William Goldman - Maratonczyk.rtf

(638 KB) Pobierz

WILLIAM GOLDMAN

 

Maratończyk

 


Dedykuję

Edwardowi

Neisserowi

 


Przed początkiem


 

1

Za każdym razem przejeżdżając samochodem przez Yorkville Rosenbaum wpadał w złość - po prostu dla zasady. Okolice Wschodniej Osiemdziesiątej Szóstej były ostatnią ostoją szwabów na Manhattanie i gdyby miejsce piwiarni zajęły tu wreszcie budynki mieszkalne, Rosenbaum odetchnąłby z ulgą. Nie dlatego, że odczuł na własnej skórze skutki wojny - cała jego rodzina mieszkała w Ameryce od lat dwudziestych - już sama jednak jazda ulicami, przy których mieszkali ludzie o germańskiej mentalności, była wystarczającym powodem, aby wywołać u każdego człowieka zgrzytanie zębów.

Szczególnie u Rosenbauma.

Zgrzytanie zębów wywoływało u niego właściwie wszystko. Jeśli w jego sąsiedztwie śmiały się pojawić jakiekolwiek nieprawości, starał się przeciwstawić tym niepozytywnym faktom z całą siłą i energią, jakie zachowały się jeszcze w zgorzkniałym, siedemdziesięcioletnim mężczyźnie. Zgrzytał zębami z wściekłości, gdy do Jersey przybywali nadziani faceci, nie tolerował również czarnuchów, zwłaszcza ostatnio, gdy wydawało im się, że są równie dobrzy jak wszyscy inni sąsiedzi; podobne uczucie gniewu wywoływały w nim: rodzina Kennedych, komuchy, filmy i magazyny porno, galopujące ceny wędzonej wołowiny i tysiące innych rzeczy, które doprowadzały go do białej gorączki.

Tego wrześniowego dnia Rosenbaum czuł się szczególnie zdenerwowany. Było gorąco, a on w dodatku był już spóźniony - jechał do Newark, gdzie w domu starców jego jedyni żyjący kompani zasiadali właśnie do stołu, by jak co tydzień o tej porze zagrać w karty. Tych trzech uparciuchów kiepskich jako gracze i jako ludzie ciągle potrafiło wdychać i wydychać powietrze, kiedykolwiek mieli na to ochotę, a czyż w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat z takiej sprawności fizycznej nie należy się cieszyć?

Koledzy ci zresztą nie pałali również zbyt wielką sympatią do Rosenbauma gra w karty kończyła się niezmiennie krzykami i wzajemnymi groźbami; Rosenbaum jednak nigdy nie rezygnował z tych spotkań, gdyż były one mimo wszystko najlepszym sposobem spędzenia czwartku, który - jeśli potraktować go jako okres dwudziestoczterogodzinny - był dniem, który z zasady doprowadzał Rosenbauma do wściekłości. W pewnej piosence były takie oto słowa: "Sobotni wieczór to najbardziej samotne chwile w ciągu tygodnia", inna piosenka miała taki fragment: "Poniedziałku, poniedziałku - jak mogłeś mi to zrobić?"; jednak dla Rosenbauma dniem, w którym należało się mieć na baczności, był czwartek. Wszystkie nieszczęścia w jego życiu zdarzały się właśnie w czwartek. Ożenił się w czwartek, w tym dniu zmarło też obydwoje jego dzieci - było to wiele lat temu, ale zdarzyło się właśnie w tym, a nie w innym dniu. A któż chciałby przeżyć własne dzieci? Okropność! Do pięćdziesiątego piątego roku życia Rosenbaum wypalał trzy paczki papierosów dziennie, podczas gdy jego syn ani razu w życiu nie zaciągnął się dymem - nietrudno jednak zgadnąć, który z nich zachorował na raka. Rosenbaum zmienił pozycję na fotelu; również w czwartek założono mu pierwszy pas przepuklinowy.

Ulica Osiemdziesiąta Szósta była obrazem nędzy i rozpaczy.

Gimbels East. W miejscu, w którym cholerna ulica Gimbels East przecinała Osiemdziesiątą Szóstą, należało mieć się cały czas na baczności. Ulica Osiemdziesiąta Szósta, niegdyś jego ulubiona trasa, była o wiele lepsza od ulicy Siedemdziesiątej Dziewiątej; być może ustępowała Siedemdziesiątej Drugiej, ale ta przeznaczona była właściwie jedynie dla turystów. Jeśli chciało się jednak iść naprzód, wybierało się Osiemdziesiątą Szóstą i wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie Gimbels East. Nikt nie robił zakupów na Gimbels East z wyjątkiem czarnuchów - czyż Żyd mógł robić zakupy na Gimbels? To nie była Gimbels - prawdziwa Gimbels to była ulica Trzydziesta Czwarta, naprzeciwko Macy'ego, a to miejsce, obraz nędzy i rozpaczy, jedynie uzurpowało sobie prawo do nazwy Gimbels; w mniemaniu Rosenbauma nie była to East Gimbels, lecz po prostu Zaśmiecona Gimbels.

Rosenbaum nie skręcił w Osiemdziesiątą Szóstą, lecz pojechał Pierwszą i dopiero gdy dojechał do Osiemdziesiątej Siódmej, skręcił w lewo. Już sama liczba określająca ulicę Osiemdziesiątą Siódmą wyprowadzała Rosenbauma z równowagi. Wstępne badanie piersi jego żony kosztowało go właśnie osiemdziesiąt siedem zielonych. Zapłacił tę sumę jedynie za wizytę u jakiegoś drogiego "rzeźnika", za zrobienie zdjęcia i postawienie diagnozy.

- Na lewej piersi pańskiej żony znajduje się bez wątpienia guz - zaczął swój wywód lekarz, podczas gdy Rosenbaum, który dostał niemal apopleksji z powodu głupoty specjalisty, zwrócił się do pobladłej małżonki i powiedział:

- Widzisz, jakie mieliśmy szczęście przychodząc do takiego geniusza? Mówimy mu, że masz guz na lewej piersi, a on, mając jedynie ten strzęp informacji, zapewnia nas ponad wszelką wątpliwość, że jest to faktycznie guz. - Zwrócił się teraz do lekarza, młodego kogucika, ożenionego prawdopodobnie z jakąś jasnowłosą siksą. - Mój Boże, oczywiście, że ma guz na piersi, jest pan przecież facetem od cycków, nie przyszedłem tu w sprawie guza na jej twarzyczce; a propos ta rzecz to nos, nie wiem, czy w szkołach medycznych uczą jeszcze takich rzeczy.

- Pani mąż to bardzo śmieszny facet - powiedział wtedy lekarz do jego żony, a ona odpowiedziała znużonym głosem:

- Mnie nie wydaje się taki śmieszny.

Ulica Osiemdziesiąta Siódma była nie najgorsza. Rosenbaum dojechał do Drugiej i ani razu nie utknął w korku; trafił następnie na zielone światło i po chwili był już przy Trzeciej. Niecierpliwie oczekując zmiany świateł, zatrąbił na kierowcę, który - niech go szlag trafi! - zareagował dopiero po drugim klaksonie; wtedy Rosenbaum przycisnął pedał gazu i ruszył raptownie w kierunku Lex. Wszyscy twierdzili, że jest okropnym kierowcą. Wypominała mu to cała rodzina, chociaż było to właściwie bezpodstawne. W ciągu trzydziestu pięciu lat ani jednego mandatu. Owszem, zdarzyło się kilka niebezpiecznych sytuacji na drodze, parę drobnych stłuczek, trzy lub cztery razy doszło niemal do walki na pięści z innym kierowcą, ale nigdy nie było mandatu, a więc do diabła z tymi, którzy go krytykowali - tylko to zresztą potrafili dobrze robić, co napełniało go smutkiem.

Rosenbaum zaczął nagle pogrążać się w smutku, znalazłszy się na rogu Osiemdziesiątej Siódmej i Lexington. Stanął na czerwonym świetle, co samo w sobie nie było niczym strasznym - każdy kierowca miał przecież tyle cierpliwości, by poczekać na zmianę świateł. Ale samochód przed nim, który zatrzymał się tuż przy światłach, był cholernym, głupim faszystowskim volkswagenem, a co gorsze - stanął na samym środku Osiemdziesiątej Siódmej, a więc on sam nie mógł zająć pozycji tuż przy, światłach i szybko opuścić skrzyżowania, gdy wreszcie zapali się zielone. Rosenbaum nacisnął kilka razy klakson, mrucząc coś gniewnie pod nosem, ale czego można było się spodziewać po jakimś tumanie jeżdżącym volkswagenem? On sam był zwolennikiem chevroletów od przedwojny. Człowiek, który naprawdę znał się na samochodach i chciał, aby wydane centy przyniosły mu jakąś wymierną wartość, jeździł chevroletem. Ten, kto tego nie zrobił, był zwykłym gamoniem.

Zapaliło się zielone światło, lecz volkswagen nie ruszył z miejsca.

Rosenbaum zatrąbił ponownie, tym razem o wiele głośniej, jednak samochód stojący przed nim ciągle blokował przejazd. Rosenbaum słyszał krztuszące odgłosy wydawane przez silnik tamtego samochodu, którego kierowca usiłował uruchomić pojazd.

- Zjedź na bok! - krzyknął Rosenbaum. Przestań się krztusić!

W końcu volkswagen ruszył z miejsca, po czym ślimaczym tempem przejechał skrzyżowanie z Lexington i zaczął powoli mijać Gimbels East. Rosenbaum siedział facetowi "na ogonie", próbując go wyprzedzić, lecz kierowca tamtego samochodu ciągle trzymał się środka ulicy Osiemdziesiątej Siódmej. Nagle silnik volkswagena ponownie zgasł i samochód zatrzymał się, tarasując drogę Rosenbaumowi. Ten wychylił się przez okno i raz za razem wciskając klakson wrzasnął, nie oszczędzając tym razem gardła:

- Ruszaj, ruszaj, ruszaj, do diabła, co się z tobą dzieje? Zjedź z drogi, jesteś cholernie niebezpiecznym kierowcą, rusz natychmiast to swoje auto, albo ja zrobię to za ciebie!

Kierowca volkswagena odpowiedział tylko jednym słowem:

- Langsamer.

Langsamer. Wolniej. Spokojnie. To niemieckie słowo można przetłumaczyć na różne sposoby. Rosenbauma oblał pot - była to reakcja nie tylko na upał, ale również objaw coraz większego zdenerwowania.

- Nie mów do mnie langsamer, ty szwabski durniu, mach snell!

Wapniak z volkswagena spojrzał przez okno, obejrzał się za siebie i zdołał jeszcze pogrozić Rosenbaumowi swą starożytną pięścią.

- Langsamer - powtórzył raz jeszcze.

Na widok faceta Rosenbaum zgrzytnął z wściekłości zębami. Taki stary, właściwie gotowy do tego, by znaleźć się już w "parku sztywnych", z niebieskimi oczami, jak wszyscy naziści, Hun na wolności, i to w centrum Manhattanu! Zwiędły, zgrzybiały facet - czy można narazić się na większą zniewagę siedząc za kierownicą samochodu!

Usłyszawszy po raz drugi słowo langsamer, Rosenbaum przez chwilę nie reagował - po prostu siedział i pocił się. Następnie podjechał do przodu i lekko trącił volkswagena. W tym momencie poczuł się wyśmienicie; wycofał samochód na odległość kilku stóp, po czym ruszył do przodu i ponownie trącił tamtego, tym razem mocniej. Już od wielu lat nie czuł w sobie tak nieprzepartej chęci stoczenia walki z jakimś nieznajomym facetem. Dlaczego? Otóż powodów było kilka: a) znajdował się w tej chwili w Yorkville; b) na ulicy Osiemdziesiątej Siódmej; c) minął już Gimbels East; d) był zablokowany; e) przez volkswagena; f) prowadzonego przez zramolałego miłośnika sera limburskiego; g) przez którego Rosenbaum jeszcze bardziej spóźni się na czwartkową grę w karty; h) co było szczególnie irytujące ze względu na to, że jego chevrolet nie miał klimatyzacji i chociaż była już połowa września i minęła najgorętsza pora popołudnia, termometr nadal wskazywał 92 stopnie; i) według skali Fahrenheita; j) temperatura wzrastała.

Rosenbaum po raz trzeci walnął w drugi samochód, który pod wpływem uderzenia przesunął się kilka stóp do przodu i zatrzymał się; kierowca uruchomił jednak silnik i ruszył raptownie do przodu w kierunku Park Avenue. Rosenbaum poczuł się zaskoczony, jednak już po chwili ruszył swoim chevroletem niczym myśliwy tropiący zwierzynę. Dogonił szybko uciekającego i przygotował się do wyprzedzenia go z prawej strony; wiedział, co było w tej chwili jego życiową misją: wyprzedzić cholernego volkswagena, zajechać mu drogę, a potem zwo...oo...lnić.

Jednak sprawa okazała się nie taka prosta - gdy Rosenbaum zjechał na prawą stronę, to samo zrobił kierowca volkswagena; gdy Rosenbaum zjechał na prawy pas - i tym razem volkswagen zajechał mu drogę. I oto na ulicy Osiemdziesiątej Siódmej została nagle wypowiedziana wojna; Rosenbaum nie miał nic przeciwko temu - dzień, w którym chevrolet nie poradzi sobie z jakimś produktem z importu o wielkości chrabąszcza, będzie prawdziwym końcem świata.

We Francji mówi się wiele o wietrze zwanym Mistralem, który przyprawia ludzi o utratę zmysłów; w Kalifornii wieje wiatr o nazwie Santa Ana, który powoduje, że ludzie czują się tak, jakby byli na gorącej patelni i poruszają się jak muchy w mazi. Otóż na Manhattanie również wieje taki wiatr. Nikt go do tej pory nie nazwał, ale wszyscy odczuwają jego skutki. Gorący dzień zamienia się w prawdziwe piekło i z zachodu zaczyna wiać wiatr, który przenosi przez rzekę Hudson wszystkie komary z bagien Jersey - i być może właśnie to zdarzyło się w tej chwili: zdenerwowanie zostało wywołane zmianą pogody, ale Bóg jeden wie, że nie była to zwykła irytacja. Światła na Park Avenue zmieniły się właśnie na zielone; chevrolet ruszył z impetem, lecz mężczyzna w volkswagenie objął prowadzenie, wcisnął gaz "do dechy" i sprawiał wrażenie, że wszystko inne przestało mieć w tej chwili znaczenie - chodziło mu jedynie o to, aby szalony kierowca szarżujący z tyłu nigdy, przenigdy nie zdołał go wyprzedzić. Jaki będzie koszt zwycięstwa - to nie miało znaczenia. Tak więc oba samochody przemknęły przez skrzyżowanie Osiemdziesiątej Siódmej i Park Avenue. Na widok tego, co się dzieje, opiekunki do dzieci chwytały swoje pociechy, a kilkunastu przechodniów bezskutecznie wypatrywało w tłumie jakiegoś policjanta. Samochody jechały teraz w kierunku Madison; kierowca volkswagena tracił kontrolę nad swym pojazdem, który zaczynał niemal wibrować jadąc na maksymalnych obrotach. Tymczasem chevrolet ustawiał się w odpowiedniej pozycji i raz po raz najeżdżał na drugi samochód - tak więc dwóch facetów liczących razem 150 lat z okładem, staczało w tej chwili walkę na śmierć i życie z tego tylko powodu, że w wypożyczonym volkswagenie w okolicach Lexington Avenue kilka minut wcześniej zgasł silnik. Takie rzeczy zdarzają się w miastach na porządku dziennym, jednak po jakimś czasie przechodzą w zapomnienie; po ostrych sprzeczkach następuje okres spokoju, później znów dochodzi do wybuchów, i tak jest bezustannie. O tym incydencie również wszyscy szybko by zapomnieli - wszyscy, ale nie Hunsicker.

Hunsicker realizował swą stałą dostawę; nienawidził wykonywać zleceń na ulicy Osiemdziesiątej Siódmej, gdyż była zbyt wąska; lubił jednocześnie tę ulicę, ponieważ tuż za rogiem, na skrzyżowaniu z Osiemdziesiątą Ósmą, znajdowały się delikatesy Lenox Hill, a za ladą w tym sklepie pracowała Ilene. Co tydzień od ponad roku Hunsicker wpadał tam na kawę i drożdżówkę. Pociągały go okrągłe kształty, jak również ładna buzia; Ilene była rozwódką i smakowitym kąskiem dla mężczyzn, nigdy jednak nie przystawała na propozycje Hunsickera. Owszem, żartowała z nim, czasem nawet wyciągała do niego rękę i rozburzała mu włosy, nigdy jednak nie chciała umówić się z nim po pracy. Jej pierwszy mąż był kierowcą ciężarówki i, jak mawiała, przepraszając przy tym za szczerość, jedno małżeństwo było dla niej wystarczająco przykrym doświadczeniem.

- Ale ja jestem inny - argumentował Hunsicker. - Nie jestem jakimś wariatem, dla którego jedyną przyjemnością życiową są ligowe rozgrywki w kręgle; czytam bestsellery, wszystkie najpopularniejsze książki, Love story - czytałem, Ojca cbrzestnego, a jakże, wymień tylko jakiś znany tytuł - na pewno mam kieszonkowe wydanie tej książki.

Ilene nie dawała się jednak przekonać. Hunsicker mówił jej właśnie, że ostatnia powieść Jackie Susann pt. Jeden raz nie wystarczy mogła być przełomem w jej życiu, mogła odmienić to życie zarówno pod względem treści, jak i stylu - i wtedy zdarzyła się kraksa.

Hunsicker zorientował się natychmiast, że w wypadku uczestniczył jego pojazd. Skoczył więc do drzwi i pobiegł w kierunku Osiemdziesiątej Siódmej jak oszalały i zanim jeszcze dobiegł do rogu, poczuł nagle powiew gorącego powietrza, niesamowicie gorącego. Przejeżdżała bowiem obok cysterna z ropą, a gdy przejeżdża taki pojazd, kamienie w jego pobliżu rozgrzewają się do czerwoności; w tym momencie usłyszał dolatujące zewsząd piski kobiet i dzieci, i kiedy dotarł do Osiemdziesiątej Siódmej, płomienie zdążyły już opanować jedną stronę budynku, do którego dostarczał towar. Hunsicker zbliżył się do piekielnego ognia tak blisko, jak to było możliwe, próbując zorientować się, co się stało - to, co zobaczył, było już tylko obrazem zgliszczy. Wyglądało na to, że wpadły na siebie dwa samochody, które następnie przewróciły się i runęły na jego ciężarówkę, i tylko Bóg jeden wiedział, ilu ludzi mogło stracić życie.

Poparzony Hunsicker powlókł się z powrotem do delikatesów i odbył dwie rozmowy telefoniczne: ze strażą pożarną i z policją. Półprzytomny usiadł przy ladzie, podczas gdy Ilene nie pytając, czy ma na to ochotę, nalała mu kawy. Zaczął ją popijać małymi łykami. Było w nim teraz coś, co ją wzruszyło - wyszła zza lady, usiadła obok i czystą chusteczką wytarła mu usmoloną twarz. Tego wieczoru poszła z nim pierwszy raz do kina, a po trzech następnych randkach spędziła z nim noc. Tak więc wszystko ułożyło się po myśli Hunsickera.

Tak samo stało się w przypadku Bibby'ego. Był to ciemnoskóry chłopiec, jeszcze przed dwudziestką, który chciał zostać fotografem i w momencie, gdy zdarzył się wypadek, szedł akurat w kierunku parku. Był jedynym człowiekiem, który robił wtedy zdjęcia, i kilka z nich okazało się całkiem udanych. Gazeta Daily News zakupiła kilkanaście i zamieściła je na czołowych miejscach; koniec końców zaproponowała Bibby'emu pracę w pełnym wymiarze godzin, a więc chłopak nie miał chyba powodów do narzekań.

I właściwie z niewiadomych przyczyn - czy zdecydowało o tym zwykłe szczęście, zbieg okoliczności czy też interwencja Sił Boskich - dość, że ucierpieli tylko dwaj kierowcy, ale i w tym przypadku strata nie była aż tak wielka. Rosenbaum był bardzo gderliwym człowiekiem, miał siedemdziesiąt osiem lat, jego zachowanie odznaczało się nieprzyjemną dla otoczenia nagłą zmianą nastrojów; z latami stawał się dla wszystkich coraz bardziej nieznośny. Kierowca volkswagena był jeszcze starszym, bo osiemdziesięciodwuletnim mężczyzną; był wdowcem i posiadał tylko jednego żyjącego krewnego, syna, którego nie widział przez okres równy prawie połowie przeciętnego życia ludzkiego i chociaż ich związek krwi był równie mocny jak w innych rodzinach, to jednak związek emocjonalny pomiędzy ojcem i synem już od dawien dawna praktycznie nie istniał; stosunki ograniczały się jedynie do spraw czysto finansowych. Był wdowcem i uciekinierem, który przeżył wszystkich swych przyjaciół, co się zaś tyczy wrogów, w czasie swego życia nie zabiegał o to, by mieć ich zbyt wielu. Wszyscy znali go jako Kurta Hesse'a; nie było to jednak jego prawdziwe nazwisko. Nazwisko Kurt Hesse widniało w jego prawie jazdy, jak również w paszporcie; lekarze i listonosze zwracali się do niego: "panie Hesse", natomiast jego fryzjer mówił do niego: "panie H."; dzieci wołały do niego "dziękuję", gdy na placach zabaw rozrzucał dla nich słodycze, co zresztą bardzo lubił robić. Jego siostra, gdy jeszcze żyła i gdy wreszcie do tego przywykła, zwracała się do niego: "Kurt". Istotnie, był znany jako Kurt Hesse już od tak dawna, że gdyby ktoś niespodziewanie spytał go o nazwisku, gdyby ktoś krzyknął za jego plecami: "Jak się pan nazywa?", jest bardziej niż prawdopodobne, że wyjąkałby: "Hesse, Kurt Hesse" i nie miałby przy tym świadomości, że mówi nieprawdę.

Jego prawdziwe imię i nazwisko brzmiało Kaspar Szell, jednak już od dwudziestu ośmiu lat nikt go tak nie nazywał, i czasami, przed zaśnięciem, zastanawiał się, czy w ogóle istniał ktoś o nazwisku Kaspar Szell, a jeśli tak, to jakim byłby człowiekiem, gdyby dano mu szansę przeżycia.

Zginął na miejscu wskutek wypadku. Wypadku - nie pożaru. Pożar opóźnił jedynie identyfikację zwłok.

Cały incydent, który zaczął się przy Gimbels, trwał mniej niż trzy minuty, a w przypadku Rosenbauma okres dotkliwego bólu w najgorszym razie trwał nie więcej niż pięć sekund. Biorąc pod uwagę wszystkie te fakty, trudno sobie wyobrazić, aby mogła wydarzyć się szczęśliwsza tragedia.


Część I:

Babe

 

1

 

O, idzie laluś - powiedział jeden z chłopców na tarasie.

Levy robił, co mógł, by sprawić wrażenie, że ignoruje chłopców; w tym momencie szykował się do zejścia po schodach z brązowego kamienia i sprawdzał, czy sznurówki w jego trampkach są wystarczająco mocno zawiązane. Były to jego najlepsze buty, chluba firmy Adidas, pasowały do jego nóg tak, jakby najlepszy fachowiec robił je dla niego na miarę i nigdy, nawet w dniu, kiedy je po raz pierwszy włożył, nie zrobił mu się na stopach najmniejszy odcisk. Levy nie dbał o różne szczegóły ubrania, lecz ze swych butów sportowych był prawdziwie dumny.

- Hej! Idzie laluś, laluś, laluś! - krzyknął inny chłopak z tarasu, przywódca grupy - mały, szybki, ubrany zwykle w rzeczy najbardziej jaskrawe. Jego głos brzmiał w tej chwili zaczepnie.

- Jestem pełen uwielbienia dla twojego chapeau. - Mówiąc to wskazał na czapkę Levy'ego.

Levy nie miał zamiaru tego zrobić, ale jakby bezwiednie poprawił na głowie czapkę do golfa, a gdy to zrobił i znajdował się już trzy stopnie niżej, jak grom z jasnego nieba wybuchł triumfujący śmiech chłopców. Levy był szczególnie uczulony na wszystko to, co dotyczyło jego czapki. Już od lat nosił czapkę z daszkiem i nikt nie zwracał na nią uwagi; zmieniło się to jednak po Olimpiadzie w 1972 roku, kiedy Wottle, broniący barw USA, wygrał bieg na 800 metrów; zawodnik ten nosił czapkę do golfa, a więc wszyscy uznali, że czapka Levy'ego była niczym innym jak zwykłym naśladownictwem.

Levy miał zaufanie do niewielu rzeczy na tym świecie, ale jedną z nich - czy to świadczyło o zarozumialstwie? chyba tak - był jego własny rozum. Jak na kogoś, kto nie skończył jeszcze dwudziestu pięciu lat, posiadał dość dużą inteligencję i nigdy nie naśladowałby nikogo - a zwłaszcza biegacza, a więc kolegi po fachu. W tym momencie Levy wstrzymał oddech, próbując się zawczasu przygotować na drwiny chłopców z tarasu, i niczym bocian rozpoczął swój jogging po stopniach z brązowego kamienia. Chłopcy z tarasu uwielbiali wprost obserwować jego niezgrabne ruchy. Zaczęli wymachiwać ramionami, wydając przy tym kaczopodobne dźwięki.

Levy nie cierpiał, gdy go w ten sposób przedrzeźniali. Nie dlatego, że w ogóle to robili i że nie odpowiadało to rzeczywistości, lecz właśnie dlatego, że naśladowali jego ruchy tak trafnie, iż doprowadzało go to do wściekłości. Otóż on, T. B. Levy, faktycznie wyglądał jak kaczka, a przynajmniej czasami ją przypominał. Fakt ten nie uszczęśliwiał go, ale tak już niestety było.

Chłopcy z tarasu - było ich zwykle sześciu i byli z pochodzenia Latynosami - robili wrażenie, jakby całe swe życie spędzali na schodach z brązowego kamienia, które prowadziły do budynku znajdującego się o trzy domy dalej od mieszkania Levy'ego, w kierunku Central Parku. A przynajmniej byli tam od czerwca, gdy przyjechał tu Levy i zobaczył, jak niczym ptactwo obsiedli taras; w tej chwili był już wrzesień i wcale nie szykowali się do odlotu na południe. Być może mieli po piętnaście lub szesnaście lat, byli mali, szczupli i gdyby się ich sprowokowało, z pewnością mogli się okazać niebezpieczni; jadali na tarasie, odbijali piłkę ręczną od schodów prowadzących na taras lub grali na chodniku przed domem i często, gdy było już późno i panowała ciemność, Levy przechodząc obok widział, jak obejmowali się - i nie tylko z osobnikami, jak sądził, płci przeciwnej z najbliższego sąsiedztwa. Chłopcy przesiadywali na tarasie od rana do nocy - siedzieli tam, stali, grali w coś, palili papierosy i nie zwracali uwagi na cały świat, gdyż tym światem byli oni sami - światem dobrze zorganizowanym i niezmiennym. I czasem, z tego właśnie powodu, Levy zastanawiał się, czy aby im nie zazdrości. Nie o to chodzi, że chciał, aby mu zaproponowali, by się do nich przyłączył. Z pewnością odrzuciłby taką ofertę. Ale nie wiadomo, jak by się zachował. Były to rozważania czysto akademickie - nigdy przecież nie wyszli do niego z podobną propozycją.

Levy skręcił i rozpoczął bieg w kierunku Central Parku; gdy przebiegał obok chłopców, ten z nich, który był pełen uwielbienia dla jego chapeau, spytał:

- Dlaczego nie jesteś w szkole? - I nagle zaśmiał się sam Levy, gdyż pewnego razu w czerwcu, gdy chłopcy w szczególnie dotkliwy sposób okazywali swą złośliwość, Levy zadał im właśnie takie pytanie: Dlaczego nie jesteście w szkole? Nie odniosło to wtedy żadnego skutku, co więcej - przez następny miesiąc chłopcy dali się Levy'emu nieźle we znaki. W tej właśnie chwili, po raz pierwszy od wielu dni, dzieciaki zadały to samo pytanie, które kiedyś adresowane było do nich samych - i stąd śmiech Levy'ego. Humor i brak zrozumienia - cóż za osobliwe zestawienie, pojęć! Kto był autorem tego stwierdzenia? Levy szperał przez chwilę w pamięci, zanim doszedł do wniosku, że był nim Hazlitt. Nie. A może Meredith? G.B. Shaw? Pomyśl - nakazał sam sobie, lecz nie mógł nadal przypomnieć sobie właściwego nazwiska. Levy był w tej chwili wściekły na siebie, ponieważ takie rzeczy musiało się wiedzieć, jeśli chciało się należeć do tych najlepszych. Jego ojciec wiedziałby na ten temat dokładnie wszystko: nazwisko autora, ale nie tylko - wiedziałby, skąd pochodzi cytat, potrafiłby określić stan umysłu autora w momencie tworzenia, umiałby również powiedzieć, czy był to pomyślny okres w jego życiu. Znałby na ten temat wszystkie szczegóły. Zawstydzony Levy zwiększył tempo biegu.

Levy mieszkał przy Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej, między Amsterdam i Columbus. Nie była to z pewnością zbyt prestiżowa dzielnica, ale student, który pobierał stypendium, musiał zdecydować się na mieszkanie, które było jeszcze do wzięcia, a w czerwcu jedynym wolnym miejscem okazał się pokój z łazienką na najwyższym piętrze budynku z brązowego kamienia pod numerem 148 przy Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej. Właściwie nie było to takie złe miejsce - odcinek między tym domem a Columbią był świetną trasą do uprawiania joggingu; trzeba było dobiec do Riverside Park, potem do Sto Szesnastej, a następnie prosto jak strzała wzdłuż brzegu rzeki; czyż biegacz mógł marzyć o czymś więcej?

Levy przebiegł przez Columbus, przyspieszył jeszcze bardziej, gdy zbliżył się do Central Parku, skręcił w lewo przy Dziewięćdziesiątej Piątej, dobiegł do następnej przecznicy i znalazł się wśród zieleni. Następnie w kierunku kortów tenisowych, potem już tylko nieznaczna zmiana kierunku - i był na miejscu.

Przy zbiorniku wodnym.

Levy doszedł do wniosku już przed wieloma miesiącami, że ktoś, kto wpadł na pomysł zbiornika wodnego, myślał wyłącznie o nim. Co do zbiornika nie można było mieć żadnych zastrzeżeń; było to wspaniałe jeziorko umiejscowione w najbardziej nieoczekiwanym miejscu - graniczyło z posiadłościami milionerów z Piątej i z ich dalekimi krewnymi z Central Park South, jak również z dalekimi krewnymi tych ostatnich, którzy zamieszkiwali obszary wzdłuż Central Park West.

Levy z łatwością wyprzedził innych biegaczy, rozpoczynając bieg wokół jeziorka. Było wpół do szóstej - zawsze biegał o tej samej godzinie - ta właśnie pora była dla niego wymarzona. Niektóry ludzie woleli ranne przebieżki, lecz Levy nie należał do nich, jego umysł funkcjonował najlepiej rano, więc wtedy właśnie, przed południem, poświęcał czas trudnej lekturze; popołudniami robił notatki lub czytał łatwiejsze rzeczy. Przed piątą czuł się wyczerpany psychicznie, lecz jego ciało rwało się niemal do ruchu.

Tak więc o wpół do szóstej Levy biegał. Był niewątpliwie szybszy od innych biegaczy, których spotykał, a więc jakiś przypadkowy obserwator, kierując się przesłankami logiki, miał wszelkie prawo dojść do wniosku, że ten dość wysoki, szczupły facet, którego sposób biegania mógł kojarzyć się z chodem kaczki, biega naprawdę dobrze.

Ale któż znał jego sny na jawie?

Zamierzał wziąć udział w maratonie. Podobnie jak Nurmi, który stał się już mitem. Kibice sportowi kłócili się zaciekle na temat tego, kto jest największym biegaczem - potężny Finn czy też sławny T. B. Levy. "Levy - twierdzili jedni - nikt nie potrafi przebiec ostatnich pięciu mil w taki sposób jak on." Inni ripostowali, że zanim zawodnicy dobiegliby do miejsca, skąd zostałoby tylko pięć mil do finiszu, Nurmi byłby już tak daleko w przodzie, że szybkość Levy'ego nie miałaby żadnego znaczenia; takie gorące dyskusje ekspertów ciągnęły się przez całe dziesięciolecia.

Levy nie zamierzał zostać jednym z wielu maratończyków; każdy mógł to osiągnąć, jeśli tylko zdecydował się poświęcić temu całe swoje życie. Nie - on zamierzał zostać największym z maratończyków. Do tych ambicji dochodził intelekt, który nakazywał mu osiąganie oszałamiających sukcesów; z intelektem szła w parze ogromna wiedza. Cała ta mozaika cech charakteru tłumiona była w pewnym stopniu poczuciem skromności, które było równie głębokie, co szczere.

W tej chwili posiadał jedynie tytuł magistra w dziedzinie literatury, który uzyskał w Oksfordzie, a co się tyczy biegania, potrafił się ścigać bez zmęczenia jedynie na dystansie piętnastu mil. Ale potrzeba mu kilku lat, by zdobyć zarówno tytuł doktora, jak i mistrza. A tłumy będą wiwatować: "Le-vy, Le-vy" i współuczestniczyć w jego triumfach, o których wcześniej nie mógł nawet marzyć. Kibice sportowi, którzy obecnie dopingują swych bohaterów krzycząc: "Dee-fense, będą w przyszłości skandować "Le-vy".

"Levy, Levy..."

I nikt nie zwróci uwagi na jego niezgrabny sposób biegania. Nikt nie zauważy, że ma ponad sześć stóp wzrostu, a jego waga nie osiąga stu pięćdziesięciu funtów, mimo niezliczonych koktajli mlecznych wypijanych codziennie, by z chudzielca przekształcić się choćby w szczupłego mężczyznę.

- Le-vy, Le-vy!...

Nikomu nie będzie również przeszkadzał śmiesznie sterczący kosmyk włosów i twarz farmera z Indiany ani też fakt, że po trzyletnim pobycie w Anglii ciągle sprawiał wrażenie kogoś, o kim można powiedzieć, że kupiłby Most Brookliński, gdyby tylko dostał taką propozycję. Był obiektem uwielbienia niewielu osób, był nie znany nikomu z wyjątkiem Doca - chwała za to Panu. Ale to się zmieni. Och tak, zmieni się. "Le-vy... LEEEEE-VY".

A więc biegł teraz, w pełni przeświadczony, że nikt nie potrafi go nigdy pokonać, być może z wyjątkiem Merkurego. Niezmordowanego, osławionego, aroganckiego, niezwyciężonego, samego Latającego Fina - Nurmiego.

Levy zwiększył tempo.

Do mety zostało jeszcze wiele mil, lecz w tej właśnie chwili przyszedł moment największej próby, próby serca.

Levy zwiększył tempo jeszcze bardziej.

Levy zaczął zyskiwać przewagę nad innymi.

Półmilionowy tłum stojący wzdłuż trasy biegu nie wierzył własnym oczom. Ludzie wrzeszczeli wniebogłosy, tracąc niemal kontrolę nad swoimi uczuciami. To, co działo się w tej chwili, było czymś niemożliwym, a jednak była to prawda: Levy zbliżał się do Nurmiego!

Levy, przystojny Amerykanin, doganiał rywala. Była to prawda. Levy, tak pewny swego, że zdobył się nawet na uśmiech w momencie osiągnięcia największej szybkości w historii biegów maratońskich, odbierał w tej chwili Nurmiemu palmę pierwszeństwa. Nurmi był tego świadom - za jego plecami działo się coś strasznego. Obejrzał się przez ramię i dla wszystkich widzów stało się jasne, że traci wiarę w zwycięstwo. Próbował przyspieszyć, lecz w tym momencie osiągnął już szczyt swoich możliwości - jego nogi odmówiły posłuszeństwa, stracił właściwy rytm. Levy był coraz bliżej. Szykował się do wykonania decydującego ruchu. Był gotowy do wyprzedzenia przeciwnika. Levy...

Thomas Babington Levy przystanął na chwilę i oparł się o ogrodzenie jeziorka. Tego dnia nie potrafił się odpowiednio skoncentrować, by rozmyślać o Nurmim.

Bolał go bowiem ząb. Kiedy biegnąc uderzał prawą nogą o ziemię, podrażniał jamę ustną po prawej stronie górnej szczęki. Levy pomasował obolałe miejsce i zastanowił się, czy nie powinien złożyć wizyty dentyście...

 


2

 

Gdy Scylla wszedł do baru na lotnisku, natychmiast zauważył mężczyznę w peruce. Przez chwilę nie był zdecydowany, jak się zachować. Powodem tego był fakt, że w czasie ostatniego spotkania obaj mężczyźni stoczyli ze sobą walkę - wprawdzie krótką, ale taką, która mogła się skończyć śmiercią jednego z nich.

To prawda, że pierwsze ich zetknięcie miało zupełnie inny charakter. Obaj podróżowali służbowo i znajdowali się w Brukseli. Obecnie spotkanie nastąpiło w międzynarodowej części lotniska w Los Angeles i jeżeli można zaryzykować stwierdzenie, że latanie jest formą rekreacji, Scylla podróżował w tej chwili dla przyjemności. Nie oznaczało to jednak, że sytuacja nie była kłopotliwa. Jak bowiem przekonać faceta, którego tak niedawno chciał zabić, że nie jest teraz na służbie i nie chce nikogo zabijać, a ma zamiar jedynie pogawędzić? Nie mógł tak po prostu podejść i zapytać: "Cześć, jak leci?" Zanim wypowiedziałby słowo "leci", miałby prawdopodobnie niepożądaną dziurę w skroni - tak szybki był bowiem Ape w posługiwaniu się pistoletem.

Ape pracował teraz dla Arabów - w Libii albo też Iraku. Scylla nigdy nie był pewny, w którym z tych krajów, gdyż zawsze je mylił. Informacja na temat pracy Ape'a była przynajmniej aktualna w czasie pierwszego spotkania w Brukseli. Zaraz po powrocie do Dywizji Scylla poprosił o kartotekę Ape'a. Wiedział, że takowa istnieje i do tego z pewnością musi być gruba. Dywizja szczyciła się tym, że zbierała i przechowywała wszelkie informacje o swoich przeciwnikach.

To nieprawda jednak, by Ape zawsze uchodził za wroga. Często zmieniał pracodawców, a wraz z nimi poglądy, ale faktem jest również to, że przez sześć lat pracował dla Brytyjczyków, a przez dwa następne lata dla Francuzów. Później próbował być wolnym strzelcem, lecz bez większych sukcesów. Zresztą wolni strzelcy właściwie nigdy nie odnoszą większych sukcesów. Wyjątkiem był tu tajemniczy i przy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin