Ursula K. Le Guin
Zdrady
(Betrayls)
Na planecie O nie było wojny od pięciu tysięcy lat, przeczytała, a na Gethen nigdy nie było wojny. Przerwała lekturę, by pozwolić oczom odpocząć i dlatego, że usiłowała nauczyć się czytać powoli, a nie połykać słowa tak, jak Tikuli połykał jedzenie. Słowa "nigdy nie było wojny" jaśniały w jej umyśle na tle nieskończonego, ciemnego, miękkiego niedowierzania. Jak wyglądałby świat bez wojny?
Byłby to świat rzeczywisty. Pokój był prawdziwym życiem, życiem pracy, nauki oraz wychowywania dzieci ku pracy i nauce. Wojna, która pożerała pracę, naukę i dzieci, stanowiła zaprzeczenie rzeczywistości. Jednak mój lud potrafi jedynie zaprzeczać, pomyślała. Zrodzeni w mrocznym cieniu nadużywanej władzy, ustanawiamy pokój poza światem, nieosiągalne światło przewodnie. Umiemy tylko walczyć.
Jedyny pokój, jaki jeden z nas potrafi zaprowadzić w naszym życiu, jest zaprzeczeniem tego, że wojna trwa, jest cieniem cienia, podwojonym niedowierzaniem.
Kiedy cienie chmur przesunęły się po bagnach i stronicy książki otwartej na jej kolanach, westchnęła, zamknęła oczy i pomyślała: Jestem kłamczuchą. Potem otworzyła oczy i czytała dalej o innych odległych światach.
Śpiący Tikuli zwinął się w kłębek w słabym świetle słońca, westchnął, jak gdyby ją naśladował i podrapał się w miejscu, gdzie gryzła go pchła. Gubu polował w trzcinach;
nie widziała go, ale od czasu do czasu kita trzciny dygotała, a raz samica błotniaka wzbiła się w górę, gdacząc z oburzeniem.
Pochłonięta opisem dziwacznych stosunków społecznych Ithsh, dopiero wtedy zauważyła Wadę, gdy otwierał bramę.
- Och, już jesteś - powiedziała zaskoczona i poczuła się nieprzygotowana, nieporadna i stara, jak zwykle w obecności młodych ludzi. Kiedy była sama, czuła się stara tylko w
chwilach przemęczenia lub w chorobie. Możliwe, że życie w samotności mimo wszystko jej odpowiadało.
- Wejdź - powiedziała, wstała, opuściła książkę, podniosła ją, po czym sięgnęła dłonią do węzła włosów. -
Wezmę tylko torbę i już znikam.
- Nie ma pośpiechu - powiedział cicho młody człowiek. - Eyid przyjdzie dopiero za jakiś czas.
Jakie to miłe: mówisz mi, że nie muszę się spieszyć, by wyjść z własnego domu, pomyślała Yoss, ale nic nie powiedziała, godząc się na nieznośny, uroczy egoizm młodych.
Wróciła do domu po torbę na zakupy, poprawiła włosy, przewiązała je chustką i wyszła na małą odkrytą werandę.
Wada, który zdążył usiąść na krześle, zerwał się na równe nogi. Był nieśmiałym chłopcem i według niej łagodniejszym z dwojga kochanków.
- Baw się dobrze - powiedziała z uśmiechem, wiedząc, że wprawia go w zakłopotanie. - Wrócę za parę godzin, przed zachodem słońca. - Minęła bramę i ruszyła drogą, którą przyszedł Wada, ku drewnianej grobli, wijącej się przez bagna w stronę wsi.
Wiedziała, że nie spotka po drodze Eyid. Dziewczyna miała nadejść jedną ze ścieżek od północy; wyszła ze wsi w innym momencie i w innym kierunku niż Wada, by nikt nie zauważył, że dwoje młodych ludzi, co tydzień znika na kilka godzin w tym samym czasie. Od trzech lat byli w sobie szaleńczo zakochani i już dawno zamieszkaliby razem, gdyby ojciec Wady i brat ojca Eyid nie pokłócili się o kawałek przydzielanej przez Korporację ziemi. Doprowadziło to do waśni pomiędzy rodzinami, która jak dotąd nie skończyła się rozlewem krwi, ale wykluczała małżeństwo z miłości.
Ziemia była cenna, a obie rodziny, mimo ubóstwa, aspirowały do przywództwa we wsi. Nic nie mogło pogodzić zwaśnionych stron. Cała wieś włączyła się w spór. Eyid i
Wada nie mieli dokąd pójść, nie posiadali zawodu, który pozwoliłby im utrzymać się w mieście, ani krewnych w innej wiosce, gdzie przyjęto by ich pod dach. Ich namiętność
ugrzęzła w nienawiści starszych. Przed rokiem Yoss natknęła się na nich, kiedy leżeli objęci na zimnej ziemi na mokradłach - wpadła na nich tak, jak kiedyś wpadła na parę młodych jelonków, które zastygły w bezruchu na trawiastym legowisku, gdzie zostawiła ich łania. Ta para była równie przestraszona, piękna i bezbronna jak jelonki. Tak pokornie prosili ją, żeby "nikomu nie powiedziała"; cóż miała zrobić?
Drżąc z zimna, tulili się do siebie jak dzieci; gołe nogi Eyid oblepiało błoto.
- Chodźcie do mnie - nakazała surowo. - Na miłość boską!
- Ruszyła, a oni nieśmiało podążyli za nią. - Wrócę mniej więcej za godzinę - powiedziała, wprowadziwszy ich do pokoju
z alkową tuż obok komina. - Nie nanieście błota!
Za tym pierwszym razem krążyła wokół domu na wypadek, gdyby ktoś ich szukał. Teraz najczęściej szła do wsi, podczas gdy "jelonki" przeżywały w jej domu godzinę słodyczy.
Byli zbyt tępi, by podziękować jej w jakikolwiek sposób.
Wada, zbieracz torfu, mógłby dostarczyć jej opału nie ryzykując, że ktokolwiek nabierze podejrzeń, ale nigdy nie podarowali jej nawet kwiatka, chociaż zawsze zostawiali łóżko schludnie pościelone. Możliwe, że nie czuli szczególnej wdzięczności. Bo niby, dlaczego? Dawała im tylko to, co im się należało: łóżko, godzinę przyjemności, chwilę spokoju. Nie było ich winą ani jej zasługą, że nikt inny nie chciał im tego dać.
Tego dnia miała załatwić sprawunki w sklepie ze słodyczami należącym do wuja Eyid. Kiedy przed dwoma laty przybyła do wsi, ślubowała, że ograniczy się do jednej miski nie przyprawionej kaszy i łyku czystej wody, ale bardzo szybko pożegnała się z tym postanowieniem. Od kaszy dostała biegunki, a woda z bagien nie nadawała się do picia. Jadła wszystkie świeże jarzyny, jakie mogła kupić lub wyhodować, piła wino, butelkowaną wodę lub soki owocowe z miasta i przechowywała duży zapas słodyczy - suszonych owoców, rodzynek, tafelek cukrowych, a nawet ciastek, wypiekanych przez matkę i ciotki Eyid, grubych krążków z wyciśniętą na wierzchu masą orzechową, tłustych, pozbawionych smaku, ale dziwnie sycących. Kupiła całą torbę tych ciastek, okrągłą tafelkę brązowego cukru, po czym zaczęła plotkować z ciotkami, śniadymi, drobnymi kobietami o rozbieganych oczach, które zeszłej nocy były na stypie po starym Uadzie i chciały o tym opowiedzieć.
- Ci ludzie... - słowa te odnosiły się do rodziny Wady, a towarzyszyło im znaczące spojrzenie, wzruszenie ramion i szyderczy uśmiech - jak zwykle dali popis. Upili się, wywołali bójkę, przechwalali się, a na koniec obrzygali całe mieszkanie. Chciwe, bezczelne łachmyty.
Kiedy Yoss stanęła przy stoisku, żeby kupić gazetę (kolejne ślubowanie złamane dawno temu; zamierzała czytać tylko "Arkamye" i uczyć się go na pamięć), spotkała matkę Wady i
usłyszała, jak "ci ludzie", rodzina Eyid, przechwalali się, wywołali bójkę i obrzygali całe mieszkanie na stypie zeszłej nocy. Yoss nie ograniczyła się do słuchania, ale dopytywała się o szczegóły, wyciągała z matki Wady, co się dało inie posiadała się z radości.
Jakaż ja byłam głupia, myślała, powoli ruszając po grobli w drogę powrotną do domu, jakaż byłam głupia myśląc, że kiedykolwiek zdołam pić wodę i milczeć! Nigdy, przenigdy nie zdołam się odczepić. Nigdy nie będę wolna, nigdy nie zasłużę na wolność. Nawet starość nie zmusi mnie do tego, żebym się zmieniła. Nawet strata Safnan.
Stali na wprost Pięciu Armii. Wznosząc w górę miecz, Enar rzekł do Kamye: O Panie, trzymam w dłoniach twoją śmierć! Na co Kamye odparł: Bracie, trzymasz swoją własną śmierć.
Tak czy inaczej, znała te strofy. Wszyscy je znali. Enar opuścił miecz, ponieważ był bohaterem, świętym i młodszym bratem Pana. Ja jednak nie zdołam wypuścić z dłoni mojej
śmierci; będę ją hołubić, nienawidzić, jeść ją, pić, wsłuchiwać się w nią, zaproszę ją do łóżka, będę ją opłakiwać, wszystko, byle tylko jej nie wypuścić.
Wyrwała się z zamyślenia i zapatrzyła w popołudnie na bagnach: w bezchmurne, przesłonięte mgiełką niebo, odbijające się w odległym, krętym kanale, w złoto słońca na brunatnych trzcinach. Wiał łagodny wiatr zachodni. Doskonały dzień. Piękno świata, piękno świata! Miecz w mojej dłoni zwrócony przeciwko mnie. Czemu, o Panie, sprawiasz, że
piękno nas zabija?
Z wysiłkiem ruszyła w dalszą drogę, mocniej naciągając chustkę na głowę szybkim, niezadowolonym szarpnięciem. Idąc w tym tempie, wkrótce upodobni się do Abberkama,
wędrującego po bagnach i wznoszącego głośne okrzyki.
I nagle spostrzegła go; przywołała go myślami: skradał się jak to on, jak gdyby nie dostrzegał niczego poza własnymi myślami, tłukł wielkim kosturem o drogę, jakby zabijał węża. Długie siwe włosy spadały mu na twarz. Nie krzyczał - krzyczał tylko nocą, a ostatnio nawet nie za dużo- ale za to mówił; widziała, jak porusza ustami. Nagle spostrzegł ją, zacisnął usta i zamknął się w sobie niczymczujne dzikie zwierzę. Zbliżyli się ku sobie wąskąścieżką na grobli, jedyne postaci na tym pustkowiu trzcin, błota, wody i wiatru.
- Dobry wieczór, wodzu Abberkamie - powiedziała Yoss, kiedy dzieliło ich zaledwie kilka kroków. Ależ potężnym był mężczyzną; nigdy nie przestało jej zdumiewać, jaki był wysoki, barczysty i masywny. Śniadą skórę miał wciąż gładką jak u młodzieńca, ale głowę trzymał nisko pochyloną, a włosy miał siwe i zmierzwione. Wielki, haczykowaty nos i te nieufne, niewidzące oczy. Wymamrotał jakieś słowa powitania, ledwo zwalniając kroku.
Yoss była tego dnia w psotnym nastroju; znudziły ją własne myśli, smutki i niedociągnięcia. Zatrzymała się tak, że musiał albo stanąć, albo na nią wpaść.
- Czy byłeś na stypie zeszłej nocy? - zapytała.
Spojrzał na nią z góry; czuła, jak koncentruje wzrok na jej osobie albo jakimś jej fragmencie, aż wreszcie spytał:
- Na stypie?
- Wczoraj w nocy pochowali starego Uada. Wszyscy mężczyźni się popili i to cud, że nie wybuchła wojna rodowa.
- Wojna rodowa? - powtórzył głębokim basem.
Możliwe, że nie potrafił się już skupić, ale Yoss czuła potrzebę, by do niego dotrzeć.
- Między Dewisami a Kamannerami. Kłócą się o tę orną wyspę na północ od wsi. Tych dwoje biednych dzieci chce być razem, a ich ojcowie grożą, że je zabiją, jeśli tylko na siebie
spojrzą. Cóż za idiotyzm! Dlaczego nie podzielą wyspy i nie pozwolą dzieciom się pobrać, żeby ich dzieci mogły objąć wyspę w posiadanie? Myślę, że wkrótce dojdzie do rozlewu krwi.
- Do rozlewu krwi - ponownie powtórzył wódz jak przygłup, a potem dodał powoli tym swoim donośnym, głębokim głosem, który słyszała w nocy, zawodzący w agonii na bagnach: - Ci ludzie to sklepikarze. Mają dusze posiadaczy. Oni nie uciekną się do zabijania, ale za nic w świecie się nie podzielą. Jeśli w grę wchodzi własność, nie popuszczą.
Nigdy.
Ponownie ujrzała wzniesiony miecz.
- Ach - westchnęła i wzdrygnęła się. - A zatem dzieci muszą poczekać... aż starzy wymrą...
- Za późno. - Jego oczy spotkały się na krótką chwilę z oczami Yoss; potem odgarnął niecierpliwie włosy, warknął jakieś słowa pożegnania i ruszył dalej tak gwałtownie, że niemal skuliła się, by go przepuścić. Oto, jak chodzi wódz, myślała z goryczą, ruszając dalej. Idzie zamaszystym krokiem, zagarnia przestrzeń, mocno tupie w ziemię. A tak chodzi stara kobieta: drobi, drobi nogami.
Usłyszała dziwny odgłos za plecami - strzały, pomyślała, ponieważ miejskie nawyki wchodzą w krew - i odwróciła się gwałtownie. Abberkam stanął i zaniósł się kaszlem; jego potężna postać uginała się pod nawałą spazmów, które niemal zwalały go z nóg. Yoss znała ten rodzaj kaszlu. Podobno Ekumeni mieli na niego lekarstwo, ale opuściła miasto, zanim nadeszło. Zbliżyła się do Abberkama, a kiedy paroksyzmy minęły, a on nadal stał, zadyszany, z twarzą bladą jak płótno, powiedziała:
- To berlot. Wychodzisz z niego czy właśnie zachorowałeś?
Potrząsnął głową.
Yoss czekała.
Czekając myślała:, co mnie obchodzi, czy on jest chory, czy nie? Czy jego to obchodzi? Przyszedł tu po to, by umrzeć.
Zeszłej zimy słyszałam, jak zawodzi na bagnach. Zawodził w agonii, zżerany przez wstyd, jak człowiek chory na raka, którego choroba strawiła doszczętnie, a który mimo to nie może umrzeć.
- Nic mi nie będzie - wychrypiał gniewnie, pragnąc jedynie, żeby zostawiła go w spokoju, a Yoss skinęła głową i odeszła.
Niech umrze. Jak mógłby chcieć żyć, wiedząc, że stracił władzę i honor, wiedząc, co zrobił? Okłamał, zdradził swoich zwolenników, sprzeniewierzył się. Polityk doskonały. Wielki
wódz Abberkam, bohater ruchu wyzwoleńczego, przywódca Partii Światowej, który zniszczył tę partię własną chciwością i szaleństwem.
Jeden jedyny raz obejrzała się za siebie. Szedł bardzo wolno albo stanął, nie była pewna. Yoss ruszyła dalej, skręciła w prawo na rozwidleniu i zeszła na ścieżkę prowadzącą do jej domku.
Trzysta lat temu na miejscu tych mokradeł rozpościerała się żyzna dolina, jedna z pierwszych, które zostały nawodnione i oddane pod uprawę przez Korporację Rolniczo-Plantatorską, kiedy sprowadziła niewolników z Werel do Kolonii Yeowe.
Dolinę zbyt dobrze nawodniono i zbyt dobrze uprawiono; nawozy chemiczne i sole mineralne nagromadziły się w glebie w takim stopniu, że w końcu nic już nie rosło, a Posiadacze przenieśli się, by czerpać zyski gdzie indziej. Brzegi kanałów nawadniających osunęły się tu i tam, a wody rzeki wylały, gromadząc się w jeziorka, wijąc się meandrami, powoli wypłukując ziemię do czysta. Trzciny rosły i rosły, mile trzcin, chylących się nieco pod naporem wiatru, pod cieniami chmur i skrzydłami długonogich ptaków.
Gdzieniegdzie na wysepce kamienistej ziemi pozostało kilku rolników dzierżawiących pola za połowę plonu, bezużytecznych ludzi na bezużytecznej ziemi. Wolność spustoszenia. Na całej połaci mokradeł pozostały opuszczone domy.
Zgodnie z zaleceniem religii, ludzie z Werel i Yeowe w miarę jak się starzeli, zapadali w milczenie; kiedy ich dzieci podrastały, kiedy wypełnili obowiązki gospodarzy i obywateli, kiedy ich ciała słabły, a dusze rosły w siłę, porzucali dotychczasowe życie i z pustymi rękami odchodzili szukając odosobnienia. Nawet na plantacjach panowie zwracali wolność starym niewolnikom. Tu, na północy, wyzwoleńcy z miast wyruszali na mokradła i wiedli żywot w opuszczonych domach. Teraz, po Wyzwoleniu, przybywały nawet kobiety.
Niektóre z domów były zrujnowane i każdy z twórców duszy mógł sobie rościć do nich prawa. Większość zabudowań, jak kryta gontem chata Yoss, stanowiła własność wieśniaków,
którzy utrzymywali je i oddawali pustelnikom za darmo na zasadzie powinności religijnej. Yoss sprawiała przyjemność myśl, że była źródłem duchowego wzbogacenia dla właściciela
chaty, chciwego człowieka, którego pozostałe rachunki z Przeznaczeniem składały się chyba wyłącznie z długów. Yoss lubiła się czuć pożyteczna. Uważała to za kolejną oznakę swojej niemożności zaniechania świata, do czego wzywał ją Pan Kamye. "Nie jesteś już pożyteczna", powiedział jej na sto sposobów, odkąd skończyła sześćdziesiąt lat, ale Yoss nie słuchała. Opuściła świat zgiełku i przybyła na bagna, ale pozwoliła, by świat nadal paplał, plotkował, śpiewał i krzyczał w jej uszach. Nie chciała usłuchać niskiego głosu Pana.
Kiedy wróciła do domu, Eyid i Wada już wyszli; na bardzo starannie pościelonym łóżku spał lis Tikuli, zwinięty wokół własnego ogona. Cętkowany kot Gubu skakał po domu, dopytując się o obiad. Yoss podniosła go, pogłaskała po jedwabistym, cętkowanym karku, podczas gdy Gubu szturchał ją pyszczkiem za uchem, wydając nieustanne pomruki przyjemności i sympatii. Potem go nakarmiła. Tikuli nie zwrócił na to uwagi, co było dziwne. Tikuli za dużo spał. Yoss usiadła na łóżku i podrapała go za sztywnymi, rudymi uszami. Obudził się, ziewnął i spojrzał na nią łagodnymi, bursztynowymi oczami, poruszając czerwoną kitą ogona.
- Nie jesteś głodny? - spytała. Zjem, żeby ci sprawić przyjemność, odparł Tikuli i dość sztywno zszedł z łóżka. -
Och, Tikuli, ty się starzejesz - powiedziała i poczuła ukłucie w sercu. Jej córka Safnan dała jej Tikulego, rudego szczeniaczka, kłębek łap i kity - jak dawno temu?
Osiem lat. Dawno. Dla lisa całe życie.
Dla Safnan to więcej niż życie. To więcej niż życie dla jej dzieci, a wnuków Yoss, Enkamma i Uye.
Jeżeli ja żyję, oni nie żyją, pomyślała jak zwykle Yoss; jeżeli oni żyją, ja jestem martwa. Udali się w podróż statkiem, który płynie jak światło; są przetransponowani na światło. Kiedy wrócą do życia, kiedy zejdą z pokładu statku do świata o nazwie Hain, upłynie osiemdziesiąt lat od dnia ich odjazdu, a ja od dawna będę martwa; jestem martwa.
Pozwól im żyć, Panie, słodki Panie, niech oni żyją, a ja będę martwa. Przyjechałam tu, by umrzeć dla nich. Nie mogę, nie mogę pozwolić, żeby oni umarli dla mnie.
Zimny nos Tikulego dotknął jej dłoni. Spojrzała na niego z uwagą. Bursztynowe oczy zasnuły się błękitną mgiełką. W milczeniu pogłaskała go po głowie i podrapała za uszami.
Zjadł kilka kęsów, żeby jej sprawić przyjemność, po czym wdrapał się z powrotem na łóżko. Yoss przygotowała sobie kolację - zupę i podgrzane ciastka - którą zjadła bez apetytu. Zmyła trzy talerze, rozpaliła ogień i usiadła przy nim, próbując czytać książkę, podczas gdy Tikuli spał na łóżku, a Gubu leżał przed kominkiem, wpatrywał się w ogień okrągłymi złotymi oczami i bardzo cicho pomrukiwał. Raz usiadł i wydał okrzyk wojenny "Huuu!" w odpowiedzi na jakiś hałas, który usłyszał na bagnach. Przez chwilę skradał się po domu, w końcu znowu się usadowił, zapatrzył w ogień i zaczął mruczeć. Później, kiedy ogień zgasł i dom pogrążył się w ciemnościach bezgwiezdnej nocy, kot przyłączył się do Yoss i Tikulego na ciepłym łóżku, gdzie wcześniej młodzi kochankowie zaznali krótkiej, przeszywającej rozkoszy.
W ciągu paru kolejnych dni, kiedy porządkowała mały ogródek warzywny przed zimą, przyłapała się na myślach o Abberkamie.
Kiedy przybył po raz pierwszy, wśród wieśniaków zapanował nastrój podniecenia: oto Abberkam miał zamieszkać w domu należącym do ich wodza. Chociaż okryty niesławą, nadal był bardzo sławnym człowiekiem. Obrany wodzem Heyend, jednego z głównych plemion Yeowe, osiągnął ważną pozycję podczas ostatnich lat wojny wyzwoleńczej, kiedy przewodził potężnemu ruchowi na rzecz, jak to nazywał, Wolności Rasowej. Nawet niektórzy z wieśniaków zaczęli się podpisywać pod głównym hasłem Partii Światowej: na Yeowe nie miał mieszkać nikt poza rdzenną ludnością. Żadnych Werelianów, znienawidzonych kolonizatorów, panów i posiadaczy. Wojna położyła kres niewolnictwu, a w ostatnich latach negocjacje dyplomatów ekumenicznych doprowadziły do końca władzy ekonomicznej Werel nad jej dawną planetą-kolonią. Panowie i posiadacze, nawet ci, których rodziny żyły na Yeowe od wieków, powrócili do starego świata, na planetę najbliższą Słońca.
Uciekli, a ich żołnierzy wygnano w ślad za nimi. Nigdy nie wolno im było wrócić, oświadczyła Partia Światowa. Nie mieli prawa powrotu ani jako handlarze, ani jako turyści; nigdy więcej nie będą zanieczyszczać duszy i ziemi Yeowe. To samo odnosiło się do każdego cudzoziemca, każdej obcej potęgi.
Obcy z Ekumeny pomogli mieszkańcom Yeowe wyzwolić się; teraz musieli odejść. Tutaj nie było dla nich miejsca.
- To jest nasz świat. Wolny świat. Tu wykujemy nasze dusze na podobieństwo Miecznika Kamye - powtarzał wielokrotnie Abberkam i właśnie wizerunek zakrzywionego miecza stał się symbolem Partii Światowej.
Popłynęła krew. Powstanie na Nadami zapoczątkowało trzydzieści lat - połowa życia Yoss - walk, rebelii, odwetów, a nawet po wyzwoleniu, po odejściu Werelianów, walki nie ustały. Młodzi ludzie zawsze byli gotowi zabić każdego, kogo wskazała starszyzna: siebie nawzajem, kobiety, starców, dzieci; toczyła się nieprzerwana wojna w imię pokoju, wolności, sprawiedliwości, władcy. Nowo wyzwolone plemiona walczyły o ziemię, wodzowie z miast o władzę. Yoss, która przez całe życie pracowała w stolicy, jako nauczycielka, widziała, jak jej praca idzie na marne nie tylko w czasie wojny wyzwoleńczej, ale także po jej zakończeniu, kiedy miasto pogrążyło się w kolejnych wojnach między dzielnicami.
Należało przyznać, myślała, że Abberkam, chociaż wymachiwał mieczem, Kamye, usiłował uniknąć wojny i częściowo mu się to udało. Wolał zdobywać władzę za pomocą metod politycznych i perswazji, w czym był mistrzem. Prawie osiągnął sukces.
Zakrzywiony miecz był wszechobecny, wystąpienia Abberkama ściągały tłumy. ABBERKAM I WOLNOŚĆ RASOWA! - głosiły olbrzymie transparenty rozciągnięte nad alejami miasta. Nikt nie wątpił, że wygra pierwsze wolne wybory na Yeowe, że zostanie
przewodniczącym rady światowej.
Początkowo dochodziły tylko pogłoski. Dezercje.
Samobójstwo syna. Matka syna Abberkama oskarżała przywódcę o rozpustę i tarzanie się w luksusach. Pojawiły się dowody na to, że zdefraudował wielkie sumy pieniędzy, przekazane jego partii na pomoc obszarom kraju, zubożałym po wycofaniu się kapitału wereliańskiego. Ujawnienie tajnego planu zabójstwa wysłannika Ekumeny i obarczenia za to winą Demeye'a, starego przyjaciela i zwolennika Abberkama... To go zgubiło. Wódz mógł folgować sobie w przyjemnościach seksualnych, nadużywać władzy, bogacić się kosztem swoich poddanych i być za to podziwiany, ale wódz, który zdradzał towarzysza, nie mógł liczyć na przebaczenie. Na tym opierał się kodeks niewolników, myślała Yoss.
Tłumy zwolenników Abberkama zwróciły się przeciwko niemu i przypuściły atak na starą rezydencję zarządcy APCY, którą zajął. Zwolennicy Ekumenów przyłączyli się do sił lojalnych wobec Abberkama, by go bronić i przywrócić porządek w stolicy. Po wielodniowych walkach, w których poległy setki ludzi, a tysiące w zamieszkach na całym kontynencie,
Abberkam się poddał. Ekumeni udzielili poparcia rządowi tymczasowemu, który ogłosił amnestię. Ich ludzie powiedli Abberkama splamionymi krwią, zbombardowanymi ulicami w
całkowitym milczeniu. Ludzie, którzy dawniej mu ufali, darzyli szacunkiem, nienawidzili, patrzyli, jak przechodzi w milczeniu, ochraniany przez cudzoziemców, obcych, których
próbował wygnać z tego świata.
Yoss przeczytała o tym w gazecie. Już od ponad roku mieszkała na bagnach. "Dobrze mu tak", pomyślała i więcej uwagi mu już nie poświęcała. Nie wiedziała, czy Ekumeni byli prawdziwymi sprzymierzeńcami, czy tylko nową grupą posiadaczy w przebraniu, ale widok każdego z wodzów, który upadał, sprawiał jej przyjemność. Panowie z Werel, pyszniący się wodzowie plemienia czy wrzeszczący demagodzy, niech wszyscy posmakują brudu. Yoss najadła się go dość w swoim życiu.
Kiedy kilka miesięcy później ktoś powiedział jej we wsi, że Abberkam przybywa na mokradła, jako pustelnik, twórca duszy, była zdziwiona i przez chwilę odczuwała wstyd, że brała jego słowa za czczą retorykę. Czyżby okazał się człowiekiem religijnym? Przez cały czas, kiedy tarzał się w luksusach, brał udział w orgiach, kradł, uczestniczył w machinacjach władzy, mordował - miał być religijny? Nie!
Ponieważ stracił pieniądze i władzę, postanowił nadal rzucać się ludziom w oczy, robiąc przedstawienie z własnego ubóstwa i pobożności. Nie miał za grosz wstydu. Yoss była zdziwiona własną zaciekłością. Kiedy po raz pierwszy zobaczyła, Abberkama zapragnęła splunąć na te duże, grubopalczaste stopy w sandałach, ponieważ tylko taką jego część zobaczyła; nie chciała mu spojrzeć w twarz.
Jednak później, w zimie, usłyszała wycie na bagnach, które niosło się nocą na mroźnym wietrze. Tikuli i Gubu zastrzygli uszami, ale ten potworny odgłos ich nie przestraszył. To
uświadomiło jej, że głos należy do człowieka. Ktoś krzyczał - pijany? szalony? - skowyczał i błagał tak, że pokonała przerażenie i wstała, żeby pospieszyć mu z pomocą; on jednak nie wzywał pomocy człowieka.
- Panie, mój panie, Kamye! - krzyczał, a kiedy wyjrzała przez drzwi, zobaczyła go na grobli, cień na tle jasnych nocnych chmur. Chodził tam i z powrotem, targał się za włosy, krzyczał jak zwierzę, jak udręczona dusza.
Po tej nocy przestała go osądzać. Byli sobie równi. Przy kolejnym spotkaniu spojrzała mu twarz i przemówiła, zmuszając Abberkama, żeby się do niej odezwał.
Nie spotykali się często; żył w prawdziwym odosobnieniu.
Nikt nie odwiedzał go na bagnach. Wieśniacy często wzbogacali swoje dusze, dając Yoss jedzenie, nadwyżki plonów, resztki, czasami, w święta, posiłek przyrządzony specjalnie dla niej, ale nigdy nie widziała, żeby ktokolwiek zanosił coś do domu Abberkama. Może złożyli mu dary, a on okazał się zbyt dumny, żeby je przyjąć. Może bali się cokolwiek mu ofiarować.
Skopywała grządkę korzenną za pomocą żałosnej łopaty z krótką rączką, którą dostała od Em Dewi i myślała o wyciu Abberkama i sposobie, w jaki kaszlał. Safnan o mały włos nie umarła na berlot w wieku czterech lat. Yoss słyszała ten upiorny kaszel tygodniami. Czy Abberkam, kiedy spotkała go wczoraj na grobli, szedł do wsi po lekarstwo? Czy doszedł tam, czy też zawrócił w pół drogi?
Otuliła się szalem, ponieważ wiatr przenikał ją do kości;nadciągała jesień. Wspięła się na groblę i na rozwidleniu dróg skręciła w prawo.
Drewniany dom Abberkama wznosił się na zbitej z pni tratwie, zatopionej w torfowej wodzie mokradła. Takie domy były bardzo stare, liczyły sobie dwieście lub więcej lat i pochodziły z okresu, kiedy w dolinie rosły drzewa. Dom Abberkama, dawniej zagroda rolnicza, był znacznie większy niż chata Yoss. Mroczne domostwo miało źle naprawiony dach, niektóre okna zabite, a deski na werandzie, na którą weszła Yoss, poluzowane. Wypowiedziała imię Abberkama, a potem powtórzyła je głośniej. Wiatr zawodził w trzcinach. Zapukała, odczekała chwilę, pchnęła ciężkie drzwi. Wewnątrz panował mrok. Znajdowała się w rodzaju korytarzu. Usłyszała głos w sąsiednim pokoju:
- Nigdy w głąb sztolni, wyjmij to, wyjmij - powiedział ktoś głęboko, ochryple, a potem rozległ się kaszel. Yoss otworzyła drzwi. Przez dobrą minutę przyzwyczajała oczy do ciemności. Był to stary pokój od frontu. Okna zasłaniały okiennice, ogień wygasł. W pokoju stał kredens, stół, kanapa, a także łóżko przysunięte do kominka. Zbite w kłąb koce zsunęły się na podłogę, a nagi Abberkam wił się na łóżku i majaczył w gorączce.
- O Boże! - wykrztusiła Yoss. Ta wielka, czarna, spocona pierś i brzuch, porośnięty siwymi kłakami, te potężne ramiona i chwytne dłonie, jak miała się do niego zbliżyć?
A jednak zrobiła to. Wyzbywała się nieśmiałości widząc, że jest osłabiony gorączką, a poza tym umysł miał jasny i posłusznie wypełniał jej polecenia. Przykryła go wszystkimi kocami z podłogi, na które położyła jeszcze dywanik; rozpaliła możliwie najgorętszy ogień i po paru godzinach Abberkam zaczął się pocić. Pot lał się z niego strugami, wsiąkając w prześcieradła i materac.
- Nie znasz umiaru - łajała go późno w nocy; pchała go i ciągnęła, zmuszając do położenia się na zdezelowanej kanapie. Leżał tam, owinięty w dywanik, podczas gdy Yoss suszyła pościel przy kominku. Abberkam dygotał i kaszlał, a Yoss zaparzyła zioła, które przyniosła i wypiła gorący wywar razem z chorym. Nagle Abberkam zasnął i spał jak kamień; nie
zbudził go nawet kaszel, który nim wstrząsał. Yoss równie nagle zapadła w sen i zbudziła się na gołym obmurzu kominka, na którym wygasał ogień. Dzień bielił się za oknami.
Abberkam leżał jak góra pod dywanikiem, na którym Yoss dopiero teraz zauważyła brud; miał świszczący, ale głęboki i regularny oddech. Wstała z trudem, cała obolała, rozpaliła ogień, rozgrzała się, zaparzyła zioła, a potem zbadała zawartość spiżarni. Znalazła w niej podstawowe artykuły; najwyraźniej wódz zamówił dostawy z Veo, najbliższego liczącego się miasta. Zrobiła sobie dobre śniadanie, a kiedy Abberkam się zbudził, ponownie zmusiła go do wypicia ziół.
Gorączka ustąpiła. Według Yoss zagrożenie stanowiła obecnie woda w płucach; ostrzegano ją przed tym podczas choroby Safnan, a tu miała do czynienia z człowiekiem sześćdziesięcioletnim. Gdyby przestał kaszleć, byłaby to groźna oznaka. Zmusiła Abberkama, żeby usiadł.
- Kaszl - powiedziała.
- Boli - warknął.
- Musisz - rozkazała, a on zakaszlał.
- Jeszcze! - krzyknęła, a Abberkam rozkaszlał się tak, że całym ciałem wstrząsnęły spazmy.
- Dobrze - powiedziała. - A teraz śpij. - Zasnął.
Tikuli i Gubu musieli umierać z głodu! Pomknęła do domu, nakarmiła zwierzęta, pogłaskała je, przebrała się w czystą bieliznę i na pół godziny usiadła we własnym krześle, przed własnym kominkiem, a Gubu mruczał jej nad uchem. Potem wróciła przez mokradła do domu wodza.
Przed zapadnięciem zmroku wysuszyła posłanie Abberkama i zaprowadziła go na nie. Została przy nim na noc, ale rano odeszła, mówiąc:
- Wrócę wieczorem.
Milczał, nadal bardzo chory, obojętny na położenie, w jakim się znajdował on czy Yoss.
Następnego dnia najwyraźniej poczuł się lepiej: kaszel stał się mokry, gwałtowny - dobry kaszel; Yoss znakomicie pamiętała, kiedy Safnan zaczęła wreszcie dobrze kaszleć. Co pewien czas wódz odzyskiwał pełną przytomność, a kiedy przyniosła mu butelkę, która miała służyć za naczynie nocne, wziął ją od Yoss i odwrócił się, żeby załatwić potrzebę fizjologiczną. Skromność, dobra cecha jak na wodza, pomyślała. Była zadowolona z siebie i z niego. Okazała się użyteczna.
- Zostawię cię dziś w nocy. Nie pozwól, żeby koce się zsunęły. Wrócę rano - oświadczyła, zadowolona z siebie, z własnego zdecydowania i stanowczości.
Kiedy jednak wróciła do domu w ten jasny, zimny wieczór, Tikuli leżał zwinięty w kłębek w rogu pokoju, w którym nigdy się nie kładł. Nie chciał jeść, a kiedy próbowała go przenieść, pogłaskać, skłonić do zaśnięcia na łóżku, odczołgał się z powrotem do kąta. Daj mi spokój, powiedział, odwrócił od niej wzrok i wtulił suchy, czarny, ostry nos w zakrzywienie przedniej łapy. Daj mi spokój, powtórzył cierpliwie, pozwól mi umrzeć, to właśnie teraz robię.
Zasnęła, ponieważ była bardzo zmęczona. Gubu został na mokradłach na całą noc. Rankiem stan Tikulego nie uległ zmianie; leżał zwinięty na podłodze, w miejscu, w którym nigdy wcześniej się nie kładł. Czekał.
- Muszę iść - powiedziała Yoss. - Niedługo wrócę, bardzo niedługo. Czekaj na mnie, Tikuli.
Nie odpowiedział, a tylko odwrócił od niej pociemniałe, bursztynowe oczy. To nie na Yoss czekał.
Ruszyła szybkim krokiem przez mokradła; miała suche oczy, targał nią gniew, czuła się bezużyteczna. Stan Abberkama nie uległ wyraźniej zmianie. Nakarmiła go kleikiem, oporządziła i powiedziała:
- Nie mogę zostać. Moje zwierzątko jest chore. Muszę wracać.
- Zwierzątko - powtórzył potężny mężczyzna swoim basem.
- Lisek. Dostałam go od córki. - Dlaczego się tłumaczyła, usprawiedliwiała? Wyszła. Po powrocie do domu zastała Tikulego w tym samym miejscu, w którym go zostawiła. Zajęła się cerowaniem, przygotowała posiłek, który, jak miała nadzieję, Abberkam zgodzi się zjeść. Potem spróbowała czytać książkę o światach Ekumenów, o świecie bez wojen, gdzie zawsze panowała zima, a ludzie byli zarówno mężczyznami, jak i kobietami. Po południu przyszło jej na myśl, że powinna wrócić do Abberkama i właśnie wstawała, kiedy Tikuli się podniósł.
Podszedł do niej bardzo powoli. Ponownie usiadła na krześle i schyliła się, żeby go podnieść, ale Tikuli wetknął ostry pyszczek w jej dłoń, westchnął i położył się, z głową na łapach. Znowu westchnął.
Yoss usiadła i rozpłakała się, chociaż nie na długo; potem wstała, wzięła łopatę i wyszła z domu. Wykopała grób za załomem kamiennego komina, na słonecznej polance. Kiedy wróciła do domu i podniosła Tikulego, pomyślała z przerażeniem: "On nie umarł!" A jednak nie żył, tyle że jeszcze nie ostygł; gęsta ruda sierść utrzymywała ciepłotę ciała. Owinęła go w niebieską chustą, wzięła na ręce i zaniosła do grobu, czując, jak słabe ciepło wciąż emanuje przez materiał; lekkie, sztywne ciałko przypominało drewniany posążek. Zasypała grób i położyła na nim kamień, który odpadł z komina. Nie przychodziły jej na myśl żadne słowa, jednak w umyśle uformował się obraz będący prawiemodlitwą: Tikuli biegnący w pełnym słońcu.
Wystawiła na werandę jedzenie dla Gubu, który przez cały dzień trzymał się z dala od domu, po czym ruszyła drogą po grobli. Był cichy, pochmurny wieczór. Wśród szarych trzcin
lśniły ołowianym blaskiem jeziorka.
Abberkam siedział na łóżku. Z pewnością miał się lepiej; może lekka gorączka pozostała, ale nie było to nic poważnego. Był głodny: dobry znak. Kiedy podała mu tacę, zapytał:
- Czy zwierzątko wyzdrowiało?
- Nie - odparła i odwróciła głowę, by dopiero po minucie dodać: - Nie żyje...
pid_j