do społeczności żydowskiej. To byłaby jakaś miara służąca do faktycznej oceny.

Winni są rodzice, katecheci, duchowni
Zamiast tego Szuchta (i inni autorzy tego tomu) zalecają, aby na prowadzonych lekcjach "nie mnożyć ważnych zagadnień związanych z historią Żydów w Polsce. Można skupić się na kilku zagadnieniach (...)".
Barbara Weigl w rozdziale "Stereotypy i uprzedzenia etniczne u dzieci i młodzieży - istota zjawiska i przesłanki zmian" sugeruje: "Silne postawy patriotyczne, narodowocentryczne, przekonanie o wyjątkowości i unikatowości własnej grupy sprzyjają postawie wyższości wobec Innych, lekceważenia Innych, traktowania ich jako gorszych. [...] Można powiedzieć, że podsycanie skrajnych postaw patriotycznych, nacjonalistycznych zwiększa prawdopodobieństwo negatywnego stosunku do Innych" (s. 98).
Stąd wniosek prosty - należy nadal osłabiać "postawy patriotyczne", z czym mamy przecież do czynienia na co dzień, także niestety w szkole. I zaraz wskazani są winni tego stanu rzeczy: "można zakładać, że poglądy dzieci muszą być w części odzwierciedleniem poglądów rodziców, w jakiejś mierze poglądów nauczycieli, a w jakiejś mierze (szczególnie u dzieci najmłodszych) poglądów katechetów czy duchownych" (s. 99). Winowajcy są zatem ujawnieni i nazwani po imieniu - to rodzice, katecheci i duchowni. Może więc czas wrócić, jak za bolszewików, do upaństwowienia dzieci i młodzieży? Zabrać ich spod wpływu zacofanych elementów, a wtedy siły postępowe zapewnią im świetlaną przyszłość?

***
To wszystko już było. Co prawda już mało kto pamięta stalinizm i ówczesną szkołę, ale cel przecież był ten sam: wyhodowanie "człowieka szczególnego pokroju". Dziś ten sam cel jest realizowany bez brutalnej przemocy fizycznej, bo już nie jest to potrzebne. Zamiast tego wystarczy przemoc psychiczna - narzucanie swej woli i zwalczanie wszystkich opornych zarzutami o antysemityzm, dyskryminację, nietolerancję itp. Społeczeństwo jest wystarczająco rozbrojone i ubezwłasnowolnione, aby poddawać się takim prądom, tym bardziej że zmiany nie następują gwałtownie. Stosowana jest metoda "małych kroków". Ale są one coraz szybsze. Od nas zależy, czy damy się potulnie wodzić za nos i prowadzić w stronę pożądaną przez wiecznych rewolucjonistów i burzycieli cywilizacyjnych fundamentów.
 

Leszek Żebrowski

 

W demokracji trzeba kłamać elegancko i niezbyt nachalnie.

Osłabianie prawdy

Pod koniec stycznia 1999 roku niemiecka telewizja publiczna Ostdeutsche Rundfunk przedstawiła widzom felieton o wymianie dóbr kultury, zagarniętych podczas drugiej wojny światowej, w którym niejako przy okazji, znalazło się sporo wiadomości o Krakowie. Niemiecki odbiorca dowiedział się z filmu, że starą stolicę Polski, ponad wszelką wątpliwość, założyli Niemcy. Druga rewelacja poszła znacznie dalej. Ukazując gmach Biblioteki Jagiellońskiej w komentarzu podkreślono, że został on wybudowany przez narodowych socjalistów w latach drugiej wojny światowej, czyli ujmując rzecz dokładniej podczas okupacji hitlerowskiej, gdy Kraków awansował do roli stolicy Generalnego Gubernatorstwa.

Hans Frank w oczach reporterów okazał się niezłym administratorem, skoro nawet w trudnych wojennych czasach budował biblioteki, czyli dbał o kulturę i życie duchowe, jak na zapobiegliwego i światłego Niemca przystało. Pozostaje tylko drobne, ale za to dość kłopotliwe pytanie: w takim razie za co skazano go na śmierć i powieszono w Norymberdze? Bo, na miłość boską, chyba nie za wznoszenie bibliotek?

Obydwie informacje zawierają zarówno pewną część prawdy, jak i przemilczenia oraz jawne fałsze, lecz te ostatnie wyraźnie dominują. Niemcy w roli założycieli Krakowa? Fałsz. Miasto przyjęło prawo magdeburskie w 1257 roku. Biskupstwem było w roku 1000, ale już trzy wieki wcześniej pozostawało ważnym ośrodkiem. Dobrze, dobrze a co w takim razie z Niemcami? Stanowili sporą grupę wśród mieszczan krakowskich; to prawda. Przybysze niemieccy chętnie osiedlali się w mieście, a ich zasługi nie podlegają dyskusji. Szukali tu przede wszystkim dobrego zarobku i uznania. Znajdowali i jedno i drugie, o czym biografia Wita Stwosza świadczy najlepiej. Idźmy dalej. Czy gubernator GG Hans Frank obecny był w roku 1941 na otwarciu Biblioteki Jagiellońskiej? Zgadza się. A więc bibliotekę wybudowali naziści? Fałsz. Gmach książnicy wznoszono przed wojną ze składek społeczeństwa polskiego. Agresja na Polskę przerwała prace wykończeniowe, ale te niezwykle istotne szczegóły w filmie skrupulatnie przemilczano.

Przedziwny koktajl

Opisany przeze mnie przykład przedziwnego koktajlu prawdy i fałszu, jakim coraz częściej staje się niemiecka wiedza potoczna o historii najnowszej, przytacza Andrzej Więckowski w zbiorze esejów pod zabawnym tytułem „Wypowiedzieć wojnę Niemcom”. Gdy po wyemitowaniu filmu ambasada polska ostro zaprotestowała, szefowie telewizji złożyli wszystko na karb niewiedzy autorów felietonu i pewnej niestaranności w zbieraniu materiałów. Czyżby? Przecież to, co przedstawili widzom, jawi się wręcz jako modelowy przykład nowego rodzaju kłamstwa, nastawionego na osłabianie prawdy. Problem zdaje się bardziej skomplikowany i dotyczy mniej znanej odmiany fałszu, z jakim borykamy się coraz częściej. Czy jesteśmy do tego, jako zbiorowość,  przygotowani? Fakty świadczą, że nie.

Dobrze znane nam kłamstwo totalitarne, z jakim społeczeństwo polskie zmagało się na co dzień przez blisko pół wieku, a doliczając okres okupacji hitlerowskiej, nawet dłużej, wcale nie musiało dbać o zachowanie pozorów. Zatem nie ukrywało zamiarów, że jego nadrzędnym celem pozostaje oszustwo, skuteczne wprowadzenie w błąd, ukrycie lub przemilczanie faktów, ściśle określona przez propagandę ich reglamentacja od do. Zdaje się, że tę odmianę kłamstwa od samego początku gubiła nadmierna pewność siebie; trzymając w szponach monopol informacji, kontrolując cenzurą obieg opinii i myśli i mając na swoich usługach tajną policję polityczną, nie musiało aż tak bardzo zabiegać o zachowanie psychologicznych subtelności, bo swoją problematyczną wiarygodność opierało raczej na przemocy niż chęci przekonania lub pozyskania kogokolwiek. Ludzie szybko nauczyli się udawać, że mu wierzą. 

Tak naprawdę kłamstwo totalitarne było zmasowane, bezczelne, ale toporne w formach, jak i w doborze treści, a to bardzo pomagało w jego identyfikacji. Działając w pośpiechu, pod dyktando doraźnych potrzeb politycznych, często pozbawione konsekwencji i wytrwałości, nastawione na osiąganie natychmiastowego sukcesu, w sposób paradoksalny ułatwiało odbiorcy własną demaskację. Ludzie doskonale wiedzieli kto notorycznie kłamie i w jakich okolicznościach i sytuacjach życia zbiorowego prawda bywa chroniczną banitką, i gdzie można spodziewać się wyłącznie fałszu. Obszarem, w obrębie którego kłamstwo totalitarne miało szczególnie dużo do roboty, była historia niejednoznacznych stosunków polsko-sowieckich, dzieje PPR, biografie działaczy partyjnych z górnej półki itp.

Z czasem nauczono się nie tylko skutecznie walczyć z klęską żywiołową kłamstwa, którą sprowadzał na nas system totalitarny typu sowieckiego, niby gigantyczną powódź, ale podjęto z nią wyrafinowaną i bardzo skuteczną zabawę w chowanego. Powstał cały system filtrów i odtrutek w postaci gestów, min, aluzji i półsłówek. Od tej pory w świadomości jednostek istniały dwie strefy. Jedna, bardziej zewnętrzna, była stale atakowana przez kłamstwo, coraz bardziej bezczelne i zadufane w sobie oraz pewne swego ostatecznego triumfu. Druga – przypominająca ochronną niszę, do której kłamstwo miało utrudniony dostęp, zajmowała się prostowaniem oficjalnych fałszów i przeinaczeń. To dzięki tej równoległości, choć w powojennej szkole nikogo nie uczono np. czym naprawdę był atak od wschodu na Polskę siedemnastego września 1939 i kogo obciąża Katyń, i tak wszyscy doskonale wiedzieli jak wygląda prawda o tych wydarzeniach z historii najnowszej.

Bezbronne fałsze?

Może  wygląda to na paradoks, lecz kłamstwo totalitarne, choć hałaśliwe i na pierwszy rzut oka bardzo groźne, okazywało się w końcu mało skuteczne, a w niektórych okolicznościach okazywało się wręcz bezradne. Jak pamiętam z własnego doświadczenia, zawsze najbardziej obawiało się ośmieszenia. Żart to była dla niego broń śmiertelna, być może dlatego, że żaden totalitaryzm nie ma poczucia humoru. Usiłuje być tyleż patetyczny, co nudny. Strojąc orle miny, wyżywa się w capstrzykach, wartach honorowych, składaniu wieńców, pochodach i świętach. Gdyby to od niego zależało cały świat zamieniłby w jedną uroczystą akademię z okazji lub dla uczczenia, a nas w jej uczestników; jednocześnie podświadomie obawia się codzienności i zwyczajnego życia, i tego powodu często  przypomina bohatera kreskówek. Ta odmiana kłamstwa stara się unikać  pojedynczego obywatela, osoby, przechodnia, za to ceni sobie hałaśliwą obecność tłumów.

W roku 1989 żegnając bez żalu system opresyjny, wielu z nas pielęgnowało w sobie marzenia, że oto od tej pory będziemy żyć długo i szczęśliwie w demokratycznym raju, w bezpośrednim sąsiedztwie sprawiedliwości, prawdy i dobra. Swoją naiwność przypominamy sobie jeszcze. Pożegnanie ze złudzeniami nadeszło szybko, gdy okazało się, że w demokracji kłamie się równie często jak w totalitaryzmie, tylko zupełnie inaczej, tj. po cichu, szeptem, elegancko i bez pozostawiania wyraźnych śladów. Wolnoć Tomku, kłam ile razy przyjdzie ci na to ochota, istnieje tylko jeden warunek: nie daj się przyłapać na gorącym uczynku.

Pojęcie kłamstwa za pomocą osłabiania prawdy sformułowałem i wprowadziłem do publicznego obiegu kilkanaście lat temu, by w miarę precyzyjnie określić najbardziej rozpowszechnioną i mającą wiele odmian formę promowania fałszów, przemilczeń i półprawd w systemach demokratycznych, w sytuacji zmasowanego rozwoju cywilizacji obrazkowej i elektronicznych środków masowego przekazu. Po raz pierwszy użyłem tego terminu w ogólnopolskiej debacie telewizyjnej, odbywającej się w dzień drugiej tury wyborów prezydenckich 1990 roku, gdy kilkunastu uczestników dyskusji panelowej próbowało odpowiedzieć na trapiące wszystkich pytanie: dlaczego niejaki Stanisław Tymiński, na dobrą sprawę człowiek z nikąd, tak łatwo wygrał z Tadeuszem Mazowieckim i całkiem realnie zagroził Lechowi Wałęsie?

Dla mnie przyczyna była prosta. Bo sztab Tymińskiego posłużył się po raz pierwszy na taką skalę w Polsce, w sposób perfekcyjny i profesjonalny w zmaganiach wyborczych, dobrze znaną na Zachodzie metodą kłamania za pomocą osłabiania prawdy, wobec którego to zabiegu społeczeństwo polskie okazało się praktycznie bezradne.

Tresura amerykańska

Zdaje się, że urozmaicone sposoby zwalczania prawdy przez jej dyskretne osłabianie powstały w trakcie burzliwych kampanii wyborczych w Stanach Zjednoczonych, gdy psychologia społeczna oraz specjaliści od demokratycznych procedur i public relations doszli do wniosku, iż samo reklamowanie zalet kandydata nie wystarczy, aby zachęcić ludzi do oddania głosu właśnie na niego, ponieważ oddziaływanie bywa skuteczniejsze, gdy lansowaniu polityka towarzyszy równolegle, wyrafinowane, choć perfidnie, prowadzone na wielu poziomach, podkopywanie zaufania do jego konkurentów, a nawet ich dyskredytacja w oczach opinii publicznej. Osłabionej w ten sposób prawdzie trudno, a czasem i bardzo niezręcznie się bronić.

Jeszcze częściej do osłabiania prawdy ucieka się współczesna reklama towarów i usług, która promując jakiś produkt, niejako przy okazji pragnie pogrążyć konkurencję. Doskonale to widać w scence reklamowej, w której urodziwa dama zachwala proszek do prania określonej firmy, a jednocześnie wskazując ręką na podobne produkty innych marek, informuje, że niestety one się nie sprawdziły. I choć ich nazwy są dokładnie zasłonięte, skutek psychologiczny ma prowadzić do jednego: widz powinien zostać przekonany, że wszystkie inne proszki są gorsze od reklamowanego. W ten sposób reklama podpowiada ostateczną decyzję wyboru.

Kłamanie przez osłabianie prawdy można nazwać pewną odmianą prawdokłamstwa lub kłamstwoprawdy i taka zbitka pojęciowa dość trafnie ujmuje pogmatwany charakter zjawiska, a zwłaszcza stan przedziwnej symbiozy fałszu i prawdy, jaki za jego sprawą znajduje się w komunikacji społecznej.

Instrukcja obsługi

Ale co to tak naprawdę znaczy kłamać przez osłabianie prawdy? Zaprzeczać jej na każdym kroku? Kwestionować? Podkopywać wiarygodność? Zwalczać za pomocą fałszu? Przygnieść spreparowanymi faktami? Szkodzić jej gdzie się tylko da? Zamykać usta? Nic z tych rzeczy. To pozostawia się topornym systemom totalitarnym.

Osłabiać prawdę to znaczy wynosząc ją pod niebiosa werbalnie, po cichu, elegancko i w białych rękawiczkach, w sposób zakamuflowany, redukować w świadomości ludzi i w życiu społecznym przestrzeń jaką ona sobie wywalczyła i zajmuje, ale czynić to należy nie od razu, z hałasem i na pokaz, raczej stopniowo, cierpliwie, kawałek po kawałku, tak, by nawet ona sama nie potrafiła się na czas zorientować, że oto toczy się wokół niej jakaś perfidna, lecz bliżej nieokreślona gra.

Mając pełne usta sloganów o wolności, demokracji i prawdzie, tę ostatnią trzeba systematycznie osaczać znakami zapytania, aby z czasem wątpliwości zastąpiły pewność. Podkopując przywiązanie jednostki czy zbiorowości do prawdy jako wartości i uniwersalnej kategorii moralnej, trzeba czynić to w taki sposób, żeby nikt nie zorientował się, że może być ona zagrożona, a tym samym, nikomu nawet nie powinien przyjść do głowy pomysł, iż, niestety, również w demokracji trzeba jej stale bronić.

Kłamstwo nastawione na osłabianie prawdy często opiera całą swoją konstrukcję myślową, a tym samym wiarygodność na pojedynczym fakcie, sztucznie wyolbr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin