Szumowiny - Isaac Bashevis Singer.pdf

(677 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Isaac B. Singer
Szumowiny
Tytuł oryginału
SCUMS
Z angielskiego przełożył
Łukasz Nicpan
(ji14)
127955951.002.png
Ciało ( zepsucie stanowiły jedno od samego początku i pozostaną na zawsze szumowinami
stworzenia, przeciwieństwem bożej mądrości, miłosierdzia i chwały... Człowiekowi będzie dane
pełzać tam i sam po powierzchni ziemi, póki Bóg nie wypowie mu przymierza i imię człowiecze nie
zostanie po wsze czasy wytarte z księgi żywota.
( Śmierć Matuzalema )
127955951.003.png
Gazeta żydowska, którą Maks Barabander kupił tego rana w Warszawie, przynosiła te same
wiadomości, jakie wyczytał z dzienników w Nowym Jorku i Londynie: Półwysep Bałkański był
beczką prochu; osławiony pogromiciel Puryszkiewicz oraz inni czarnosecińcy pracowicie tępili
rosyjskich Żydów; żydowskie kolonie w Palestynie cierpiały suszę; w Argentynie biurokraci z
Żydowskiej Agencji Osiedleńczej znowu piętrzyli trudności przed koloniami barona de Hirscha;
cesarz Wilhelm wzbudził świeżą gorycz kół dyplomatycznych swoimi wojowniczymi
pogróżkami; syjoniści przygotowywali się do nowego kongresu. W rubryce zaś nowinek,
zatytułowanej „Z czterech stron świata”, zamieszczono notatkę o egipskiej wieśniaczce, która
powiła martwe sześcioraczki.
Maks Barabander przeglądał gazetę, pogryzając sernik i popijając kawę. „Szóstka za jednym
zamachem!” ― mruknął do siebie. Ciekawe, czy wykopią sześć oddzielnych mogiłek, czy
pochowają dzieciaki we wspólnym grobie? I czy to były dziewczynki, czy chłopcy, czy i to, i to?
Ani na statku, płynącym z Argentyny do Anglii, ani później, we Francji i w Niemczech, nie
udało mu się dostać żydowskiej gazety. W Berlinie kupił niemiecki dziennik, lecz doniesieniom w
tym języku brakowało pieprzu. W jidysz każda lokalna nowinka miała swój smaczek: pewien
szewc nabył na loterii los, na który byłby wygrał siedemdziesiąt pięć tysięcy rubli, gdyby nie
zużył go w charakterze papieru toaletowego; do Australii zawinął okręt wiozący z Anglii trzysta
narzeczonych, wybranych przez oblubieńców na podstawie fotografii. Maks pociągnął łyk kawy.
„Trzy setki dziewczynek! Niech diabli porwą ich zdrożne pępuszki ― zachwycił się w duchu ―
to by mi się podobało, statek z żywym towarem”. Bawił się tą myślą. „Pomiędzy «tak» i «nie»
zgarnąłbym tysiąc rubelków”.
Poklepał się po kieszeni na piersi; nosił tam pieniądze, argentyński paszport, bilet powrotny i
nabity nazwiskami notes. Sam był złodziejem i bał się śmiertelnie, że zostanie obrabowany. By
się uspokoić, dotknął rewolweru w kieszeni marynarki.
Maks Barabander miał czterdzieści siedem lat, lecz nie wyglądał na tyle; dawano mu zwykle
trzydzieści pięć, najwyżej trzydzieści osiem. Był wysokim, barczystym blondynem o niebieskich
oczach, kwadratowej szczęce, krótkiej szyi i prostym nosie. Jako chłopak słynął z siły. Gdy rąbnął
pięścią w stół, stołowi rozjeżdżały się nogi jak szlachtowanemu bydlęciu. Założył się któregoś
razu, że zje trzy tuziny jajek i wypije dwanaście flaszek piwa, i wygrał zakład. W to, co
wyczyniał z kobietami, nie uwierzyłby nikt prócz nich samych. A teraz dobiegał pięćdziesiątki i
zbliżająca się starość wprawiała go w popłoch; zaczęły mu rzednąć włosy, tak że ledwie był w
stanie zaczesać łysinę.
Odkąd umarł mu syn, Arturo, nieustannie rozmyślał o śmierci. Jeśli siedemnastoletni
127955951.004.png
wyrostek skarży się na ból głowy, a w dziesięć minut później wydaje ostatnie tchnienie, to
znaczy, że życie ludzkie złamanego grosza nie jest warte. Maks zdołał się jakoś pozbierać po tym
nieszczęściu, lecz jego żonie, Ruchełe, coś się pomieszało w głowie. To przez nią w gruncie
rzeczy wybrał się w tę podróż. W domu nie mógł już dłużej ścierpieć jej graniczących z obłędem
napadów. Zmusiła go, by odmówił kadysz nad ich synem, stale paliła świeczki za duszę Artura i
często składała datki na cele dobroczynne. Dostała tak ostrych ataków kamicy żółciowej, że
musiała się poddać operacji. Maks chciał ją zabrać do Polski, kiedy lekarze powiedzieli mu, że
taka wycieczka może ją uratować, lecz Ruchełe uparła się: „Muszę zostać tutaj z Arturem”.
Jest prawdą, że Maks Barabander wycofał się ostatnio niemal z wszystkich swoich ciemnych
interesów. Został nawet współwłaścicielem teatru w Buenos Aires. We właściwym czasie
skupował tuzinami domy i parcele, które obecnie przynosiły mu krociowe zyski. Nowo przybyli
do Argentyny Żydzi, występujący przeciw „odszczepieńcom”, nie wpuszczali ich do synagogi ani
nie dawali im kupować miejsc na kirkucie. Maks pozostawał jednakże w dobrych stosunkach z
przywódcami gminy, piastował nawet stanowisko wiceprezesa ochronki. Przez lata wiódł życie
szanowanego obywatela i w małżeństwie z Ruchełe znajdował satysfakcję. Aż do tragicznej
śmierci Artura była z niej żwawa kobieta, która go tak osiodłała, że stracił apetyt na inne
spódniczki. Lecz śmierć Artura zmieniła wszystko: Ruchełe stała się zimna, nie dopuszczała go
do siebie; chciała umrzeć, wciąż plotła o śmierci i zleciła kamieniarzowi, by wyrył jej nagrobek.
Pierwszy raz, odkąd się poznali, wysyłała go do innych kobiet. W tę podróż wybrał się dla
rozrywki, nie dla interesów. Być może teraz, gdy znalazł się w Polsce, odmłodnieje.
Na statku nasłuchał się najrozmaitszych opowieści o południowoamerykańskich alfonsach,
którzy porywają dziewczęta, uprowadzają je w powozach, sprzedają przyzwoite kobiety do
burdeli i zmuszają do życia w pohańbieniu. Maks śmiał się z tych wyssanych z palca historyjek.
Może i robili tak sześćdziesiąt lat temu, ale w dzisiejszych czasach to nie wchodziło w rachubę.
Zresztą zawsze można było znaleźć dziewczęta chętne do takiej eskapady. Maks zdawał sobie
sprawę, że w gruncie rzeczy przyjechał do Polski w poszukiwaniu przyjaciółki Wiedział i to, że
Ruchełe już nigdy nie będzie taka jak dawniej. Jeśli miał pozostać mężczyzną, musi pożądać
kobiety równie mocno, jak niegdyś pożądał Ruchełe.
Miał w Polsce do załatwienia i kilka innych spraw. Przed laty zostawił w Raszkowie ojca i
matkę, nie napisał do nich nigdy ani linijki, aż pomarli, nie wiedząc, co się z nim dzieje. Żyli
gdzieś w Polsce jego brat, Zełman, i siostra, Sure-Neche, żeby już nie wspominać o wujach,
ciotkach i kuzynach. Nadal miał w Polsce przyjaciół. Ale jakże ma stanąć przed krewniakami i
przyjaciółmi po dwudziestu trzech latach milczenia? I czy mu wolno odwiedzić grób rodziców na
kirkucie, skoro to jego należało pewnie winić o ich śmierć?
Pociągnął ostatni łyk kawy i przełknął ostatni kęs sernika. Ledwie przed godziną przyjechał
127955951.005.png
ekspresem z Berlina i zostawił bagaż w przechowalni Dworca Wiedeńskiego. Idąc ulicami
Warszawy dotarł aż na Grzybowo. Miasto znał doskonale, przeżył tu dobre i złe dni. Przesiedział
nawet trzy miesiące na Pawiaku, lecz to było dwadzieścia lat temu.
W tamtych czasach dopiero zaczynały kursować po Warszawie konne tramwaje; teraz, w
1906, mieli już tramwaje elektryczne, a i automobil czasem przejechał. Maks zauważył, że w
sklepach przy Marszałkowskiej handluje się przyzwoitym towarem, a kobiety ubierają się równie
modnie jak elegantki Paryża i Berlina. Ulice były szersze, domy wyższe. Choć w dzielnicy
żydowskiej zaszły mniejsze zmiany, czuło się i tu powiew nowych czasów, dwudziestego wieku.
Wielu młodych mężczyzn miało ogolone brody, nosiło kapelusze i garnitury; młode Żydówki
paradowały w sukienkach z krótkimi rękawami, tak wyciętych, że widać było gołe szyje. Za
Maksa czasów wszystkie żydowskie dziewczęta nosiły szale, kapelusze należały do rzadkości, a
torebki były nieznane.
Teraz gazeta zamieszczała anonse o przedstawieniach w jidysz, o recytacjach poezji w
Hazomir, o wieczorku pieśni w wykonaniu chóru Sznejera, o zebraniu studentów w ognisku.
Doktorzy polecali nawet swe usługi w leczeniu chorób wenerycznych i „męskich kłopotów”.
„No cóż, świat poszedł nieco z postępem” ― mruknął do siebie Maks.
Dziwne! Wśród kawiarnianych gości było kilka dziewcząt. Jadły śniadanie przy małych
stolikach i przeglądały gazety. „Ciekawe: co to za dziewczyny?” ― zainteresował się. W
Argentynie nie widywało się porządnych dziewcząt siedzących samotnie, szczególnie w
restauracjach. Te zaś fräuleinki sprawiały wrażenie przyzwoitych; po ubiorach sądząc, mogły być
robotnicami fabrycznymi lub pannami sklepowymi.
Mieszkając za granicą, Maks czytał o rewolucji 1905 roku w Rosji i o wojnie między
światkiem przestępczym a robotnikami ― czy raczej strajkującymi. Emigranci zwozili
najprzeróżniejsze wieści o krwawej niedzieli, o bombie, którą Boruch Szulman rzucił w
policjantów, o demonstracjach, strajkach, masowych aresztowaniach, wreszcie o tym, jak to car
na koniec ustąpił, zezwalając Rosji na Dumę, czyli zgromadzenie narodowe. Jeden z felietonistów
utrzymywał wszelako, że wszystko pozostało po dawnemu: władza była nadal w rękach
czarnosecińców, a stary Rasputin zahipnotyzował cara, carycę i damy dworu.
„Dokąd by tu teraz pójść?” ― zapytał sam siebie Maks Barabander. Wyjął notes,
przekartkował go i natrafił na nazwę hotelu „Bristol”, którą pamiętał z przeszłości. Ludzie
mówili, że stają tam generałowie i kupcy pierwszej gildii, a gdy ktoś w więzieniu narzekał na
twardą pryczę, kumple żartowali: „Jutro cię przeniosą do «Bristolu»”. No więc teraz zatrzyma się
tam Maks Barabander.
Wyszedł z kawiarni, przywołał dorożkę i kazał się zawieźć na Dworzec Wiedeński. Odebrał z
przechowalni dwie skórzane walizki, które tragarz zaniósł do czekającej dryndy. Maks dał mu
127955951.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin