070. Langan Ruth - Korsarskie dziedzictwo.pdf

(746 KB) Pobierz
Microsoft Word - Langan Ruth - Korsarskie dziedzictwo.rtf
Ruth Langan
Korsarskie
dziedzictwo
PROLOG
Konwalia, 1657
- Winnie! Winnie!
Troje z czworga dzieci Lambertów wbiegło pêdem na
poroœniête traw¹ wzniesienie, na którym stał ich rodzinny dom,
MaryCastle. Gor¹czkowo poszukiwały zrzêdliwej niani, panny
Winifred Mellon.
- O co chodzi? - Winnie uniosła głowê znad fili¿anki
herbaty. Widaæ nie zazna chwili odpoczynku. Była na nogach
od wczesnego ranka, kiedy to dzieci zerwały wszystkich
domowników ze snu, umyœliwszy rozegraæ hałaœliw¹ walkê na
własnorêcznie wykonane drewniane szpady.
- Bethany spadła! - krzykn¹ł James, najstarszy z
rodzeñstwa.
Kłopot w tym, ¿e jego trzy siostry chciały mu dorównaæ
pod ka¿dym wzglêdem. Nie miały inklinacji do szycia, haftu,
układania kwiatów ani do doskonalenia siê w ¿adnej innej
umiejêtnoœci, niezbêdnej młodym damom, za to niezwykle
chêtnie pojedynkowały siê na drewnian¹ broñ b¹dŸ pływały
mał¹ łódk¹ po zatoce.
- Na co siê wdrapywała tym razem? - Winnie zostawiła
herbatê i ruszyła za dzieæmi.
- Na skały.
- Wielkie nieba! - Zgarnêła spódnice i puœciła siê
biegiem we wskazanym kierunku.
Zanim dotarła do skraju urwiska, daleko w dole
dostrzegła poruszane wiatrem włosy o barwie płomienia. Ich
mała właœcicielka le¿ała bez ¿ycia na ziemi.
- Och, co my teraz zrobimy? - Załamała rêce i zaczêła
chodziæ tam i z powrotem. Wreszcie zwróciła siê do
2
dziewiêcioletniej Ambrozji. - Czym prêdzej sprowadŸ tu
Newtona Findlaya.
- Dobrze, Winnie. - Dziewczynka pobiegła co tchu w
stronê zabudowañ, zostawiaj¹c na skałach rozdygotan¹ nianiê,
która dreptała w kółko, dopóki nie przykuœtykał stary
marynarz.
Newton stracił nogê w starciu z rekinem, co poło¿yło kres
jego słu¿bie na pokładzie „Nieustraszonego”, statku
nale¿¹cego do ojca całej czwórki. Teraz mieszkał przy rodzinie
Lambertów, wykonuj¹c dla nich ró¿ne dorywcze prace, a nade
wszystko działaj¹c na nerwy gospodyni, pani Coffey.
- Patrz, Newt. - Winnie wskazała drobn¹ postaæ daleko
w dole. - To Bethany.
- Tak. Widzê j¹. - Zmru¿ył oczy od słoñca i przywi¹zał
linê do pobliskiego drzewa. A potem rozpocz¹ł ryzykowne
schodzenie po skałach, tym bardziej niebezpieczne, ¿e nogê
zastêpował mu kawałek drewna.
Gdy tylko znalazł siê na dole, przypadł do nieruchomej
postaci, po czym uniósł do góry głowê i zawołał:
- ¯yje! Wiatr j¹ przewrócił!
- Och, Bogu niech bêd¹ dziêki. - Panna Mellon padła
na ziemiê i rozpłakała siê, a dzieci skakały wokół niej, wydaj¹c
radosne okrzyki.
Upłynêła godzina, a mo¿e wiêcej, zanim dziewczynka
stanêła na nogach i zaczêła powoli wspinaæ siê po linie przed
ubezpieczaj¹cym j¹ Newtonem. Kiedy ju¿ dotarła na górê,
spojrzała na nianiê.
- Ty płaczesz, Winnie?
- Płaczê? - Kobieta przycisnêła koronkow¹ chusteczkê
do oczu. - Nie, za to ty wkrótce bêdziesz. Powiedz mi, jak to
siê stało, ¿e spadłaœ.
- Chciałam fruwaæ.
- Fruwaæ? - Niania przeniosła wzrok na starego
marynarza, a ten tylko wzniósł oczy do nieba.
3
- Patrzyłam, jak mewy kr¹¿¹ i nurkuj¹ wœród skał i
chciałam sprawdziæ, czy dam radê do nich doł¹czyæ.
- Doł¹czyæ? - Teraz jej strach ust¹pił miejsca znacznie
silniejszym emocjom.
Panna Winifred Mellon rzadko wpadała w gniew. Kiedy
ju¿ do tego dochodziło, na jej bladych policzkach wykwitały
dwie ceglaste plamy, a w zazwyczaj łagodnych błêkitnych
oczach zapalały siê maleñkie iskierki.
- Tym razem posunêłaœ siê za daleko, Bethany.
Natychmiast pójdziesz do swej sypialni i spiszesz wszystkie
powody, dla których ludzie nie mog¹ lataæ. Kiedy skoñczysz,
poka¿esz mi, co napisałaœ, a ja powiem ci, jaka jeszcze kara ciê
czeka.
- Mam byæ ukarana za to, ¿e próbowałam fruwaæ?
- Nie. To kara za brak rozwagi, młoda damo. Jeœli nie
poło¿ê temu kresu od razu, na nic moje wysiłki uczynienia z
ciebie dobrze wychowanej panny.
Bethany zerknêła na Newtona, ale ten z kamienn¹ min¹
zarzucił zwiniêty sznur na ramiê i powoli odszedł, powłócz¹c
drewnian¹ nog¹.
Pobiegła za nim. W jej nienaturalnie wysokim głosie
wibrowało dzieciêce oburzenie.
- To niesprawiedliwe, Newt. Nie zrobiłam nic złego,
prawda?
Stary człowiek ostro¿nie dobierał słowa.
- Wydaje mi siê, ¿e panna Mellon ma trochê racji. Nie
masz skrzydeł, dziecko.
- Nie, ale mogłabym zrobiæ sobie skrzydła z... gałêzi -
powiedziała, zerkaj¹c w górê na piêkne drzewo rosn¹ce tu¿
obok domu.
- Tak, mogłabyœ. I znów byœ spadła. Na pewno trochê
ciê boli. To był paskudny upadek.
- Bardzo boli. Papa mówi, ¿e kiedy coœ ciê boli, trzeba
wzi¹æ siê w garœæ i spróbowaæ jeszcze raz.
4
- Tak, ale ludzkie ciało jest delikatne i kruche, malutka.
Nie zostaliœmy stworzeni po to, by siê obijaæ o skały i spadaæ z
urwiska. Mogłaœ siê zabiæ.
- Wówczas byłabym w niebie z mam¹. Papa mówi, ¿e
niebo to wspaniałe miejsce.
- Tak. Te¿ o tym słyszałem. Niewielu pali siê do tego,
by tam pójœæ.
- Czemu tak jest?
Newton siê uœmiechn¹ł.
- Mo¿e niektórzy z nas znaleŸli swoje niebo tutaj, na
ziemi. Posłuchaj, dziecinko. - Powiesił linê na haku w
wozowni i zamkn¹ł drzwi. - Odwlekasz swoj¹ karê. Jeœli
chcesz byæ dorosła, jak twój ojciec, idŸ na górê i zrób tak, jak
ci poleciła panna Mellon.
- A potem? Puœcił do niej oko.
- Powiedz jej, ¿e ju¿ nie bêdziesz próbowała fruwaæ.
- Ale ja bêdê, Newt. Westchn¹ł.
- IdŸ ju¿, dziecko. Przyjmij karê jak... - O mały włos
nie powiedział: jak mê¿czyzna. Bogiem a prawd¹ te dziewczêta
nie przypominały istot płci ¿eñskiej, z jakimi dot¹d miał do
czynienia. Były szalone, uparte i równie twarde, jak ich brat
James.
I samowolne.
A on œwiata poza nimi nie widział.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin