Twain - Nieszczęsny narzeczony Aurelii [LitNet].pdf

(810 KB) Pobierz
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
966442381.001.png 966442381.002.png
Mark Twain
Nieszczęsny narzeczony Aurelii
Wydawnictwo „Tower Press”
Gdańsk 2001
1
GROTESKOWA AUTOBIOGRAFIA
Ponieważ dwie czy trzy osoby oświadczyły niegdyś, że gdybym napisał autobiografię,
przeczytałyby ją chętnie w wolnych chwilach, ulegam więc temu gorącemu żądaniu
publiczności i oddaję jej do rąk moją historię.
Pochodzę z wielce szanownego, szlachetnego i starego rodu, którego korzenie sięgają
głęboko w starożytność. Pierwszym z moich przodków, o którym ród Twainów posiada jaką
taką wiadomość, był pewien przyjaciel domu nazwiskiem Higgins. Działo się to w XI wieku,
kiedy moja rodzina żyła w miejscowości Aberdeen, w hrabstwie Cork, w Anglii.
Dlaczego mój starożytny ród posługiwał się od tego czasu nazwiskiem matki, zamiast
nazwiskiem Higgins – pozostaje tajemnicą, której nie bardzo chcieliśmy i chcemy dochodzić.
Tkwi w tym jakiś bardzo zawiły i piękny romans, w który wolimy się raczej nie zagłębiać.
Wszystkie stare rodziny postępują w ten sam sposób.
Artur Twain był człowiekiem niewątpliwie wybitnym: pełnił on zaszczytne funkcje
poborcy rogatkowego w epoce Wilhelma Rufusa. Mając lat mniej więcej trzydzieści udał się
do jednego z owych wspaniałych, staroangielskich miejsc wypoczynkowych, zwanego
Newgate 1 , skąd nie było mu już dane powrócić. Zmarł tam nagłą śmiercią.
August Twain narobił sporo zamieszania około 1160 r. Był to jegomość pełen humoru.
Miał zwyczaj ostrzyć swą starą szablę, zaczajać się nocą w różnych zaułkach i rzucać się na
przechodniów. Istnieją podejrzenia, że przeszywał on ludzi szablą, wyłącznie zresztą po to,
aby obserwować ich zabawne konwulsje.
Miał on wrodzone poczucie humoru. Ponieważ jednak posunął się w tej dziedzinie nieco
za daleko, władze przychwyciwszy go na tego rodzaju igraszce, oddzieliły jedną część jego
ziemskiej powłoki od drugiej. Część ta została umieszczona w pięknym i wyniosłym miejscu
na Temple Bar 2 , skąd przodek mój mógł się swobodnie przypatrywać ludziom i spędzać czas
na godziwej rozrywce. Żadne miejsce nie przypadło mu nigdy tak bardzo do gustu i do
żadnego miejsca nie przywiązał się nigdy na tak długo.
Nasze drzewo genealogiczne wykazuje przez następne dwa wieki szereg szlachetnych
rycerzy, którzy szli zawsze do bitwy z pieśnią na ustach tuż za armią i cofali się z dzikim
wrzaskiem na jej czele.
Nie przynosi zaszczytu pamięci nieboszczyka Froissarta 3 jego bezpodstawowe i
ignoranckie twierdzenie, iż nasze drzewo genealogiczne posiadało zawsze, i to po swej
prawej stronie, jedno tylko odgałęzienie, które rodziło owoce zarówno zimą, jak i latem.
Na początku XV wieku żył Beau Twain z przydomkiem „Uczony”. Posiadał on wielkie
zdolności kaligraficzne i tak doskonale naśladował pismo każdego ze swych bliźnich, że
1 Znane więzienie londyńskie zniesione w r. 1881.
2 Miejsce, gdzie wystawiano na widok publiczny głowy zbrodniarzy.
3 Froisart Jean (1331–1404) – kronikarz fracncuski.
2
można było wprost pęknąć ze śmiechu. Talent jego był niewyczerpanym źródłem humoru. Z
czasem jednak przodek mój przyjąć musiał zobowiązanie tłuczenia kamieni na gościńcu i
praca ta zepsuła mu rękę. Niemniej przeto prosperował on pomyślnie w tym
przedsiębiorstwie kamieniarskim, w którym zatrudniony był z małymi przerwami przez
czterdzieści dwa lata. Zmarł na stanowisku. Przez cały ten czas prowadził się tak wzorowo, że
rząd widział się zmuszony odnawiać z nim kontrakt, ilekroć choćby na tydzień opuszczał
przedsiębiorstwo. Był człowiekiem pełnym uroku. Cieszył się gorącą sympatią swych
kolegów-artystów i był wybitnym członkiem ich dobroczynnego tajnego stowarzyszenia,
zwanego potocznie „bandą kajdaniarzy”.
Strzygł się zawsze krótko i miał słabość do ubiorów w paski. Zmarł ku bezbrzeżnemu
żalowi rządu. Była to ciężka strata dla kraju, już choćby ze względu na jego wzorową
sumienność.
W kilka lat później wystąpił na widownię dziejową znakomity John Morgan Twain. W r.
1492 przybył on do Ameryki wraz z Krzysztofem Kolumbem jako pasażer. Wydaje się, iż był
to osobnik o zgryźliwym i niemiłym usposobieniu. W czasie podróży uskarżał się nieustannie
na jedzenie i stale groził, że wysiądzie na ląd, choć nie miał raczej po temu okazji. Żądał
wciąż świeżej ryby rzecznej.
Nie było dnia, aby z dumnie podniesioną głową nie rozbijał się po pokładzie, nie drwił z
dowódcy i nie wygłaszał głośno opinii, że Kolumb sam nie wie, jak płynie i dokąd dopłynie.
Pamiętny okrzyk „Ziemia!” wzruszył głęboko każdego, tylko nie jego. Mój przodek
wpatrywał się przez krótką chwilę w linię na horyzoncie, a potem powiedział: „Do diabła z
ziemią, to tylko czółno!” Gdy przybył na pokład okrętu, przyniósł z sobą chustkę do nosa z
monogramem B. G., bawełnianą skarpetkę z literami L. W. C., wełnianą skarpetkę, znaczoną
D. F., i nocną koszulę z monogramem O. N. R.
Niemniej jednak w czasie podróży zadręczał wszystkich owym „pakunkiem” i chełpił się
bardziej swym bagażem niż pozostali pasażerowie razem wzięci.
Gdy okręt zanurzał się dziobem, przenosił swój „pakunek” na rufę i badał skutki tego. Gdy
okręt zanurzał się rufą, nudził Kolumba o wydelegowanie kilku ludzi z załogi do
przeniesienia „pakunku” na dawne miejsce.
W czasie burzy musiano kneblować mu usta, bo jego żale nad losem „pakunku” zagłuszały
rozkazy dowódcy.
Człowiek ten nigdy bodaj nie był publicznie oskarżony o jakiekolwiek przestępstwo, ale
zanotowane jest w dzienniku okrętowym jako curiosum, że chociaż przyniósł swój bagaż w
gazecie, wyniósł go na brzeg w czterech skrzyniach, ogromnej pace i kilku koszach od
szampana. Kiedy jednak powrócił na pokład z grubiańską pretensją, że brakuje mu wielu
przedmiotów, i kiedy zaczął przeszukiwać bagaże innych pasażerów, przepełniła się miara
cierpliwości i zrzucono go w morze. Przez długi czas przyglądano się z ciekawością falom,
lecz żaden pęcherzyk nie wskazywał miejsca, w którym zanurzył się mój przodek; po chwili
zauważono z przerażeniem, iż okręt zdany jest na łaskę fal, lina kotwiczna zaś zwisa luźno z
dzioba. I znów zanotowano w pożółkłej księdze okrętowej taką oto dziwaczną uwagę:
„Odkryto, że niemiły ten pasażer porwał kotwicę i sprzedał ją dzikim krajowcom. Co za łotr!”
A jednak człowiek ten kierował się zacnymi i szlachetnymi popędami. Nie bez dumy
przypominam, iż był on pierwszym z białych, który poświęcił się pracy nad ucywilizowaniem
i edukacją Indian. Zbudował wygodne więzienie, zmontował szubienicę i aż do śmierci zwykł
był mawiać z zadowoleniem, że miał na Indian wpływ znacznie szlachetniejszy i bardziej
podniosły niż jakikolwiek inny reformator. W tym miejscu kronika staje się nagle bardziej
mglista i kończy się niespodziewanie wiadomością, iż stary podróżnik, ponosząc skutki
powieszenia pierwszego białego człowieka w Ameryce, doznał przy tym tak wielkich
obrażeń, że przypłacił to życiem.
3
Prawnuk „reformatora” żył w roku tysiąc sześćset z kawałkiem. Występuje on w kronikach
rodzinnych jako „stary admirał”, chociaż historia nadała mu inne tytuły. Przez długi czas
dowodził flotą lekkich, dobrze uzbrojonych statków i położył wielkie zasługi w pracy nad
ściganiem okrętów kupieckich. Okręty, za którymi płynął lub które dojrzał swym sokolim
okiem, szybko zazwyczaj mknęły po oceanie. Jeżeli jednak jakiś okręt guzdrał się w
idiotyczny sposób, oburzenie jego nie miało granic. Kiedy nie mógł dłużej już zapanować nad
sobą, zabierał taki okręt do siebie i starannie go ukrywał w oczekiwaniu, iż zgłoszą się poń
jego właściciele. Nie zdarzało się to jednak nigdy. Pragnąc oduczyć marynarzy zagarniętego
okrętu lenistwa i gnuśności, zmuszał ich do wzmacniających ćwiczeń i kąpieli. Nazywał to
„chodzeniem po desce”. Wszyscy jego podopieczni niezmiernie to sobie chwalili. Straciwszy
nadzieję, że właściciele zgłoszą się po swoje okręty, admirał palił je zwykle, ponieważ nie
mógł patrzeć na tego rodzaju marnowanie pieniędzy wydanych na ubezpieczenie od ognia.
Wreszcie wspaniały ten wilk morski został ścięty w kwiecie wieku i u szczytu swej kariery
życiowej, wdowa zaś po nim była przekonana aż do śmierci, iż gdyby operacji tej dokonano o
kwadrans wcześniej, byłby wskrzeszony.
Charles Henry Twain żył w drugiej połowie XVII wieku. Był to żarliwy i znakomity
misjonarz. Nawrócił on szesnaście tysięcy mieszkańców wysp na morzach południowych i
przekonał ich niemal, że naszyjnik z psich zębów i para binokli nie są dostatecznym
przyodziewkiem do uczestniczenia w służbie bożej. Zacna jego trzódka kochała go bardzo,
bardzo gorąco, gdy zaś pogrzeb jego się skończył, uczniowie powstali gromadnie (i wyszli z
jadłodajni) ze łzami w oczach, mówiąc, że był to dobry, pulchny misjonarz i pragnęliby
bardzo zjeść jeszcze coś z niego.
Pa-Go-To-Wah-Wah-Pukketekiwis (Potężny Myśliwy o Świńskim Oku) Twain był ozdobą
XVIII wieku. Pomagał całym sercem generałowi Braddockowi w zwalczaniu ciemiężyciela –
Waszyngtona. On to właśnie strzelał zza drzewa siedemnaście razy do Waszyngtona. Aż do
tego miejsca to piękne i romantyczne podanie, które znaleźć możecie w umoralniających
książeczkach, jest zgodne z historią; kiedy jednak zbliżamy się do opowieści o tym, jak to
przejęty zgrozą dzikus oświadczył po siedemnastym strzale, iż nie śmie już podnieść
bezbożnej broni przeciw człowiekowi, przeznaczonemu widać przez Wielkiego Ducha do
spełnienia wielkiej misji dziejowej – to tu zaprzeczyć musimy z całą energią temu wyraźnemu
fałszowaniu historii. W rzeczywistości bowiem przodek mój wypowiedział następujące
słowa: „To całkiem bezcelowe. Ten człowiek jest tak pijany, że chwieje się na nogach i nie
mogę w żaden sposób go trafić. Nie mam zamiaru marnować więcej nabojów.”
Oto jaka była prawdziwa przyczyna zaprzestania kanonady po siedemnastym strzale –
przyczyna bardzo prawdopodobna i zdobywająca bez zastrzeżeń nasze zaufanie.
Ubóstwiałem zawsze opowiadania ze wspomnianej książeczki, żywiłem jednak
podejrzenie, że każdy Indianin, strzelając w czasie bitwy dwukrotnie do któregoś z żołnierzy
Waszyngtona (a dwa w ciągu stulecia z łatwością wzrosnąć może do siedemnastu), gdy
chybił, nabierał przekonania, iż Wielki Duch przeznaczył tego żołnierza do wielkich celów.
Mniemam, że jedyną przyczyną, dla której sprawa strzelania do Waszyngtona dostała się do
podręczników historii, inne zaś analogiczne wypadki poszły w zapomnienie, jest fakt, że
proroctwo Indianina spełniło się właśnie w odniesieniu do prezydenta. Niewątpliwie nie
starczyłoby książek na całej kuli ziemskiej, aby pomieścić w nich wszystkie proroctwa, jakie
wypowiedzieli Indianie i inne niepowołane indywidua – lecz listę proroctw spełnionych
można by doskonale zmieścić w kieszonce od kamizelki.
Pragnę tu nadmienić, że niektórzy z moich przodków znani są w historii pod
przydomkami, wobec czego nie widzę potrzeby streszczania ich dziejów ani nawet wyliczania
ich wszystkich z nazwiska. Godzi się jednak wspomnieć, że Richard Brinsley Twain, alias
Guy Fawkes, John Wentworth Twain, alias Jan z Szesnastoma Stryczkami, William Hogarth
Twain, alias Jack Sheppard, Ananias Twain, alias baron Münchhausen, John George Twain,
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin