Jarosław IWaszkiewicz
OPOWIADANIE SZWAJCARSKIE
Dziwi się pan, że usiadłem plecami do tego widoku? Jest
to najpiękniejszy widok na Jezioro Lemańskie, jaki istnieje,
znikąd nie ma tak obszernej panoramy, od samego Ville-
neuve aż do Genewy — wprawdzie dzisiaj Genewy nie wi-
dać, ale to tylko z powodu jesiennej mgiełki, która oznacza
długotrwałą pogodę — ale naprawdę mam czasem dosyć
tych piękności. Patrzę nań — a raczej patrzyłem przez tyle
lat, i w dzień, i w nocy, i o wszystkich porach roku, aż
wreszcie przestałem widzieć jego piękno, a zauważyłem
wszystkie słodkawe kolory, których nie powstydziłby się
Anzelm Feuerbach czy Bócklin, a których wstydziłby się
Hodler... Bo ja Hodlera uważam za bardzo dobrego mala-
rza, zwłaszcza jak na Szwajcara. Odwracam się więc tyłem
do tego widoku, który pan, panie Stanisławie, przed chwilą
podziwiał w takich poetyckich słowach. Ja wiem, wy się
zawsze zachwycacie tymi widokami, i to zawsze w taki
poetycki sposób. Jeżeli wyciągnę teraz prawą rękę, to
wskażę miejsce, gdzie powstała przepiękna wasza elegia:
„Pomiędzy nami lata blady gołąb smutku...", czy jak tam,
a jeżeli wyciągnę lewą, to wskażę miejsce, gdzie napisano te
niezapomniane i dla was także ważne słowa: „Polały się łzy
me czyste, rzęsiste." Dziwi się pan, że jeszcze pamiętam
te wyrazy i że je wymawiam, jak potrafię, po polsku?
Zamknięta w nich jest dla mnie niezapomniana muzyka,
zadziwiający ton waszego języka. Nie należę do cudzoziem-
ców, którzy narzekają na brzydkie brzmienia polszczyzny,
przeciwnie, zawsze znajduję w polskich wyrazach jakieś
tony, które przypominają mi... Co mi przypominają, to
oczywiście mniejsza o to. Pan przecie pamięta moje od-
wiedziny w Polsce. Przyczyniły się one do tego także, że
siedzę teraz plecami do tych wspaniałych Gór Sabaudzkich,
z prawdziwą radością spoglądam na oblicze pańskie, jak
i na oblicze mojej żony, która z przedziwną cierpliwością od
tylu lat wysłuchuje wszystkich moich dywagacji.
Widzi pan, ja zawsze pozostałem wierny moim polskim
przyjaźniom i dlatego tak się ucieszyłem z pańskich od-
wiedzin. Ja zupełnie zapomniałem, a przynajmniej staram
się zapomnieć, że z Polski wróciłem z tak zwanym „strzas-
kanym sercem". Kiedy człowiek jest młody, to mu się śnią
jakieś takie dziwne przywidzenia, zdaje mu się, że będzie
poetą czy muzykiem, że będzie pisał zadziwiające książki —
a między innymi także i to, że będzie przeżywał jakieś
niesłychane zdarzenia miłosne. Dopiero kiedy dochodzi do
czterdziestki i widzi, że nic z tego, że nie napisał żadnej
dobrej książki, że nie skomponował dwóch taktów, co
tam skomponować! — nie zagra dwóch taktów etiudy
Chopina tak, jak to należy uczynić — to ma jakieś takie
głupie przekonanie, pan wie, jak to bywa w rosyjskich
powieściach czy dramatach. Zwłaszcza u Czechowa, który
jest tak bardzo teraz w modzie — uczucie zmarnowanego
życia. Czy pan kiedy miewał takie uczucie? Nie? My z moją
żoną miewamy je bardzo często, a jeszcze częściej miewaliś-
my je dawniej, kiedy jeszcze mogliśmy coś z tym życiem
uczynić. Bo pan wie, moja żona jest córką rosyjskiego
generała, generał był lewicowych przekonań i przystał do
rewolucji, ale mimo to rozstrzelano go. Chyba nie bez
przyczyny — bo jakże to, generał carskiej armii i żeby był
rewolucjonistą? Podobno byli tacy, ale ojciec mojej żony nie
wzbudził zaufania swoimi przekonaniami. I moja żona
musiała uciekać — na szczęście znalazła się w Szwajcarii.
Co, kochana? Nudzi cię ten kraj? Oczywiście, mnie także
nudzi. A ja przecie jestem obywatelem Szwajcarii — cóż
dopiero ty, córka rosyjskiego generała, przyzwyczajona do
innych ludzi. Bo przyzna pan chyba, że ludzie w Rosji są
nadzwyczajni. Można tęsknić do nich i żona moja tęskni!...
Do koni? No właśnie, i do koni. Trójki i czwórki zaprzężone
do powozów, a tutaj auta liczone w tysiące przemykają się
szosami. Ale tutaj nie słychać ich klaksonów. Jedną z naj-
ważniejszych przyczyn, dla której zamieszkaliśmy w tym
szałasie, jest to, że nie dolatują tutaj wołania klaksonów; do
szosy głównej jest dosyć daleko — a ta nasza boczna szosa
nie jest tak ruchliwa, żeby trzeba było na niej trąbić. Nie
uważa pan naszego domu za szałas? Oczywiście, jest to
wcale solidny, zbudowany z mocnych kamieni dom, a mimo
wszystko był to kiedyś szałas pasterski. Mieszkiwali tutaj
przed dwustu laty pasterze wypasający owce ponad Vey-
toux, a może jeszcze i w czasach, kiedy ten wasz szalony
Julek... Skąd pan to wie? Skąd ja to wiem: być może, że dla
krainy, gdzie się przeżywało pewne uczucia, ma się tak
daleko idący sentyment, że się nawet poznaje jego zwario-
waną literaturę. Ale nie mówmy o mojej żonie, ona, jako
prawdziwa Rosjanka, nie czytała nigdy Słowackiego, a na
Mickiewicza spogląda oczyma Puszkina, to znaczy, bez
zbytecznej serdeczności. Tak jak zawsze prawdziwy przy-
jaciel patrzy na prawdziwego przyjaciela. Nie, nie, ja nie
żartuję — i ma rację moja żona, kiedy mnie przywołuje do
porządku, zaczynam mówić tak, jak dawniej mówiłem,
kiedy jeszcze tak myślałem. Dzisiaj myślę inaczej... Może
nie całkiem inaczej, ale trochę inaczej. Przynajmniej tak mi
się wydaje. Wydaje się nam, i mnie, i mojej żonie, że w życiu
naszym nastąpił przełom.
Niech pan mi powie, ale tak szczerze, czy pan wierzy
w przełomy w życiach ludzkich? Jak ja to rozumiem? No, że
pewnego dnia człowiek wyrzuca z głowy wszystkie te myśli
i uczucia, które tam hodował dotychczas, i wpuszcza
zupełnie inne. Tak jakby ci pasterze, którzy tu niegdyś
mieszkali, wpuścili do tego szałasu zupełnie inne zwierzęta,
wygnawszy uprzednio dawniej pieczołowicie pielęgnowane
owce. Na miejsce owiec wpuścili, na przykład, hipopotamy
albo nie, to jest zbyt brzydkie zwierzę, wpuścili tapiry...
Śmieje się pan? Moja Liii, i ty się śmiejesz? A przecież
doskonale wiesz, co ja chciałem przez to powiedzieć! No,
więc jak? Czy wierzy pan w takie gwałtowne, a może nawet
nie gwałtowne, lecz stopniowe, ale radykalne przełomy? Nie
wie pan? Nigdy pan nic podobnego nie przeżywał... To
bardzo dobrze, to bardzo szczęśliwie dla pana. A myśmy
taki. przełom przeżyli. Tak, ale aby pan zrozumiał, jak to
było, trzeba panu opowiedzieć całą naszą historię, historię
całego naszego małżeństwa.
Masz rację, może nawet nie całego, chodzi tylko o pewne
jego szczegóły, pewne epizody, które kazały nam się tutaj
osiedlić, zbudować ten składzik, obok kamiennego szałasu,
i w ogóle zacząć żyć „innym życiem".
Jeżeli mam być ścisły i opowiadać panu wszystko po
porządku, a właśnie mam ten zamiar z powodów, które
panu staną się jasne dopiero pod koniec tego opowiadania,
to muszę zaznaczyć, że właściwie w naszym życiu, moim
i mojej żony, były dwa przełomy. Musimy je ponumerować
dla jasności obrazu i sytuacji: przełom numer pierwszy
i przełom numer drugi. Otóż przełom numer pierwszy
nastąpił w moim życiu w roku 1935, zaraz po powrocie
z Polski. Nie wypada mi opowiadać panu jako Polakowi ani
też mojej żonie jako mojej żonie, dlaczego taki przełom
nastąpił. Nie był to może nawet przełom, tylko takie wielkie
zniechęcenie. O ile mogę się zorientować z biografii wielu
wielkich ludzi, wielu pisarzy, psychologów, a nawet zwy-
czajnych ludzi, moich znajomych czy przyjaciół, gdzieś
około roku czterdziestego ich życia następuje takie znie-
chęcenie. Nie chce się walczyć z tym światem i wszystko
wydaje się złe, niedobrze urządzone, a zarysowujący się
T
na horyzoncie brzask wschodzącej śmierci rzuca ponure
światło na wszystkie nasze poczynania. Oczywiście, więk-
szość ludzi w tym momencie bierze swoje losy w ręce,
nadrabia charakterem i nie daje się owemu taedium vitae,
które dla nich ostatecznie nie staje się groźnym zjawiskiem.
Ludzie się na ogół trzymają. Pan nawet nie wie, jak są
silne ludzkie charaktery, jak ludzie nie dają się swoim
strachom i fobiom, jak walczą o zachowanie swej równo-
wagi. Ja to trochę wiedziałem, gdy studiowałem medycynę,
bo i trochę medycyny liznąłem. A potem socjologia także mi
odkryła wielkie horyzonty sił ludzkich charakterów, przy-
wiązań, opanowań. Bo przecie gdyby nie ta siła charakteru,
toby wszyscy się już dawno powiesili albo gremialnie
wstąpili w fale Jeziora Genewskiego. Przy okazji, ciekawy
jestem wyliczenia, ilu ludzi by to jezioro mogło przyjąć
w swoje głębie nie występując gwałtownie z brzegów?
No, jednym słowem, ludzie jakoś przechodzą te lata, tę
„smugę cienia", jak nazywa to pański rodak, który tutaj,
w Genewie, umieścił akcję jednej ze swych najnadzwyczaj-
niej szych powieści...
Ale inni przeżywają tę smugę cienia bardziej głęboko,
bardziej przerażająco. Zwłaszcza jeżeli doznali nie tylko
zawodów, ale nawet upokorzeń. Bo niech mi pan wierzy,
najtrudniej jest przezwyciężyć upokorzenia. One najsilniej-
sze ślady zostawiają w duszach ludzkich, one jak najbar-
dziej sprzyjają jaskrawości najrozmaitszych „przełomów".
Zazdroszczę mojej żonie: ona po prostu przestraszyła się
rewolucji rosyjskiej i trzeba przyznać jej rację, że miała
powody do przestrachu. Kiedy jej ojca rozstrzelano, zabito
kilku kuzynów, kiedy jej siostra wyszła za mąż za rewolu-
cyjnego marynarza, wszystko to, czym żyła dotychczas na
spokojnej wsi, nabrało innego charakteru. Z tym nie mogła
się ona pogodzić, w tym nie mogła ona żyć. Musiała przejść
do innych form życia, do innych form pojmowania życia.
Przeszłość wyrzuciła ją z siebie jak niepotrzebną ingredien-
cję. Nie było tutaj żadnego „przełomu" właściwie mówiąc.
Była tylko zupełna zmiana wszystkich okoliczności życia,
było przerażenie potwornością i nieoczekiwanymi skokami
losu. Przestraszyła się lwa, bo myślała dotychczas, że to jest
zwyczajny domowy kotek.
I może pan sobie wyobrazić spotkanie tych dwojga ludzi?
Jak oni ucieszyli się do siebie, jak im było dobrze razem, jak
słodko przeżywali oni wspólny strach przed życiem i przed
wszystkim, co jest w nim takie nieoczekiwane i powiedzmy
to słowo: takie okropne.
Nie chmurz się. Liii, to tak wszystko wyglądało. Byliśmy
zniechęceni. I wie pan, co jeszcze sprzyjało temu nastro-
jowi — to klimat naszej ojczyzny. Nie mówię tu o klimacie
w sensie temperatury, opadów i wiatrów... Nie, mówię
o klimacie moralnym, który może zniechęcić takich ludzi
jak my. Szwajcaria to piękny kraj, nie ma co do tego wąt-
pliwości. Jest przy tym mądrym krajem, i jakim gospodar-
nym. Ale... Zawsze jest jakieś „ale", wszędzie jest to jakieś
„ale". A zwłaszcza dla nas, którzy urodziliśmy się pod
innym klimatem — nie tylko moralnym, ale i pod innym
niebem, i pod innym słońcem. Dla Liii, na przykład, jest
w tych najpiękniejszych górach, do których odwróciłem się
w tej chwili tyłem, w tych niebieskich, pan widzi, jakie one
są niebieskie, szafirowe i im dalsze, tym bardziej szafirowe...
otóż Liii jest w tych górach ciasno. Urodziła się na stepie na
południu Rosji i cóż dziwnego, że tutaj inaczej oddycha?
Mój ojciec był bałtyckim baronem, a moja matka Szwajcar-
ką. Ja też nie tutaj ujrzałem światło dzienne. Ale to
ostatecznie nic nie znaczy, chodzi tylko o to, że jakoś nie
bardzo pasujemy do tej naszej ojczyzny. Nudzimy się w niej,
ot co! Niech wreszcie padnie to słowo, tyle razy zresztą
wymawiane przez cudzoziemców w naszym kraju: nuda. Na
czym polega ta nuda, na przesycie dobrobytem, na spokoju,
na tej wspanialej szwajcarskiej organizacji? Czy ja wiem?
Ale nuda. To jest najwłaściwsze słowo, które działało na
nas, co do którego porozumieliśmy się natychmiast i od
którego chcieliśmy uciec. Może nawet nie od nudy chcieliś-
my uciec, ale od nas samych, rozumie pan to rozczarowanie
światem: kiedy świat staje się jak gdyby przejrzysty a niedo-
stępny, jakiś jakby opowiadany tylko w bajce, a nie rzeczy-
wisty, jakiś jakby śniony w koszmarnym śnie, w przywidze-
niu sennym, które nie jest ani piękne, ani dostatecznie
dramatyczne.
I ostatecznie wszystko jest jedno, czy jej rodzina została
wystrzelana podczas wielkiej rewolucji, czy to, że moja
wymarła na chorobę cywilizacji: na raka. Byliśmy sami
i strasznie do świata zniechęceni. A już najbardziej do ludzi.
Do najzwyczajniejszych, do codziennych ludzi. Do tych,
których spotykaliśmy w biurze, w pensjonacie, w redakcji,
w konserwatorium, na ulicy, w Genewie, w Lozannie,
w Zurychu... Ach, panie, jak mi się wydawali ci ludzie
nieznośni, obrzydliwi, a przede wszystkim strasznie, ale to
okropnie głupi. Dlaczego głupi? Bo o coś im chodziło, do
czegoś dążyli, czymś się przejmowali i działali tak, jak
gdyby mieli żyć nie te sześćdziesiąt czy pięćdziesiąt lat, ale
jak gdyby mieli żyć wiecznie. Znieść nie mogłem tego ich
zuchwalstwa, z którym projektowali to, co zrobią za ty-
dzień, za miesiąc, za dwa miesiące czy za dziesięć lat. Nie,
nie, nawet może nie ta pewność życia i trwania, ale to
pragnienie przedłużania swojej działalności jak najdalej, jak
najdłużej, jak najbardziej zwyczajnie, byle tylko mówiło się,
że byli. I po co byli? Po jakiego licha pracowali, zbierali
pieniądze, budowali, zakładali linie kolejowe i wyciągi na
wszystkie szczyty tych nieszczęsnych Alp?
Na szczęście nasi przodkowie także zajmowali się składa-
niem pieniędzy i budowaniem kolei, bardzo rentownych
kolei, jak wszystkie koleje szwajcarskie, i dzięki temu
mogliśmy z całą swobodą wzgardzić tym światem, jaki się
nam nie podobał, i odwrócić się do niego jak pies siedzący
przed budą, odwrócić się do świata ogonem.
27 Opowiadania
Rozumie pan? Zostaliśmy pustelnikami. Kupiliśmy tę
posiadłość. Była to chata pasterza, który tu kiedyś wypasał
swoje owce, już panu mówiłem. Chciałem dobudować tutaj
jeszcze parę pokoi i stąd pochodzi ów stos kamieni, złożony
u wejścia do posiadłości, ale nie zbudowałem. Odechciało
mi się, nie było mi potrzeba więcej pomieszczeń niż to, co
mamy. Tylko zbudowałem ten mały składzik na drzewo,
zaraz za domem, niech się pan obejrzy, zobaczy pan
czerwoną dachówkę jego pokrycia. Dolatuje stamtąd od-
głos rąbanego drzewa. Co mówisz, Liii? Nie dolatuje? Nie
ma tam nikogo? A prawda, nie ma nikogo, ale mnie się
zdawało, że ktoś tam rąbie drzewo... często miewam to
złudzenie, które może nie jest złudzeniem. Może się tak
zdarzyć i na pewno już się tak zdarzało, że ja słyszałem
prawdziwy odgłos rąbania drew, a Liii go nie słyszała.
Prawda? Nieprawda? To nie będę się spierał...
Otóż, kochany nasz gościu z dalekiej ukrytej we mgłach
i niedostępnej dla nas krainy, zamieszkaliśmy tutaj. Jest to
miejsce słynne w całym świecie, turyści specjalnie przy-
chodzą do nas, aby spojrzeć na jezioro z tarasów naszej
winnicy, ale ja ich tutaj do nas nie puszczałem. I teraz
jeszcze nie puszczam, jeżeli jesteśmy w naszym domku,
chociaż coraz rzadziej tutaj przyjeżdżamy. Otóż zamiesz-
kaliśmy tutaj na dwa lata przed wojną. Może i to nas trochę
do tego zmusiło, że nie chcieliśmy nic wiedzieć o morder-
czych, haniebnych, przerażających przygotowaniach do tej
rzezi, jaka potem nastąpiła. Nie chcieliśmy widzieć wiel-
kiego narodu, jak poddał się sugestiom garści szarlatanów
i jak ta szarlataneria pomału przemieniała się w zbrodnię.
Odwracaliśmy się od tego, ku czemu szła ludzkość, i nie
widzieliśmy innego sposobu zareagowania na to, jak to
zamieszkanie tutaj. Nie mieliśmy tutaj ani telefonu, ani
radia, a do poczty jest, jak na stosunki szwajcarskie, bardzo
daleko, i nie mieliśmy samochodu. Po sprawunki schodzi-
łem dwa razy na tydzień, ja sam, do tego miasteczka, co leży
trochę niżej i trochę mniej obszerny ma widok — gotowa-
łem ja także, a niewiele nam było potrzeba, nauczyliśmy się
obchodzić byle czym, odrobiną jarzyn, chleba, owoców...
Jednym słowem żyliśmy jak najskromniej. Niech pan się
zresztą nie obawia o naszą dzisiejszą kolację, teraz to się już
poniekąd zmieniło — a jeszcze w dodatku, kiedy mamy
takiego rzadkiego gościa, który nam tyle opowiadał i które-
mu chcieliśmy tyle opowiedzieć.
Właściwie chcemy panu opowiedzieć jedną tylko historię,
historię pańskiego rodaka. Ale to jest zarazem nasza his-
toria i bardzo ciekawa historia... Kiedyśmy tutaj siedzieli
przez dwa lata przed wojną, tośmy sobie, nic nie mając
lepszego do roboty — rozmyślali trochę. Bo ostatecznie jak
długo można czytać głośno Szekspira albo grać Chopina?
Można bardzo długo — ale wreszcie nadchodzi koniec, ma
się tego dosyć, chciałoby się czego innego. No więc się czyta
głośno Agatę Christie i nastawia płyty z Edith Piaff... aż
kiedy i to obrzydnie, to się czyta Heinego i słucha, jak
Elisabeth Schwarzkopf śpiewa Schuberta i Schumanna.
I potem znowu wszystko od początku. Ale ostatecznie
człowiek się nasłuchał tych pięknych rzeczy, do syta napat-
rzył na ten nieprawdopodobny pejzaż i już wiedział, jak
wygląda droga na Simplon i dolina Rodanu o każdej porze
dnia i nocy, o każdej porze roku, co prawda nigdy one nie
wyglądają jednakowo, zawsze inaczej, ale już mniej więcej
człowiek wiedział, jak wyglądają, napracował się w winnicy,
nazbierał czarnych czereśni na kirsch, pokręcił się po
piwnicy, narąbał drew... przyznam się panu, że najmniej
lubiłem to zajęcie, które niektórzy tak bardzo chwalą —
rąbanie drew... no i nasapał się człowiek, a potem przyszedł
okres bezsenności i nocnych rozmyślań. Jak pan wie z włas-
nego doświadczenia, takie nocne rozmyślania nigdy do
niczego nie doprowadziły. Wobec tego zaczęły się wspo-
mnienia... I nie najmniejszy udział w tych wspomnieniach
miała pańska ojczyzna...
27*
No, tak się jakoś złożyło. Nie będziemy więcej o tym
mówić.
Ale myślami zawsze wracałem do pewnego dworu nieda-
leko Opatowa, wspaniałego starego dworu, który, jak mi
pan to dzisiaj powiedział, nie istnieje już od dziesięciu lat...
I chciałem jakoś utrzymać kontakt z pańską ojczyzną, ale
ponieważ z nikim wówczas nie utrzymywałem kontaktu,
więc nie bardzo mi się to udawało. Utrzymywałem tylko
kontakt z jednym człowiekiem, z doktorem L. z Genewy.
Jeżeli czasami, raz na trzy miesiące, zdarzało mi się jechać
do tego miasta — a musiałem odwiedzać je z tego względu,
że tam mieliśmy swojego bankiera i te różne połączone
z pieniędzmi afery i trudności — ile razy bywałem w Gene-
wie, zawsze zachodziłem do niego, do jego cichego miesz-
kania na pierwszym piętrze naprzeciwko spokojnego gma-
chu uniwersytetu. Staruszek mnie zawsze witał rozpromie-
niony i opowiadał zaraz o listach, które otrzymywał od
swoich sióstr zamieszkałych w Polsce. Siedziałem u niego
godzinkę lub trzy kwadranse, częstował mnie herbatą i wia-
domościami (ostatnio nie bywały one dobre) i żegnał mnie
serdecznie, odbierając obietnicę, że odwiedzę go koniecznie
w następnym miesiącu. Ale zazwyczaj upływało znacznie
więcej czasu, zanim się znowu zjawiłem pomiędzy jego
staroświeckimi gierydonami i fotelami.
To był jedyny mój kontakt ze światem. Nie miałem więcej
znajomości, a z ...
Arcymistrzu