Margareta Ekström-Wspaniale.pdf

(4052 KB) Pobierz
401614385 UNPDF
MARGARETA EKSTRÖM
wspaniale
Wspaniale. Wszystko jest znakomite.
Samochód bezgłośnie wsysał asfalt. Sunęli kołysząc się
na stalowoniebieskich lamowanych poduszkach, przetyka-
nych srebrnymi nićmi, które słabo migotały w świetle
okien wystawowych. Łagodna muzyka z radia tłumiła
tykanie licznika.
Wdychała zapach własnych perfum i dający poczucie
bezpieczeństwa zapach tweedowej marynarki, wody do
golenia, zapach mężczyzny. Wtuliła twarz w futrzany
kołnierz.
Naprawdę znakomite, myślała. Gdyby Anja nie zajrzała
dziś po południu, w dalszym ciągu używałabym tych sta-
rych. Też były dobre. A raczej prawie dobre. Nieco za
mdłe. Tak, to było właśnie ich wadą, odrobinę za słodkie.
Nie czułabym się tak zadowolona. Jak gdyby jakieś nie-
zauważalne swędzenie. Powonienia. Prawie najlepszy za-
pach, ale właśnie dopiero ten jest najlepszy. W moim
typie.
Skręcili. Wpadli na siebie. Z szumem pomknęli po pro-
stym odcinku. Pod sygnałem odchyliła rękawiczkę i spoj-
rzała na zegarek. No, zdążą wybornie. Parę lat temu zaw-
sze przyjeżdżali w ostatniej chwili. Śmieszna słabość. Coś
w rodzaju choroby dziecięcej. Może dlatego, że kiedyś nie
miało się ochoty wstawać z łóżka i iść do szkoły. I nabrało
się odrazy do wszelkich uderzeń zegara, także przyjem-
nych. Jak teraz na przykład: żeby pójść do teatru.
To dobre dla cyganerii, mam to poza sobą, myślała.
Przynajmnej jeśli chodzi o wybicia zegara. Powoli stali
401614385.002.png
się bardziej punktualni. Oboje. Znowu' krok we właści-
wym kierunku. Jeszcze wiele takich kroków przejdą, ży-
wiła nadzieję.
Kiedy Nils dzwonił po samochód, wyjęła kwiaty z chłod-
ni i postawiła na stole. Pięknie się przechowały. Nie zau-
ważył ich, szybko idąc przez pokój. Na to właśnie liczyła.
Tak łatwo go było czymś zaskoczyć. Kiedy wrócą z teatru,
stanie pewnie w drzwiach i powie: Coś takiego! Już zdą-
żyłaś nakryć! I kwiaty, i... ty o wszystkim pomyślisz.
On sam nigdy nie myślał o takich drobiazgach. Tym
większą ona miała przyjemność, zajmując się tym. To
się stawało jej wyłączną własnością. Świece też wyjęła.
Tym razem, wyjątkowo, kolorowe. Właściwie uważała, że
jest coś... coś tandetnego... czy też coś... niedystyngowane-
go w kolorowych świecach. Ale nie mogła się oprzeć, kie-
dy je odkryła, rdzawoczerwone, dokładnie w takim samym
kolorze jak jej ceramiczne talerze. I kwiaty w czarce
z szafirowego szkła. To było... tak, wszystko razem na-
prawdę wspaniałe.
Gdy płacił za taksówkę, dotknęła czubkami palców no-
wych okularów.
Nie, nie włożę, póki nie zgaszą światła, pomyślała. To
może się wydawać śmieszne. Tak, oczywiście, to jest
śmieszne i zbyteczne. Ale jednak... nie włożę ich przed
zgaszeniem światła.
Przy szatni nie było jeszcze tłoczno. Wyjechali tak
wcześnie. Odwróciwszy się w poszukiwaniu najbliższego
lustra, zobaczyła, że jest szef Nilsa z żoną. Co za szczęście,
że ich poznałam, chociaż nie włożyłam okularów, pomy-
ślała i pozdrowiła ich ciepło i serdecznie. Na odległość.
Czuła się spokojna, opanowana, pewna siebie. Za młodu
nie przypuszcza się nawet, że można doznawać takich
uczuć. Rodzaj płaskowyżu. Poczucie wolności, a jednak
przynależności do wspólnoty. Własnego miejsca. Odrobi-
nę może zacienione rezygnacją? Nie, dlaczego zawsze
szukać negatywnej współzależności rzeczy, dlaczego nie
401614385.003.png
poprzestać na świadomości, że zaczyna się być dorosłym?
Wreszcie.
Spokojnie czesząc się przed lustrem i poprawiając od-
robinę kontur ust, zobaczyła, że Nils rozmawia ze swym
szefem. I twarz żony szefa ukazała się w lustrzanej tafli
tuż obok jej twarzy. Tym razem przywitały się uściskiem
ręki i nieoczekiwanie wylądowały w intymnej sferze toa-
letowych przyborów, co sprawiło, że sześćdziesięcioletnia
błękitnowłosa pani zaproponowała przejście na ty.
Myślała o tym jako o pewnego rodzaju zwycięstwie, gdy
z krzeseł parteru przyglądali się staremu, swojskiemu ze-
stawowi teatralnych reklam. „Apetyt rośnie w miarę je-
dzenia". Ona wybrałaby inne lustro. Pewien dystans nigdy
nie zaszkodzi. Drobiazg. Oczywiście! Nigdy jednak nie
wiadomo. I teraz ni stąd, ni zowąd jesteśmy na ty. Dwie
rodziny, które udają, że są sobie znajome. Nie, ja bym
chyba... nigdy nie postąpię w ten sposób... gdy dojdę do
takiej pozycji.
No tak. Więc zostało to pomyślane. I wcale nie wyda-
wało się czymś niemożliwym. Ani też zbyt odległym.
Przycisnęła ramię Nilsa. Spojrzał znad programu i uś-
miechnął się, nieco zaskoczony.
— Jestem taka szczęśliwa, tylko tyle — powiedziała.
— To widać — odparł. — Jesteś urocza.
— Ty też — pochwaliła go. — Naprawdę do twarzy ci
w tym ciemnogranatowym garniturze.
— Az początku go nie lubiłaś. Choć oczywiście tylko
dlatego, że to nie ty go ze mną kupowałaś, nie ty wy-
brałaś.
— Ee! Uważasz, że jestem taka żądna władzy? — prze-
chyliła głowę w bok i miała nadzieję, że jej uśmiech roz-
proszy mroźne zmarszczki ironii wokół jego oczu. — Ko-
chanie! — powiedział tylko. Cóż to mogło znaczyć?
Nie chciało jej się nad tym zastanawiać. To także coś,
co przyszło z dojrzałością. Akceptować go takiego, jaki
jest. Nie obracać na wszystkie strony, nie przekręcać, nie
oglądać każdego słowa, nie analizować każdego nastroju.
Przechyliła się lekko i przeczytała przez jego ramię: de-
401614385.004.png
kor... reży... kostiumy... Olga, Irina, Masza... baron Tussen-
bach...
Zdążyła akurat doczytać do końca długi rząd nazwisk,
gdy zgaszono światło. Któraś ze stalowych lin zaskrzy-
piała, gdy biały ekran reklam windowano w ciemność
teatralnego stropu. Czerwone lampki nad drzwiami ta-
jemniczo połyskiwały na tle aksamitnych draperii. Prze-
niknął ją łaskotliwy dreszczyk oczekiwania, zupełnie jak
za pierwszym razem. „Podróż Piotrusia..." czy „Werm-
landczycy"?
W smolistej ciemności stłumionych szeptów i zduszo-
nych odgłosów kaszlu słychać było szelest kurtyny, zamia-
tającej scenę niby wielka spódnica. Teatr otwarł ogromne
oko cyklopa i wpatrywał się w nich. I ona się wpatry-
wała. Ciekawie, lecz bez egzaltacji. Przez okulary.
Pierwszy akt minął zaskakująco szybko. Nie miała ocho-
ty na spotkanie z szefostwem. Nie chciała, by ta nowa,
błyszcząca intymność się wyświechtała. Chwilę marzli
w zewnętrznym westybulu i wspólnie palili jednego pa-
pierosa. Wdali się w dyskusję o małej jasnowłosej debiu-
tantce, grającej Irinę. Ale gdy zauważyła, że Nils zaczyna
się tym poważnie przejmować, uśmiechnęła się i ustąpiła.
Wiem, jakiego jestem zdania, pomyślała. Dlatego nie
muszę go zawsze wypowiadać. Teraz właśnie zachowam
je dla siebie, żeby nie psuć nastroju.
Zauważywszy nagle, że foyer się wyludniło, spiesznie
wrócili. A może właśnie coś psuję przez to, że jestem
ustępliwa, pomyślała. Kurtyna znowu poszła w górę.
Przez chwilę zastanawiała się nad ustępliwością i za-
czepnością. Powinna chyba być sobą, nie będąc agresyw-
na. A czy Nils to potrafi? Jakże łatwo pomawiać kobiety
o to, że są agresywne w debatach i rozmowach. Może to
wiele setek lat ucisku zakipiało i nagle wysadziło pokry-
wę garnka z poglądami. Lecz czy można współżyć w zupeł-
nej szczerości? Czy nie trzeba iść na ustępstwa? Powinno
się chyba tylko znaleźć punkty, na których poddanie się
nie jest takie ważne, myślała. Nils na przykład pozwala
mi prowadzić dom, jak mi się żywnie podoba.
401614385.005.png
Usiłowała zapaść w ciepłą, przyjemną atmosferę pierw-
szego aktu. Ale nie udało się. Ze sceny płynął smutek,
równie natrętny jak szmer roztopów. Nieprzyjemne zimno
spłynęło po kręgosłupie. Po przyjściu do domu natychmiast
zapalę świece, myślała. I ogień w kominku. W kominku
też napalimy.
Ale do tego było jeszcze daleko, to nie rozgrzało.
Och, czy oni nigdy nie dojadą do Moskwy, pomyślała.
I znowu antrakt.
Tym razem zetknęli się z szefem i jego żoną, i dziwne
by się wydawało, gdyby próbowali ich wyminąć. Utwo-
rzyli dość niezgrany kwartet, dziwaczny czworokąt
w środku tłumu. Szef i jego żona byli parą niskich, za-
okrąglonych sześćdziesięciolatków. Tak, w gruncie rzeczy
byli uderzająco drobnomieszczańscy, budowa, sposób ubie-
rania się — jej błękitnawe włosy stanowiły wyjątek. W tej
odbijającej się w licznych lustrach promenadzie, w której
tyle młodych par wystawiało na pokaz siebie i swe mo-
delowo eleganckie wieczorowe toalety, razili w sposób
niemal śmieszny. Kto by nie wiedział, jakie to wysoko
postawione osoby, mógłby się w nich raczej domyślać
właścicieli sklepiku spożywczego z Söder w przypływie
nagłego głodu kultury, pomyślała.
— Jesteś trochę blada — macierzyńsko powiedziała żona
szefa.
Zlękła się, że może z jej oczu wygląda sarkazm, i nagle
zrobiła się bardzo uprzejma, uważna, z całym zapałem
brała udział w rozmowie. Póki gong nie przerwał. I w ten
sposób ominął ją sok pomarańczowy.
A wielka szkoda, bo trzeci akt przyprawił ją o prag-
nienie. W gardle jej zaschło i marzła. Chyba zachoruję,
pomyślała. Ale to przecież niedorzeczność. W ostatni pią-
tek miałam zastrzyk przeciwgrypowy. A w niedzielę wy-
dajemy wielkie party. Po prostu nie mogę zachorować.
Wyprostowała się, Boże drogi! Przecież każdy wie, że
nigdy nie dojadą do Moskwy! I na myśl o tym poczuła
ogromne znudzenie. Poprawiła się. Cóż to za głupstwa!
Wykręty. Desperacja. Awanturniczość. Nonsens.
401614385.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin