Drake David & Stirling S.M. - Generał 06 - Wybraniec.rtf

(1561 KB) Pobierz

S.M. Stirling

David Drake

WYBRANIEC

Generał - księga VI

ISA

GTW


WYBRANIEC

 

Tytuł oryginału: THE CHOSEN

Copyright © 1996,2004 S.M. Stirling i David Drake.

Prawa do wydania polskiego należą do ISA Sp. z o.o., Warszawa 2004.

Ilustracja na okładce: Steven Hickman

Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podo­bieństwo do osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe,

 

Wydanie I

 

Wydawca: ISA Sp. z o.o.

Tłumaczenie: Marta Koniarek

Korekta: Tomasz Zrąbkowski

Skład: Jarosław Polański

 

Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej:

 

ISA Sp. z o.o.

Al. Krakowska 110/114

02-256 Warszawa

tel./fax (0-22) 846 27 59

e-mail: isa@isa.pl

 

ISBN: 83-88916-96-3


Rozdział pierwszy

Visager

1221 P.U. (Po Upadku)

305 R.P. (Roku Przysięgi)

Komandor Maurice Farr zdjął z głowy czapkę i otarł chusteczką pot z czoła. Mężczyzna stał w dokach dla liniowców pasażerskich na północnym nabrzeżu Zatoki Składania Przysięgi. Za plecami miał szerokie i ciche ulice Starego Miasta, którego centrum stanowił Plac Pomnika. Na placu stały rzeźby z brązu przedstawiające założycieli ze wzniesioną w dłoniach bronią - kordami i rusznicami skałkowymi rozpowszechnionymi trzy wieki temu. Wojna Imperium z Sojuszem zakończyła się miażdżącym zwycięstwem Imperium. Pierwszą rzeczą, jaką zrobili uciekinierzy z Sojuszu, było złożenie uroczystej przysięgi zemsty na tych, którzy pogrzebali ich ambicje i wyrżnęli wszystkich ich ziomków, jacy nie umknęli z kontynentu.

Po trzech latach spędzonych jako attache marynarki wojennej w Krainie Wybrańców, Farr miał pewność co do dwóch rzeczy: ich potomkowie wciąż mieli taki zamiar i zamierzali podbić nie tylko Imperium, ale i całą planetę Visager. Może i cały wszechświat.

Na zachód i południe wokół zatoki rozciągało się nowoczesne miasto Składanie Przysięgi, zbudowane z czarnego bazaltu i szarego tufu dostarczonego z pobliskich kamieniołomów. Widać było kolejowe bocznice, stocznie, stalownie, fabryki, magazyny i niekończące się czynszowe bloki, w których zamieszkiwali protegowani robotnicy. Skupisko ogromnych budynków znaczyło centrum handlowe; sześć a nawet osiem pięter wysokości, ze szkieletem dźwigarów osłoniętych granitem rzeźbionym w surowym, kolumnowym stylu architektury Wybrańców. Większość miasta, znajdująca się poniżej zielonych przedmieść na stokach wzgórz, spowita była przez całun węglowego dymu, przydający siarkowy zapach gorącemu, tropikalnemu powietrzu. Nad ulicą z kamiennych bloków pobrzmiewał stukot podkutych kopyt, pisk żelaza ocierającego się o żelazo, syk pary i gwizd fabrycznych syren. Statki tłoczyły się w dokach i zatoce, począwszy od staromodnych żaglowców przybyłych z ładunkami zboża z Imperium po nowoczesne parowce o stalowych kadłubach wybudowane w Krainie lub Republice.

W środku zatoki krąg wysp połączonych groblami znaczył miejsce po starożytnym, zapadniętym stożku wulkanicznym, gdzie obecnie znajdował się nowoczesny dok basenowy marynarki. Obok niego poruszał się niski, masywny, szary kształt ciężkozbrojnego okrętu wojennego. Umysł Farra automatycznie go zaszufladkował. Ezerherzog Grukin, od którego pochodziła nazwa tej klasy, zwodowany w zeszłym roku. Dwanaście tysięcy ton wyporności, cztery dwieściepięćdziesiątki na podwójnych wieżyczkach z przodu i z tyłu, osiem stosiedemdziesiątekpiątek w czterech bocznych wieżyczkach z podwójnymi lufami, osiem stopięćdziesiątekpiątek na otwartych platformach strzelniczych po obu stronach, dwustumilimetrowe płyty pancerne poniżej poziomu wody, o powierzchni z utwardzonego stalowego stopu. Czterokominowy, z trójcylindrowymi silnikami, osiemnaście tysięcy koni mechanicznych, osiemnaście węzłów.

Największa, najokropniejsza rzecz, która pływa po wodzie - przynajmniej do momentu, gdy za osiemnaście miesięcy Republika zwoduje pierwszy okręt z klasy Demokrata.

Farr potrząsnął głową. Dość. Jedziesz do domu. Podniósł wzrok.

Wulkany ze śnieżnymi czapami otaczały miasto portowe Składania Przysięgi z trzech stron. Wznosiły się w mgiełce tropikalnego powietrza niczym doskonałe stożki, ich podnóża zachodziły na siebie w gąszczu dolin i bruzd pokrytych lasami deszczowymi niczym ciemnozielonym aksamitem. Pod lasem znajdowały się tarasowe pola. Farr pamiętał, jak przez nie przejeżdżał. Pyliste aleje rozciągnięte pomiędzy rzędami eukaliptusów i wianowłostek [Drzewo o widowiskowo czerwonych lub żółtych kwitach, zwane również „płomiennym drzewem”. [Przypis tłum.]] wyłożone były żwirem. Nieco chłodniej niż tu w dole, w dokach; nieco mniej wilgotno. Z pewnością pachniało tam lepiej niż nad oleistymi wodami zatoki. Ładnie na swój sposób; lśniąca zieleń kawowych krzewów i pomarańczowych gajów. Wybrał się tam kilkakrotnie, zapraszany do dworów w rodowych posiadłościach przedstawicieli marynarki Wybrańców, pragnących poznać attache marynarki Republiki. Niezłe chłopy, niektórzy z nich. Dobrzy żeglarze, okropni szpiedzy, mający tendencje do zadawania pytań ujawniających więcej, niż chcieliby powiedzieć pytani.

Oznaczało to również, iż musiał podróżować poza Dystrykt Składania Przysięgi. Istniały pewne miejsca, z których dobra lornetka pozwalała dojrzeć bazę, jeśli działałeś szybko i dyskretnie. Nic wstrząsającego, tylko to, co stało w porcie, w suchym doku i co budowano na pochylniach. Potwierdzenie informacji, które wywiad uzyskał od informatorów zwerbowanych spośród szeregów protegowanych robotników w stoczni. W taki sposób buduje się obraz potencjału bojowego, krok po kroku. Był tu od trzech lat, wykonał kawał niezłej roboty - zdobył dane dotyczące eksperymentów z turbiną parową - i nadszedł czas, aby wrócić do domu.

Spojrzał na rozmawiających niedaleko mężczyznę i kobietę.

* * *

Cóż takiego w nim widziałam? - pomyślała Sally Hosten.

Jej mąż - który wkrótce miał zostać byłym mężem - stał w formalnej pozycji, z rękoma splecionymi na plecach. Karl Hosten był wysokim mężczyzną nawet jak na jednego z Wybrańców, z szerokimi barami i wąską talią, wyglądającym równie dobrze w wieku trzydziestu pięciu lat, jak dwanaście lat temu, gdy się pobrali. Twarz miał kwadratową i tak mocno opaloną, że turkusowoniebieskie oczy błyszczały przez kontrast niczym klejnoty; krótko przycięte włosy były jasnoblond. Miał na sobie nieoficjalny mundur: szare spodenki, tunikę z krótkimi rękawami i pasem na broń.

- To rozstanie nie następuje z mojej woli - rzucił energicznie w krajowym z mocnym akcentem Wybrańców.

- Ale z mojej - przyznała Sally po angielsku.

Od dłuższego czasu mówiła po krajowemu, więc miała małe problemy z dobrym akcentem, gdy udała się do ambasady Santander w celu odzyskania swojego republikańskiego obywatelstwa. Spotkała tam Maurice’a. I jeśli tylko się da, nie zamierzała mówić w języku Karla.

- Nie zmienisz postanowienia? - spytał.

Dwanaście lat spędzonych razem sprawiło, iż łatwo jej było odczytać emocje ukryte pod przypominającym maskę obliczem Wybrańca. Smutek, jaki wyczuwała, sprawił, iż poczuła gniew.

- Czy zwrócisz Johnowi możliwość posiadania dzieci? - spytała.

Krótkie spojrzenie rzucone w bok potwierdziło, iż jej syna Johna nie ma już w pobliżu. Gdzie on jest... a, jakieś dwadzieścia stóp stąd, pochylony nad siecią ładunkową wraz z innym chłopcem wyglądającym też na dwanaście lat. Jeffrey Farr, syn Maurice’a.

Karl Hosten zesztywniał i przesunął dłonią po pokrytej jeżykiem czaszce. - Prawo jest prawem, genetyczne defekty muszą być...

- Szpotawa stopa nie jest genetycznym defektem! - rzekła Sally spokojnie. - To rezultat postępowania w czasie ciąży - przeszyło ją poczucie winy - które da się naprawić, które zostało naprawione chirurgicznie. A ty nawet mi nie powiedziałeś, że kazałeś go wysterylizować na porodówce. Odkryłam to dopiero, gdy miał jedenaście lat!

- Czy byłabyś szczęśliwsza, wiedząc o tym? A on?

- A jak szczęśliwy byłby, gdy dowiedziałby się, że nie może być Wybrańcem?

Karl przełknął ślinę i odwrócił wzrok. On jest również moim synem, ale nie powiedział tego. A na głos dodał: - Istnieje wiele ścieżek kariery otwartych przed probantem-emeritusem. Johan jest inteligentnym chłopakiem. Uniwersytet...

- Jako nieudacznik - rzuciła Sally, posługując się okrutnym, slangowym określeniem na tych, którym nie udało się przejść wymaganej próby życia w wieku osiemnastu lat. Było to o wiele lepsze niż status protegowanego, wszystko było lepsze, ale w Krainie Wybrańców...

- Zbyt wiele razy toczyliśmy tę rozmowę - powiedziała.

Karl westchnął. - Słusznie. Zatem skończmy z tym.

Rozejrzała się. - John!

* * *

John Hosten miał poczucie nadwrażliwości, jakby jego własna skóra była zbyt ciasna i należała do kogoś innego. Wszyscy w parowym pojeździe byli zbyt cicho po tym, jak odebrano go ze szkoły. Już się pożegnał z przyjaciółmi - nie miał ich wielu - i spakował. Vulf, jego pies, już znajdował się na pokładzie statku.

Nie chcę słuchać, jak się kłócą, pomyślał i zaczął odsuwać się od matki i ojca.

To sprawiło, że znalazł się w pobliżu innego chłopca w jego wieku. Wzrok Johna ześliznął się ku niemu, a ciekawość odegnała na chwilę smutek. Nieznajomy był chudy i wysoki, miał rude włosy i piegi. Jego włosy były dziwnie przycięte, krótko po bokach, z zaczesaną falą na górze - w cudzoziemskim stylu, różniącym się zarówno od krótko przystrzyżonych włosów Wybrańców, jak i przyciętych „na donicę” włosów protegowanych. Miał na sobie pulower z cienkiej tkaniny z nadrukiem w dziwaczne kolorowe wzorki, workowate spodenki, buty ze sznurowadłami i gumowymi podeszwami oraz śmiesznie wyglądającą spiczastą czapkę.

- Cześć - odezwał się, wyciągając dłoń. A potem: - Ach, guddag.

- Mówię po angielsku - powiedział John, potrząsając dłonią w krótkim, mocnym uścisku Krainy. Angielski i imperialny były przedmiotami obowiązkowymi w szkole, a on ćwiczył z matką.

Drugi chłopiec poruszył palcami. - Lepiej niż ja mówię po krajowemu - rzekł, uśmiechając się. - Jestem Jeffrey Farr. Ten tam to mój ojciec.

Skinął głową ku wysokiemu, smukłemu mężczyźnie w białym mundurze, który stał w ostrożnej odległości dwudziestu metrów od grupy Hostenów. John rozpoznał ten mundur z wykładów poznawczych i slajdów: marynarka Republiki Santander, oficerska, garnizonowa, lekka wersja letnia. Musiał to być kapitan Farr, ten oficer, z którym mama widywała się w konsulacie w sprawie tego obywatelstwa.

Szkoda, że nie mówi mi prawdy. Nie jestem małym dzieciakiem ani idiotą, pomyślał. To nie był jedyny powód, dla którego tak wiele rozmawiała z Maurice’em Farrem. - John Hosten, dziedzic-probanta - odparł na głos.

Dziedzic-probanta rodził się Wybrańcem i miał automatycznie prawo do szkolenia i próby życia. Tylko kilkoro dzieci protegowanych było adoptowanych do takiego życia. A potem spłonął rumieńcem. Już niedługo będzie probantem. Nigdy nie mógłby przejść próby, nie jej części genetycznej. Nie ze swoją stopą. Nie mógł być nikim innym poza nieudacznikiem, obywatelem drugiej kategorii.

- Nie musisz się już martwić tym całym gównem - rzucił radośnie Jeffrey, wskazując kciukiem za siebie, na liniowiec pasażerski Duma Bosson. - Wracamy do cywilizacji.

Flaga powiewająca na maszcie sygnalizacyjnym liniowca miała niebieski trójkąt po lewej z piętnastoma białymi gwiazdami i dwa szerokie czerwono-białe pasy po prawej. Sztandar Republiki Santander.

John otworzył usta w automatycznym odruchu obrony Krainy, lecz zamknął je. Sam przecież udawał się do Santander. Aby tam żyć.

- Ya, jedziemy - powiedział. Obydwaj obejrzeli się na swoich rodziców. - Twoja matka?

- Zmarła, kiedy byłem niemowlęciem - rzekł Jeffrey.

Za nimi dał się słyszeć trzask. Chłopcy odwrócili się, przyjmując z ulgą tę zmianę tematu. Jeden z parowych dźwigów na pokładzie Dumy Bosson pomylił biegi podczas wyładowywania ostatniej sieci ładunkowej na pokład. Protegowany nadzorca dokerów zbladł pod opalenizną - będzie pociągnięty do odpowiedzialności - i odwrócił się, wywrzaskując inwektywy i skargi ku pokładowi liniowca oraz potrząsając pięścią. A potem zdzielił jednego z dokerów po głowie swoją zakończoną ołowiem pałką. Dał się słyszeć odgłos, jakby melon uderzył o chodnik. Twarz dokera wyglądała jak zniekształcona gumowa maska. Mężczyzna osunął się na popękaną, nierówną nawierzchnię, jakby ktoś podciął mu wszystkie ścięgna.

- Cholera - wyszeptał Jeffrey.

Nadzorca wykonał gniewny gest swoją pałką i dwaj dokerzy wzięli rannego towarzysza pod ramiona i odciągnęli ku magazynowi. Mężczyzna głowę miał odrzuconą do tyłu, ukazując białka oczu, a pęcherzyki krwi wydobywały mu się z nosa. Nadzorca odwrócił się z powrotem ku statkowi i krzyknął ku marynarzom przy relingu, wzywając oficera. Ci przez chwilę przypatrywali mu się, a potem jeden odwrócił się w milczeniu i powoli podszedł ku najbliższemu włazowi....

Dokerzy natychmiast przykucnęli na piętach, gdy nadzorca skierował swą uwagę gdzie indziej. Kilku zapaliło papierosowe niedopałki; John czuł ciężki zapach konopi pomieszanych z tytoniem. Kilku uśmiechało się głupawo za plecami nadzorcy, jednak większość miała twarze bez wyrazu, inne niż Wybrańcy, puste i blade pod szczeciną zarostu. Mieli na sobie bawełniane kombinezony robocze z szerokimi strzałkami - ubrania więźniów obozów pracy.

- Hej, ta skrzynia jest rozwalona - powiedział Jeffrey.

John spojrzał. Jedno drewniano-żelazne pudło długości trzech metrów pękło od góry. Z boku widniał napis Muzeum Historii i Natury / Kopernik. Chłopak poczuł, jak budzi się w nim ciekawość. Kopernik było stolicą Krainy, a muzeum było czymś więcej niż magazynem. Było to główne centrum badawcze najbardziej zaawansowanego technicznie narodu na Visager. Marzyła mu się praca tam, odkrycie wreszcie, do czego służyły niektóre z tajemniczych wytworów przodków, kolonizatorów gwiazd z Ziemi. Federacja upadła ponad tysiąc lat temu - obecnie był rok 1221 P.U. - i nikt nie potrafił zrozumieć, do czego mogły służyć enigmatyczne urządzenia z ceramiki i nieznanych metali. Nawet teraz, pomimo postępu technologii jaki nastąpił w ciągu ostatniego stulecia. Były one równie niepojęte co silniki parowe albo sterowiec dla arktycznego dzikusa.

- Co jest w środku? - rzucił zaciekawiony.

- Chodź, zobaczmy.

Robotnicy nie zwracali na nich uwagi; John był w mundurku szkolnym probanta, a Jeffrey wyglądał wyraźnie na cudzoziemca - chłopiec z wyższych warstw mógł chodzić, gdzie mu się żywnie podoba, a Czwarte Biuro wykazałoby śmiercionośne zainteresowanie, usłyszawszy, że protegowany rozmawiał z auzlanderem. Istniało jeszcze coś gorszego od obozów. Nadzorca wciąż wymieniał przekleństwa z podoficerem liniowca.

John chwycił za ciężką konopną sieć i wspiął się na nią. Było to łatwe w porównaniu z torem przeszkód w szkole. Jeffrey podążył za nim niezgrabnie.

- To tylko skała - rzekł zawiedziony, zaglądając przez pęknięte panele.

- Nie, to meteoryt - stwierdził John.

Bryłowata skała, zawieszona w elastycznej kołysce w środku skrzyni, miała około metra średnicy. Nie została uszkodzona, gdy sieć została upuszczona - w przeciwieństwie do cieknącej baryłki brandy, co poznali po zapachu - lecz, sądząc po jej wyglądzie pokrytej dziobami bryły żużlu, przetrwała ona już wypalającą podróż przez atmosferę. John był zaskoczony, iż posyłano ją do muzeum. Meteoryty były powszechnie spotykane. W każdą noc widywano ich dziesiątki na niebie. W tym meteorycie musiało być coś niezwykłego, może jego skład chemiczny. Dotknął go.

- Raczej chłodny - rzekł. Nie całkiem lodowaty, ale też nie o naturalnej temperaturze. - Dotknij go.

Jeffrey wsadził długie, chude ramię przez szczelinę. - Taak, jak...

Wszechświat zniknął.

* * *

Sally obejrzała się przez ramię. Gdzie jest John? A potem go zobaczyła, wspinającego się na sieć ładunkową z innym chłopcem. Z synem Maurice’a. Otworzyła usta, by ich zawezwać, a potem zamknęła je. Ważne, aby się dogadali. Maurice nie oświadczył się jeszcze oficjalnie, lecz... Odwróciła się.

Po obu stronach Karla stali świadkowie: jego prawnie uznane dzieci, Heinrich i Gerta, zaadoptowane zgodnie z modłą Wybrańców. Heinrich był synem przyjaciela, który zginął w ekspedycji na Wyspy Dalekiego Zachodu. Wyspy roiły się od niebezpieczeństw, a jeszcze bardziej niebezpieczne były okalające je morza, pełne bujnych i paskudnych rodzimych form życia. Drugi świadek narodził się wśród protegowanych robotników w posiadłości Hostenów i został ochrzczony jako Gitana. Karl sponsorował ją. Była bystrą dziewczyną, a jej rodzice zostali odpowiednio: mamką oraz osobistym służącym-ochroniarzem Johna.

Maria i Angelo stali w pełnej szacunku odległości. Ich córka nie zwracała na nich uwagi. Była córka - żadni Wybrańcy nie byli równie surowi jak Wybrańcy pochodzący z szeregów protegowanych. Dziewczyna była teraz Gertą Hosten, a nie Gitaną Pesalozi.

Prawnik Wybrańców wymienił się papierami z niedużym i pulchnym konsulem Santander, a potem zwrócił się do Sary.

- Saro Hosten, z domu Kingman, czy niniejszym ostatecznie zrywasz więzy konkubinatu z Karlem Hostenem, Wybrańcem z Krainy?

- Tak.

- Karlu Hostenie, czy przyjmujesz to oświadczenie?

- Tak.

- Czy przyznajesz także Sarze Hosten pełnię praw rodzicielskich wobec Johna Hostena, owocu tego związku?

- Tak. Pod warunkiem, iż John Hosten będzie nadal mógł posługiwać się moim nazwiskiem, jeśli sobie tego zażyczy. - Karl przełknął ślinę, lecz jego oblicze mogło być wyrzeźbione z wulkanicznego bazaltu.

- Heinrichu Hostenie, Gerto Hosten, adoptowani przez probanta z linii Hostenów, czy jesteście tego świadkami?

- Jesteśmy.

- Wszystkie strony złożą teraz podpisy, odciski palców oraz podadzą swój geburtsnumero na tym dokumencie.

Sally tak uczyniła, choć, w przeciwieństwie do wszystkich urodzonych w kraju Wybrańca, nie miała numeru narodzin wytatuowanego na prawej łopatce, pamiętanego tak jak imię. Tusz do pobierania odcisków palców zabrudził chusteczkę, w którą wytarła ręce.

Konsul postąpił do przodu. - Saro Jennings Kingman, jako przedstawiciel Republiki Santander, niniejszym oficjalnie zaświadczam, iż twoje zawieszone obywatelstwo Republiki zostało oto całkowicie przywrócone wraz ze wszystkimi towarzyszącymi mu prawami i obowiązkami, oraz że twój syn John Hosten, jako owoc z twego ciała, ma tym samym prawo do obywatelstwa Santander... Gdzie jest chłopak?

* * *

Wszechświat zniknął. John znalazł się w... jakimś miejscu. Wydawało się, iż jest to wnętrze doskonale odbijającej światło kuli, było to jak znalezienie się w środku bańki z lustrzanego szkła. Próbował krzyczeć.

Nic się nie stało. Wówczas uświadomił sobie, że nie ma gardła ani ust. Nie ma ciała.

Nie ma ciała nie ma ciała niemaciała...

Histeria została nagle zduszona, jakby zanurzono go w środku uspokajającym. A potem poczuł ciężar, oddech, siebie. Przez chwilę chciało mu się płakać z ulgi.

- Przepraszam - odezwał się głos za nim.

Odwrócił się, a lustrzana kula znikła. Zamiast niej widział pokój. Kominek, dywany, głębokie fotele, książki, stół, karafki, lecz nic z tego nie było dokładnie takie, jakie znał. Przy stole stał mężczyzna w mundurze, którego nie rozpoznawał: workowate bordowe spodnie, niebieska frakowata kurtka, pas z szablą; obok kieliszków na stole leżał pistolet. Nieznajomy miał ciemną karnację, ciemniejszą niż opalenizna, oraz krótkie, bardzo czarne włosy i szare oczy. Wysoki mężczyzna, stojący niczym żołnierz.

- Gdzie... co... - zaczął John.

- Baczność! - rzucił mężczyzna.

- Tak jest! - odparł John, stając na baczność. Sześć lat szkoły probantów uczyniły z tego odruch.

- Spocznij, synu - powiedział ciemnolicy mężczyzna i uśmiechnął się. - Tylko pomagałem ci się wziąć w garść. Przede wszystkim nie martw się. To jest prawdziwe - objął gestem pomieszczenie - lecz nie jest fizyczne. Wciąż dotykasz meteorytu w skrzyni. W... w zewnętrznym świecie czas właściwie nie płynie. Gdy zakończymy rozmowę, wrócisz do doku, jak gdyby nigdy nic.

- Czy zwariowałem? - wykrztusił John.

- Nie. Tylko przydarzyło ci się coś bardzo dziwnego. - Uśmiechnął się krzywo. - Mniej więcej to samo przydarzyło się mnie, chłopcze. Dawno temu, gdy byłem niewiele starszy niż ty teraz. Siadaj.

John opadł ostrożnie na jedno z krzeseł. Było wygodne. Stara skóra stęknęła pod jego ciężarem. Siedział ze stopami na podłodze i rękoma na oparciach krzesła.

- A tak przy okazji, to nazywam się Raj Whitehall. A to - machnął ręką w kierunku pokoju - jest Centrum. Komputer.

Mimo kotłującego się w nim przerażenia, John zagwizdał bezgłośnie. - Komputer? Taki, jaki mieli przodkowie, Federacja? Wiele o nich czytałem, proszę pana.

Raj Whitehall roześmiał się. - Cóż, to dobry początek. Mój lud uważał je za anioły. Tak, Centrum jest pozostałością Pierwszej Federacji. To komputer bojowy, z typu dowódczo-kontrolnego. Nie pytaj mnie o szczegóły. Tam, gdzie mnie wychowano, eksperci znali się na silnikach parowych, trochę. Popatrz tutaj.

John odwrócił głowę, aby spojrzeć na lustrzaną powierzchnię. Zamiast niej zobaczył pejzaż. Nie był to obraz; miał w sobie głębię i fakturę. Różnił się w subtelny sposób od wszystkiego, co kiedykolwiek widział. Księżyce na wyblakłym, błękitnym niebie były nieodpowiedniej wielkości i ilości. Światło słoneczne miało inny odcień i rzucało czarne cienie na przeżarte erozją parowy zbudowane z kremowo-białych osadów. Z poszarpanego terenu wysunęła się kolumna ludzi w mundurach podobnych do Rajowego. Jechali, lecz nie na koniach. Na psach, olbrzymich psach o wysokości pięciu stóp w kłębie. Mocno przypominały Vulfa, poza tym, że ich nogi były proporcjonalnie grubsze. John znowu zagwizdał, tym razem na głos.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin