Singer Isaac Bashevis - Spinoza z ulicy Rynkowej.pdf

(788 KB) Pobierz
72600709 UNPDF
ISAAC BASHEVIS
SINGER
Spinoza
z ulicy Rynkowej
Tytuł oryginału:
THE SPINOZA OF MARKET STREET
Przełożyła
Monika Adamczyk-Garbowska
(ji14)
Spinoza z ulicy Rynkowej to zbiór jedenastu opowiadań
Isaaca Bashevisa Singera, powstałych w najlepszym,
najbardziej twórczym okresie życia artysty. Ich tematy
ogniskują się wokół kluczowych ludzkich doświadczeń:
miłości i namiętności, cierpienia i szaleństwa, poczucia
grozy istnienia, radości życia, jego nieprzewidywalności
i niemożności spełnienia.
Singer wskrzesza tu barwny świat małych, żydowskich
miasteczek gdzieś na obrzeżach dawnej Polski z całą ich
tradycyjną religijnością, kulturą i obyczajami, kreśląc
niezwykły, fascynujący wizerunek tworzących je społe-
czności oraz pojedynczych ludzkich losów.
2
Spinoza z ulicy Rynkowej
I
Doktor Nachum Fiszelzon przechadzał się po swojej facjatce przy ulicy
Rynkowej w Warszawie. Niskiego wzrostu, przygarbiony, miał szpakowatą
brodę i byłby zupełnie łysy, gdyby nie kilka kosmyków pozostałych na karku.
Jego nos był zakrzywiony jak dziób, a oczy duże, ciemne i zalęknione jak
u jakiego ptaszyska. Mimo upału panującego w ten letni wieczór, doktor
Fiszelzon miał na sobie czarny surdut do kolan, szyję zaś okalał mu sztywny
kołnierzyk przewiązany krawatem. Przemierzał wolnym krokiem przestrzeń
od drzwi do mansardowego okna znajdującego się wysoko w pochyłej izbie,
po czym wracał z powrotem. Aby przez nie wyjrzeć trzeba było wspiąć się po
kilku stopniach. Na stole paliła się świeca w mosiężnym lichtarzu, wokół pło-
mienia brzęczała chmara owadów. Coraz to któryś podlatywał zbyt blisko
ognia i osmalał sobie skrzydła, albo nawet zapalał się i płonął przez chwilę
przyklejony do knota. W takich chwilach doktor Fiszelzon krzywił się i za-
gryzał wargi pod zwichrzonym wąsem, a jego pomarszczona twarz kurczyła
się. W końcu wyjął z kieszeni chustkę do nosa i odgonił nią owady.
— Jazda stąd durne, bezmyślne istoty! — zbeształ je. — Nie ogrzejecie się
tutaj, ale spalicie i tyle.
Owady rozpierzchły się, lecz po chwili wróciły i znowu kołowały nad drga-
jącym płomieniem. Doktor otarł pot z pooranego zmarszczkami czoła i wes-
tchnął. „Podobnie jak ludzie nie pragną niczego poza chwilowym zadowole-
niem”. Na stole leżała otwarta książka napisana po łacinie, na szerokich
marginesach widniały adnotacje i uwagi sporządzone drobnym pismem dok-
tora. Była to Etyka Spinozy, którą doktor Fiszelzon studiował od trzydziestu
lat. Znał na pamięć każde twierdzenie, każdy dowód, każdy wniosek i każdy
3
72600709.001.png
przypisek. Kiedy chciał znaleźć dany fragment, zwykle natychmiast otwierał
książkę we właściwym miejscu, nie potrzebując go szukać. Ale mimo to dalej
codzień całymi godzinami ślęczał nad Etyką ze szkłem powiększającym w
kościstej dłoni, mrucząc do siebie pod nosem i kiwając głową na znak zgody.
Prawdę powiedziawszy, im głębiej wnikał w jej treść, tym więcej znajdował
zagadkowych zdań, niejasnych ustępów i tajemniczych uwag. Każde zdanie
zawierało ukryte myśli, nie zauważone dotąd przez żadnego z badaczy Spino-
zy. W istocie, filozof ten antycypował wszystkie krytyki czystego rozumu, tak
Kanta, jak i jego następców. Doktor Fiszelzon pisał komentarz do Etyki.
W szufladach miał pełno notatek i zapisków, ale wyglądało na to, że nigdy
nie będzie w stanie dokończyć swego dzieła. Dolegliwości żołądkowe, które
nękały go od lat, z dnia na dzień stawały się bardziej dokuczliwe. Teraz
dostawał boleści nawet po spożyciu kilku zaledwie łyżek owsianki. „Oj niedo-
brze, mój Boże, bardzo niedobrze” — mawiał do siebie, używając przy tym tej
samej intonacji, co jego błogosławionej pamięci ojciec, który był rabinem
w Tyszowcach.
Doktor Fiszelzon nie lękał się śmierci. Przede wszystkim nie był już mło-
dzieniaszkiem. Po drugie, w czwartej części Etyki Spinoza stwierdza, że
„człowiek wolny nie myśli o żadnej rzeczy tak mało, jak o śmierci, a mądrość
jego jest rozmyślaniem nie o śmierci, lecz o życiu *) . Po trzecie, powiada tam
również, iż „umysł ludzki nie może być bezwzględnie zniszczony wraz z cia-
łem, lecz coś z niego pozostaje, co jest wieczne”.
A jednak wrzód (a może był to rak) nie przestawał dokuczać doktorowi.
Język miał stale obłożony. Często mu się odbijało, a wtedy z jego ust wydo-
bywał się nieprzyjemny zapach. Cierpiał na zgagę i skurcze żołądka. Czasami
zbierało mu się na wymioty, to znów miał ochotę na czosnek, cebulę i smażo-
ne potrawy. Już dawno temu odstawił lekarstwa przepisane mu przez lekarzy
i szukał własnych środków. Odkrył, że wielką ulgę sprawia mu zażywanie po
posiłkach tartej rzodkwi i leżenie w łóżku na brzuchu, z głową zwisającą na
bok. Ale te domowe sposoby przynosiły jedynie chwilową ulgę. Część leka-
rzy, których rad zasięgał, twierdziła, że nic mu nie jest. „To tylko nerwy —
powiadali. — Może pan dożyć stu lat”.
*) Tłumaczenia cytatów z Etyki Spinozy pochodzą z wydania jego dzieł z 1914 roku: B.
Spinoza, Dzieła , tom I, Warszawa 1914, przekł. dr Ignacy Halpern.
4
72600709.002.png
Ale tego upalnego letniego wieczoru doktor Fiszelzon poczuł, że siły go
opuszczają. Nogi w kolanach mu drżały, puls był ledwo wyczuwalny. Kiedy
zasiadał do lektury, miał przed sobą rozmazany obraz. Litery zmieniały barwę
z zielonej na złotą. Linijki falowały i wskakiwały jedna na drugą, zostawiając
białe odstępy, jak gdyby tekst znikał w jakiś tajemniczy sposób. Upał stał się
nie do zniesienia, z pokrytego blachą dachu spływał żar i doktor miał wraże-
nie, że znajduje się we wnętrzu pieca. Kilkakrotnie wspinał się po czterech
stopniach do okna i wystawiał głowę, poddając się powiewom chłodnego,
wieczornego wiatru. Pozostawał w tej pozycji tak długo, aż kolana zaczynały
się pod nim uginać. „Ach, jaki cudowny wietrzyk — mruczał. — Doprawdy
zachwycający.” I przypomniał sobie, że według Spinozy moralność i szczęście
to jedno i że najbardziej moralnym czynem, jakiego człowiek może dokonać,
jest zażywanie przyjemności, która pozostaje w zgodzie z rozumem.
II
Stojąc na najwyższym stopniu przy oknie i wyglądając na zewnątrz, dok-
tor Fiszelzon mógł wejrzeć w dwa światy. Nad nim roztaczały się niebiosa,
gęsto usiane gwiazdami. Nigdy wprawdzie nie zajmował się poważnie astro-
nomią, potrafił jednak odróżnić planety, owe ciała obracające się podobnie
jak Ziemia wokół słońca, od gwiazd stałych, w istocie odległych słońc, któ-
rych światło dociera do nas po stu czy nawet tysiącu latach. Rozpoznawał
gwiazdozbiory, wyznaczające bieg Ziemi w przestrzeni kosmicznej oraz tę
mglistą wstęgę, zwaną Drogą Mleczną. W jego posiadaniu znajdowała się
niewielka luneta, którą kupił w Szwajcarii, gdzie odbywał niegdyś studia; ze
szczególną przyjemnością obserwował przez nią księżyc. Potrafił wyraźnie
rozróżnić skąpane w świetle słonecznym wulkany i mroczne, tajemnicze kra-
tery. Nigdy nie nużyło go wpatrywanie się w te szczeliny i pęknięcia. Wyda-
wały mu się zarazem bliskie i dalekie, realne i nierealne. Od czasu do czasu
widział, jak spadająca gwiazda zatacza szeroki łuk na niebie i znika, zosta-
wiając za sobą ognisty ślad. Wiedział, że wówczas meteoryt dociera do
atmosfery ziemskiej i być może jakiś nie spalony jego odłamek wpada do
oceanu lub ląduje na pustyni czy nawet na zamieszkałym terenie. Gwiazdy
wynurzające się stopniowo spoza dachu mansardy doktora wędrowały po
niebie, aby w końcu zajaśnieć nad domem po drugiej stronie ulicy. Tak, kie-
5
72600709.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin