James Graham Ballard - Królewstwo nadchodzi.rtf

(671 KB) Pobierz

 

 

J. G. Ballard

 

 

 

Królewstwo Nadchodzi

 

Przekład Piotr Grzegorzewski

 


CZĘŚĆ PIERWSZA

 


1. Krzyż św. Jerzego

 

Mieszkańcy przedmieść śnią o przemocy. W swoich sennych rezydencjach, pod opiekuńczymi skrzydłami usłużnych centrów handlowych, czekają cierpliwie na koszmary, które przeniosą ich w bardziej gwałtowny świat...

 

Pobożne życzenia, pomyślałem, widząc w lusterku wstecznym oddalające się lotnisko Heathrow. Głupie i charakterystyczne dla ludzi reklamy, dla których ważniejsze jest opakowanie od zawartości. Nie mogłem jednak pozbyć się tej myśli. Zjechałem jensenem na lewy pas autostrady M4 i zacząłem czytać tablice drogowe, zapraszające mnie na dalekie peryferia Londynu. Ashford, Staines, Hillingdon – nieprawdopodobne cele podróży, które istniały jedynie w wyobraźni zdesperowanych speców od marketingu. Za Heathrow rozpościerały się królestwa konsumpcjonizmu i czekało na mnie rozwiązanie zagadki, która była moją obsesją w czasie, gdy pracowałem w agencji reklamowej: Jak obudzić pogrążonych w letargu ludzi, którzy mają już wszystko, bo kupili wszelkie marzenia, jakie tylko można było kupić, a w dodatku wiedzą, że nabyli je po okazyjnej cenie?

Kierunkowskaz tykał na desce rozdzielczej, dokuczliwa strzałka, której, dałbym głowę, nie włączałem. Sto jardów przede mną był zjazd. Instynktownie wyczuwałem, że czeka właśnie na mnie. Zwolniłem i zjechałem z autostrady, mijając tablicę zachęcającą mnie do odwiedzenia kompleksu biurowego z centrum konferencyjnym. Zahamowałem gwałtownie, pomyślałem o zawróceniu, ale w końcu poddałem się. Pozwoliłem się prowadzić drodze...

 

Tak jak wielu londyńczyków, czułem się nieco niepewnie, ilekroć zapuszczałem się na przedmieścia. Odizolowane od rozdygotanej, atakującej wszystkie zmysły metropolii, leżące na jej obrzeżach, drzemiące pod opiekuńczym ramieniem autostrady M25, wydają się wytworem przemysłu reklamowego. W każdym razie ja, i podobni mi pracownicy agencji reklamowych, lubimy tak myśleć. Do ostatka będziemy wierzyć, że mieszkańcy przedmieść są definiowani przez produkt, który im sprzedajemy, jego markę, znak towarowy i logo. To one determinują ich życie.

Mimo to opierali się nam, coraz lepiej wyglądający i coraz pewniejsi siebie, prawdziwe serce narodu, które zawsze trzyma nas na dystans. Kiedy spoglądałem teraz na spokojne morza murowanych budynków, zadbane parki i boiska szkolne, ogarnął mnie żal, taki sam jak ten, który poczułem, gdy moja żona pocałowała mnie czule, po czym pomachała nieśmiało, stojąc w drzwiach naszego mieszkania w Chelsea, i odeszła ode mnie na dobre. Tkliwość może towarzyszyć najgorszym chwilom naszego życia.

Miałem jednak powód, by czuć się nieswojo – zaledwie kilka tygodni wcześniej ci mili mieszkańcy przedmieść podnieśli się, obnażyli kły, a potem rzucili się, by zabić mojego ojca.

 

Dwa tygodnie po jego pogrzebie, o dziewiątej rano wyjechałem z Londynu w kierunku Brooklands, położonego między Weybridge a Woking miasta, które powstało wokół toru wyścigowego z lat trzydziestych. To właśnie tu wychowywał się mój ojciec. Będąc pilotem linii lotniczych, większą część życia spędził w powietrzu. Dopiero po przejściu na emeryturę powrócił w rodzinne strony. Zamierzałem porozmawiać z prawnikami, doglądnąć spraw spadkowych, a następnie wystawić mieszkanie na sprzedaż, kończąc formalnie życie, którego nigdy z nim nie dzieliłem. Adwokat ojca, Geoffrey Fairfax utrzymywał, że z okien mieszkania rozciąga się widok na opuszczony tor wyścigowy. Ten wyraz snów o prędkości musiał staruszkowi przywodzić na pamięć pas startowy. Kiedy spakuję jego mundury i zamknę za sobą drzwi, raz na zawsze wyzwolę się spod wpływu byłego pilota British Airways, nieobecnego ojca, którego kiedyś tak bardzo podziwiałem, ale tak rzadko spotykałem.

Porzucił moją upartą, znerwicowaną matkę, kiedy miałem pięć lat, przebył miliony mil, latając do najniebezpieczniejszych miejsc świata, przeżył dwie próby porwania, a potem zginął w dziwnej strzelaninie w centrum handlowym na przedmieściach. Pacjent szpitala psychiatrycznego na przepustce przemycił broń do Metro-Centre w Brooklands i nagle, w porze lunchu, na oślep zaczął strzelać do tłumu. Mój ojciec zginął od pojedynczej kuli. Ta śmierć pasowałaby do Manili albo Bogoty, czy nawet wschodniego Los Angeles, ale nie do zielonych angielskich przedmieść. Ponieważ staruszek przeżył swoich krewnych i większość przyjaciół, to na mnie spoczął obowiązek zajęcia się pogrzebem i towarzyszenia mu w ostatniej drodze.

Kiedy zostawiłem za sobą autostradę, perspektywa przekręcenia klucza w zamku drzwi mieszkania ojca ukazała się przed moimi oczami na przedniej szybie samochodu niczym obraz na wyświetlaczu HUD. Wciąż musiało tam być wiele z niego – zapach ciała na ręcznikach i ubraniach, zawartość kosza na brudną bieliznę, dziwna woń starych bestsellerów na półkach z książkami. Jego obecność korespondować będzie z moją nieobecnością, pustką przypominającą niewypełnione komórki w plastrze miodu, próżnią, której nie byłem w stanie wypełnić, odkąd porzucił rodzinę dla bezmiaru przestworzy.

Tę pustkę nosiłem w sobie cały czas. Zamiast włóczyć się z matką po domu towarowym Harvey Nichols albo przesiadywać przez wieczność przy herbacie w Fortnum and Mason, powinienem był spędzać czas z ojcem, budując z nim swój pierwszy latawiec, grając w ogrodzie we francuskiego krykieta, ucząc się rozpalać ognisko i pływać łódką. Przynajmniej zrobiłem karierę w branży reklamowej, udaną do chwili, gdy popełniłem błąd, żeniąc się z koleżanką z pracy i wychowując rywala, z którym nie byłem w stanie wygrać.

Dotarłem do zjazdu, podążając za ogromną ciężarówką z lawetą wypełnioną nowymi samochodami. Każdy z nich był tak lśniący, że niemal nabierało się ochoty, by go schrupać lub przynajmniej polizać – słodki cukierek zapakowany w sreberko. Ciężarówka zatrzymała się na światłach, niczym żelazny byk gotujący się do szarży na korridzie drogi, po czym skierowała się w stronę nieodległej dzielnicy przemysłowej.

Do tego czasu zdążyłem się zgubić. Byłem w miejscu, w którym, jak wynikało z mapy, powinny znajdować się prastare miasta Doliny Tamizy – Chertsey, Weybridge, Walton – tyle że wokół widziałem jedynie nieliczne ślady ludzkiej obecności. Przemierzałem tereny wypełnione bezładną zabudową, obszar deprywacji sensorycznej, strefę podwójnych nitek autostrady i stacji benzynowych, kompleksów biurowych i drogowskazów pokazujących drogę na Heathrow, leżących odłogiem pól pełnych zbiorników z gazem i magazynów ubranych w egzotyczne metalowe blachy. Mijałem tereny przeznaczone pod ponowną zabudowę, które, jak dumnie głosił napis na ogromnej tablicy, stanowiły przedłużenie Heathrow South z jego nieograniczonymi powierzchniami magazynowymi, chociaż w rzeczywistości było to pustkowie, z którego wszystko już zostało wysłane dalej. Nic poza transportem samolotowym nie miało tu racji bytu. Znaki drogowe ostrzegały się wzajemnie, a cała okolica wydawała się mieć zakodowaną wewnętrzną potrzebę ochrony; kamery telewizji przemysłowej przycupnęły przed bramą każdego magazynu, a zielone strzałki skrętu w lewo mrugały niestrudzenie, wskazując świątynie starannie strzeżonych parków naukowo-technologicznych.

Potem ujrzałem małe szeregowce, ukryte w cieniu wału przeciwpowodziowego, które łączyło jedynie to, że otaczały je komisy samochodowe. Jadąc na południe, minąłem chińską restaurację z jedzeniem na wynos, hurtownię mebli, kilka zagród dla psów obronnych i ponure osiedle mieszkaniowe, przypominające nie do końca odnowiony obóz jeniecki. Nie było kin, kościołów ani śródmieścia, a jedyny przejaw życia kulturalnego stanowiły stojące w niekończącym się szpalerze billboardy z lśniącymi reklamami.

Po lewej stronie ujrzałem sznur samochodów wjeżdżających w boczną ulicę, rodzinne sedany poszukujące miejsca do parkowania. Trzysta jardów dalej rząd wystaw sklepowych mienił się w promieniach słońca. Zza sieci dróg wjazdowych i podwójnych nitek autostrady wyłoniło się niespodziewanie miasto. Na zagubionego podróżnego czekała tu pomoc w postaci neonów sklepu ze sprzętem ogrodniczym i biura podróży proponującego „luksusowy wypoczynek".

Czekałem na zmianę świateł – wieczność skondensowana do kilku sekund. Sygnalizatory wznosiły się nad opustoszałymi skrzyżowaniami niczym kapryśne bóstwa. Położyłem stopę na pedale gazu, gotów ruszyć na czerwonym świetle, gdy w ostatniej chwili zauważyłem za sobą policyjny radiowóz. Podobnie jak miasto, pojawił się znikąd, wywołany przez niesforną wyobraźnię niecierpliwego kierowcy w samochodzie sportowym potężnej mocy. Cała okolica zdawała się czekać na przestępstwo.

 

Dziesięć minut później rozgościłem się w pustej hinduskiej restauracji w centrum miasta, które miało mi przyjść z pomocą. Rozpostarłszy mapę nad sfatygowanym menu, od lat niezmienianą książeczką z laminowanymi kartkami, usiłowałem ustalić, gdzie jestem. Doszedłem do wniosku, że nieco na południowy zachód od Heathrow, w jednym z miast przy autostradzie, które w latach sześćdziesiątych wyrastały jak grzyby po deszczu, przyciągając ludzi, czujących się w pełni swobodnie jedynie w bezpośrednim sąsiedztwie międzynarodowego lotniska.

Stacja benzynowa położona obok podwójnej nitki autostrady zapewniała tu większe poczucie duchowej wspólnoty niż jakikolwiek kościół czy kaplica i większe poczucie wspólnoty kulturowej niż biblioteka czy galeria. Wjechałem jensenem na górujący nad miastem parking wielopoziomowy, masywny betonowy gmach o dziesięciu kondygnacjach, bardziej tajemniczy niż labirynt w Knossos (moja żona nieco perwersyjnie sugerowała, że powinniśmy w tym ostatnim spędzić miodowy miesiąc). Obecność tej ogromnej konstrukcji odzwierciedlała banalną prawdę, że znalezienie miejsca do parkowania stanie się już wkrótce największą potrzebą duchową mieszkańców Wielkiej Brytanii.

Zapytałem właściciela restauracji, gdzie jesteśmy, pokazując mu mapę, ale był zbyt zdenerwowany, by odpowiedzieć. Pięćdziesięciokilkuletni Bengalczyk przypatrywał się ruchowi na głównej ulicy. Ktoś rzucił cegłą w okno i olbrzymia rysa biegła od podłogi do sufitu. Próbował skierować mnie na tyły pustej restauracji, utrzymując, że stolik przy oknie jest zarezerwowany, ale zignorowałem go i usiadłem przy pękniętej szybie, chcąc obserwować miasto i jego codzienne życie.

Przechodnie byli zbyt pochłonięci robieniem zakupów, by zwracać na mnie uwagę. Sprawiali wrażenie zamożnych i zadowolonych, śmiało idąc przez miasto w całości oddane we władanie sklepom i niewielkim domom towarowym. Nawet w ośrodku zdrowia sprzedawano ciśnieniomierze i płyty DVD z ćwiczeniami fitness. Ulice były rzęsiście oświetlone, wesołe i wysprzątane, w odróżnieniu od znanych mi ulic w Londynie. Jakkolwiek to miasto się nazywało, nigdzie nie widać było walających się gazet, gumy do żucia poprzyklejanej do chodników ani bezdomnych śpiących w kartonach. Nie miał tu natomiast czego szukać ten, kto chciałby wypożyczyć książkę, pójść na koncert, pomodlić się, sprawdzić księgi parafialne czy wpłacić pieniądze na cele charytatywne. Krótko mówiąc, miasto stanowiło końcowe stadium konsumpcjonizmu. Spodobało mi się to i poczułem coś w rodzaju dumy, że się do tego przyczyniłem. Historia i tradycja, trucizna o powolnym działaniu sącząca się w organizm starej Brytanii, nie odgrywały żadnej roli w życiu mieszkających tu ludzi. Bytowali w wiecznej teraźniejszości sprzedaży detalicznej, w której największe dylematy moralne dotyczyły tego, czy kupić lodówkę, czy zmywarkę do naczyń. Przynajmniej jednak mieszkańcy Doliny Tamizy ze swoją kulturą lotniska nigdy nie wywołają wojny.

Sympatyczna para w średnim wieku stanęła przed oknem, pochylając się do siebie, by dać wyraz uczuciom. Uradowany zastukałem w rozbitą szybę i uniosłem dwa kciuki. Mężczyzna, wystraszony uśmiechniętą zjawą, która wychynęła z nicości zaledwie kilka cali od niego, zasłonił kobietę i dotknął wetkniętego w klapę marynarki metalowego znaczka z krzyżem św. Jerzego.

Widziałem ten symbol, kiedy wjeżdżałem do miasta. Był wszechobecny. Flagi z czerwonymi krzyżami na białym polu powiewały nad osiedlami mieszkaniowymi, centrami biurowo-przemysłowymi i na masztach w ogrodach przed domami, nadając anonimowemu miastu odświętny wygląd. Cokolwiek by nie mówić, jego mieszkańcy byli dumni ze swojej angielskości, przepełnieni fundamentalną wiarą, której nawet całe sztaby copywriterów nie zdołają im nigdy odebrać.

Sącząc bezsmakowego lagera – jeszcze jeden triumf agencji reklamowej – wpatrywałem się w mapę, gdy właściciel zaczął krążyć przy moim stoliku. Ale mnie wcale się nie spieszyło do składania zamówienia, i to nie tylko dlatego, że wiedziałem, co mi tu mogą zaproponować. W tej chwili jedyny punkt odniesienia stanowiło dla mnie mieszkanie ojca w Brooklands, położone ledwie kilka mil na południe od miejsca, w którym się znajdowałem. Omal nie uwierzyłem, że siedzi za biurkiem, gotów do przeprowadzenia ze mną rozmowy kwalifikacyjnej na stanowisko swojego syna.

Co zobaczyłby w decydujących o wszystkim pierwszych trzydziestu sekundach? Kandydat: Richard Pearson, czterdzieści dwa lata, były pracownik branży reklamowej. Sympatyczny, acz niekoniecznie budzący zaufanie. W zamierzchłej przeszłości potajemny palacz i tenisista w klasie juniorów, którego karierę zakończyła kontuzja prawego łokcia. Niewydarzony mąż, puszczony w skarpetkach przez żonę. Wesoły i optymistycznie nastawiony do życia, choć w głębi duszy zrozpaczony. Myśli o sobie jako o kimś w rodzaju terrorysty, ale tak naprawdę jest dobry jedynie w ogrzewaniu pantofli późnego kapitalizmu. Stara się o stanowisko syna i spadkobiercy, mimo że charakteryzuje się bardzo mglistym pojęciem o prawach i obowiązkach, jakie się z tym wiążą...

W ogóle miałem bardzo mgliste pojęcie – nie tylko zresztą o swoim ojcu.

 

Tydzień przed jego śmiercią odwoziłem przyjaciółkę na lotnisko Gatwick. Właśnie dobiegał końca jeden z najszczęśliwszych okresów mojego życia. Moja towarzyszka, kanadyjska nauczycielka akademicka, po rocznym urlopie naukowym wracała do pracy na wydziale historii nowożytnej Vancouver University. Podobały mi się jej pewność siebie i poczucie humoru, jak również szczery niepokój o mnie.

– Daj spokój, Dick! Skacz! Zaryzykuj! – Chciała, bym z nią poleciał, może nawet znalazł pracę na jej wydziale. – To akademicki kosz na śmieci, ale przynajmniej poruszysz jego pokrywą. – Wiedziała, że zostałem wyrzucony z agencji moja ostatnia kampania okazała się kosztownym fiaskiem i namawiała do krytycznego spojrzenia na siebie, co nigdy nie jest miłe. Zacząłem tęsknić za nią już miesiąc przed jej wyjazdem, i strasznie mnie korciło, by pociągnąć linkę i do niej dołączyć.

Ale potem, tuż przed odprawą, znalazła w torebce mój paszport. Leżał w bocznej kieszonce od naszego powrotu z weekendu w Rzymie. Zaskoczona, wpatrywała się przez dłuższą chwilę w fotografię, na której wyglądałem jak zbrodniarz wojenny.

– Richard... ? – odczytała zdumiona. – Kto? O mój Boże, Dick! To ty! – krzyknęła na tyle głośno, by zaalarmować ochronę. Odebrałem to jako znak. Vancouver i ucieczka w świat akademicki muszą poczekać. Jeśli nawet osoba, która naprawdę mnie lubi i dzieli ze mną łoże, przy pierwszym spojrzeniu na halę odlotów zapomina, jak się nazywam, to zdecydowanie coś jest ze mną nie tak. Może ojciec mógłby mi pomóc.

Dopiłem piwo, pilnowany przez właściciela, który podszedł do okna i patrzył niespokojnie w niebo ponad parkingiem wielopoziomowym. Byłem już bliski zapytania go o znaczki z krzyżem św. Jerzego noszone przez przechodniów, gdy odwrócił wiszącą na drzwiach tabliczkę z napisem „Zamknięte" i wycofał się szybko na tyły restauracji.

Zawyły syreny i grupki kupujących spojrzały na kłęby dymu, unoszące się nad pasażem handlowym. Ulicą przejechały dwa radiowozy na sygnale.

Coś zakłóciło błogi konsumpcyjny spokój tego miasta. Właściciel zniknął w kuchni. Po chwili dobiegł z niej kobiecy krzyk. Zostawiwszy na stole pieniądze, złożyłem mapę i wyszedłem z restauracji. Przez tłum przedzierał się wóz strażacki, przenikliwe wycie syreny przyprawiało o ból głowy. Poszedłem dalej, przepychając się przez grupki przechodniów, którzy wpatrywali się w pociemniałe niebo.

Kilkaset jardów od centrum miasta, blisko drogi, którą przyjechałem z autostrady, na obrzeżach niewielkiego osiedla stał płonący samochód. Mieszkańcy wylegli przed domy, patrząc ze skrzyżowanymi ramionami na płomienie unoszące się ze zniszczonego volva. Policjant gasi! ogień pianą, podczas gdy jego kolega odsuwał gapiów, którzy wpatrywali się w nędzne domostwo jednego z sąsiadów. Przed drzwiami stała policjantka, wodząc zrezygnowanym wzrokiem po zaniedbanym ogrodzie. Na murze budynku wymalowano białą farbą krzykliwe hasło. Domyśliłem się, że atmosferę w mieście zakłócił czyjś przyjazd – może wypuszczonego z więzienia mordercy albo pedofila zdemaskowanego przez miejscowych członków samozwańczej straży obywatelskiej, którzy podpalili jego auto.

Torowałem sobie drogę poprzez tłum gapiów. Wielu z nich trzymało torby z zakupami, przypatrując się płonącemu samochodowi jak prezentacji handlowej w markecie. Miny mieli gniewne, ale zarazem ostrożne. Ignorowali wóz strażacki, który zatrzymał się za nimi. Ich przywódcami wydawali się trzej mężczyźni w koszulkach z krzyżami św. Jerzego, którzy stali obok bramy. Z emblematów na kieszonkach wynikało, że są pracownikami miejscowego sklepu żelaznego. Muskularni, o nieco paranoicznym wyglądzie, przypominali porządkowych na meczu piłkarskim. W pobliżu jednak nie było stadionu i wszystko wskazywało na to, że jedyna impreza sportowa rozgrywa się przed tym zaniedbanym domem.

– Co tu się dzieje? Czy ktoś tam się ukrywa? – zapytałem krępą kobietę, mamroczącą coś pod nosem. Jej córka spojrzała szeroko otwartymi oczami. Mój głos został zagłuszony przez ryk tłumu. Drzwi otworzyły się i stanął w nich brodaty mężczyzna w turbanie i czarnej szacie, przywołując skinieniem stojących w holu ludzi z zalęknionymi minami. Nad drzwiami wisiała ceramiczna tabliczka pokryta arabskimi inskrypcjami. Nagle uświadomiłem sobie, że ten skromny podmiejski dom w istocie jest meczetem. Stałem się świadkiem czystek religijnych.

Poinstruowany przez policjantkę imam powiódł do ogrodu resztę wyznawców: trzech młodych Azjatów w dżinsach i białych koszulach, starego Pakistańczyka i taszczącą walizkę kobietę w dżellabie. Z opuszczonymi głowami ruszyli przez cichy teraz tłum, ochraniani przez strażaków i policjantów. Mijając mnie, kobieta potknęła się o krawężnik. Poczułem kwaśny odór jej przepoconej szaty, zapach strachu.

Uniosłem rękę, by jej pomóc, ale ktoś mnie odepchnął, pozbawiając równowagi. Dwaj pracownicy sklepu żelaznego w koszulkach z krzyżami Św. Jerzego zablokowali mi drogę, patrząc zwężonymi oczami ponad moją głową. Upadłem obok volva i oparłem się o nadpaloną plastikową tapicerkę. Obok mojej twarzy kołysały się torby z zakupami. Nie mówiąc ani słowa, policjantka podźwignęła mnie na nogi, po czym poprowadziła przez tłum do swojego samochodu. Na tylnym siedzeniu ujrzałem imama. Nieliczni wierni zniknęli w kłębach dymu.

– Pan jest z nim? – Policjantka otworzyła przede mną drzwi od strony pasażera. – Usiądzie pan na przodzie? – Nie, nie. Ja tylko przechodziłem. Jestem turystą.

– Turystą? Nie przyjeżdża do nas za dużo turystów.  – Zatrzasnęła drzwi i odwróciła się ode mnie. – Następnym razem proszę pojechać do Metro-Centre w Brooklands. Albo na Heathrow... tam wszyscy są mile widziani.

 

Wróciłem na parking, nie dziwiąc się już, że policjantka pomyślała o centrum handlowym i lotnisku jako o atrakcjach turystycznych. Stałem się świadkiem podmiejskiej wersji zamieszek na tle rasowym. Tylko w niewielkim stopniu zakłóciły one pokojowy handel kwitnący w tym mieście. Klienci dalej paśli się z zadowoleniem niczym potulne bydło. Nikt nie unosił głosu, nikt nie rzucił kamieniem. Jeśli nie liczyć podpalenia samochodu i popchnięcia mnie, obyło się bez aktów przemocy.

Wyjechałem z parkingu, kierując się w stronę Shepperton i Weybridge, zadowolony, że opuszczam to dziwne miasto. Zdążyłem już pogodzić się z myślą, że pojawił się nowy rodzaj nienawiści, cichej i zdyscyplinowanej, rasizm złagodzony przez karty stałego klienta i numery PIN. Robienie zakupów było nowym modelem ludzkiego zachowania, wyzutym z emocji i gniewu. Decyzja mieszkańców osiedla o pozbyciu się imama stanowiła po prostu przykład wyboru konsumenta.

 


2. Przyjazd do domu

 

Podróże rzadko kończą się wtedy, gdy myślę, że się skończyły. Zbyt często zapomniane bagaże wędrują dalej i kiedy najmniej się tego spodziewam, znajduję je na pustym lotniskowym taśmociągu niczym dowody gromadzone przed procesem.

Kiedy godzinę później wjeżdżałem do Brooklands, głowę wypełnioną miałem myślami o lotniskach oraz przylotach i odlotach pewnego starego pilota. Wokół mnie rozciągało się kwitnące miasto Doliny Tamizy, ładne tereny z wygodnymi domami, eleganckimi biurowcami i galeriami handlowymi, obraz Brytanii dwudziestego pierwszego wieku, który przed oczami ma każdy spec od reklamy. Minąłem nowiutki stadion sportowy, błyszczący niczym klub nocny na świeżym powietrzu. Na górujących nad nim ekranach filmy oświatowe dotyczące bezpieczeństwa na drodze przechodziły niepostrzeżenie w zgrabne reklamy platynowych kart kredytowych. Brooklands pławiło się w samozadowoleniu. Bogactwo biło w oczy. Widać je było na każdym kroku: w gontach dachowych i żwirowych podjazdach, w labradorze i jadącej na koniu nastolatce.

Wciąż myślałem o przestraszonej muzułmance, wyprowadzanej pod eskortą z malutkiego meczetu, kwaśnym odorze jej szaty i zapachu strachu, którego nie mogły stłumić żadne perfumy. Zestawiłem ją ze swoim ojcem, inną ofiarą czegoś o wiele poważniejszego niż robienie zakupów. W Dolinie Tamizy działo się coś naprawdę niedobrego.

Trzy tygodnie wcześniej kapitan Stuart Pearson, ekspilot British Airways i Middle East Airlines, udał się na jeden ze swoich zwykłych sobotnich popołudniowych spacerów do Metro-Centre w Brooklands. Wciąż żywotny, jak na swoje siedemdziesiąt pięć lat, bez trudu pokonał osiemset jardów dzielące jego mieszkanie od centrum handlowego, które stanowiło odpowiedź zachodniego Londynu na Bluewater w pobliżu Dartford. Dołączywszy do innych klientów, doszedł do atrium, kierując się do trafiki, w której zwykł kupować swój ulubiony tytoń dunhill.

Niedługo po czternastej uzbrojony szaleniec otworzył ogień do tłumu, zabijając trzy osoby, a piętnaście raniąc. Bandyta uciekł, korzystając z zamieszania, policja jednak szybko wpadła na jego trop. Aresztowanym okazał się pacjent szpitala psychiatrycznego, Duncan Christie, który wchodził już przedtem w konflikt z prawem i niejednokrotnie zakłócał porządek publiczny, prowadząc ekscentryczną kampanię przeciwko centrum handlowemu. Wielu świadków widziało go uciekającego z miejsca zbrodni.

Pocisk ugodził mojego ojca w głowę. Stracił przytomność, kiedy przygodni klienci usiłowali go reanimować. Razem z pozostałymi rannymi został przewieziony do szpitala w Brooklands, a następnie przetransportowany helikopterem na oddział neurologiczny Royal Free Hospital, gdzie zmarł następnego dnia.

Nie widziałem go od kilkunastu lat i w przyszpitalnej kostnicy ledwo rozpoznałem jego małą, starczą twarz ze skórą przylegającą ściśle do czaszki. Zważywszy na fakt, że piętnaście lat spędził w Dubaju, nie spodziewałem się tłumów na nabożeństwie żałobnym, które miało się odbyć w krematorium w północnym Londynie. I faktycznie, żegnała go ledwie garstka starych pilotów British Airways, siwi, niezłomni staruszkowie z milionami pokonanych mil w oczach. Nie pojawili się znajomi z Brooklands, obecna była jedynie pełnomocniczka jego adwokata, pełna współczucia kobieta po czterdziestce, nazywająca się Susan Dearing. Przyjechała na początku nabożeństwa i podała mi klucze do mieszkania ojca.

Ku mojemu zaskoczeniu przybyła również jednoosobowa delegacja Metro-Centre, w postaci bystrego młodego kierownika działu PR, który sam przedstawił się wszystkim jako Tom Carradine i wydawał się traktować ten makabryczny wypadek jak znakomitą okazję marketingową. Z trudem powstrzymując zawodowy uśmiech, zaprosił mnie do centrum, zupełnie jakby chciał udowodnić, że jeszcze coś dobrego może wyniknąć z tej tragedii. Podejrzewałem, że obecność pracownika na pogrzebach klientów, którzy ponieśli śmierć na terenie Metro-Centre, stanowi coś w rodzaju serwisu posprzedażnego, ale byłem zbyt przybity, żeby posłać go do diabła.

Dwie młode kobiety wślizgnęły się do ławki w tyle, gdy z taśmy odezwały się dźwięki organów, muzyka, która podobać mogła się jedynie zmarłym, przypominająca trzask trumien napinających się jak deski miotanych przez sztorm galeonów. Jedna z kobiet roześmiała się, kiedy duchowny rozpoczynał swoją mowę. Nie wiedząc nic o moim ojcu, podawał po prostu trasy jego lotów, zupełnie jakby czytał rozkład jazdy.

– Następnego roku Stuart poleciał do Sydney... – Nawet ja w końcu nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem.

Kobiety wyszły, gdy tylko nabożeństwo dobiegło końca, ale przyłapałem jedną z nich na tym, że patrzy na mnie z parkingu, podczas gdy jej przyjaciółka szukała kluczyków. Ciemnowłosa, o nieco niedbałym typie urody, który intryguje mężczyzn, zbyt młoda jednak, by być jedną z kochanek mojego ojca, chociaż niewiele wiedziałem o ostatnich latach jego życia. Czekała poirytowana, aż jej towarzyszka upora się z zamkiem, a gdy tej w końcu się to udało, skuliła się na miejscu dla pasażera. Kiedy samochód ruszył, spojrzała w moją stronę i pokiwała głową, jakby zastanawiała się, czy nie jestem zbyt dekadencki albo zbyt fircykowaty w porównaniu z ojcem. Z jakiegoś niejasnego powodu byłem pewien, że jeszcze się spotkamy.

Samochody jadące do Brooklands zwolniły, wypełniając sześciopasmową autostradę, zbudowaną specjalnie po to, by skierować mieszkańców południowowschodniej Anglii do Metro-Centre. Pod górującą nad krajobrazem ogromną aluminiową kopułą mieściło się największe centrum handlowe w Wielkim Londynie, katedra konsumpcjonizmu, którego wyznawcy znacznie przewyższali liczebnie tych z kościołów chrześcijaństwa. Srebrny dach wznosił się nad biurowcami i hotelami niczym kadłub ogromnego sterowca. Metro-Centre, będące wizualnym echem Millenium Dome w Greenwich, w pełni zasługiwało na swoją nazwę, leżąc w centrum otaczającej Londyn nowej metropolii, w mieście na obrzeżach, do którego prowadziły szlaki wielkich autostrad. Konsumpcjonizm zdominował życie mieszkających tu ludzi, którzy zawsze wyglądali, jakby byli na zakupach, niezależnie od tego, co akurat robili.

A jednak wiele wskazywało na to, że w tym handlowym raju zadomowiło się kilka węży. Na biedniejszych peryferiach tego starego miasta widziałem zdewastowane azjatyckie sklepy i pozamykane na głucho kioski oklejone nalepkami z krzyżami św. Jerzego. Było zbyt dużo haseł i graffiti, bym mógł czuć się tu dobrze, zbyt dużo symboli Brytyjskiej Partii Narodowej i KuKluxKlanu nagryzmolonych na pękniętych szybach, zbyt dużo flag z krzyżami św. Jerzego, powiewających na podmiejskich bungalowach. Niedaleko fortyfikacji autostrad nagromadziła się spora dawka paranoi, zupełnie jakby mieszkańcy tego handlowego miasta czekali na wybuch czegoś gwałtownego.

 

Nie mogąc oddychać w środku jensena, opuściłem szybę, wybierając przydrożny mikroklimat oparów benzyny i oleju. Ruch zelżał. Za tablicą z napisem „Muzeum automobilizmu w Brooklands" skręciłem w lewo i pojechałem ulicą, wzdłuż której, za wysokimi murami, wznosiły się wolno stojące domy. Mój ojciec osiadł pod koniec życia w jednym z tonących w zieleni trzypiętrowych budynków, położonych przy wąskiej uliczce odchodzącej od ulicy, którą jechałem. Przemieszczając się pomiędzy ścianami żywopłotu, wciąż usiłowałem wymyślić celne odpowiedzi na pytania zadane w rozmowie kwalifikacyjnej, która zdecyduje o tym, czy zasługuję na posadę jego syna, mimo że moja aplikacja została odrzucona prawie czterdzieści lat temu.

Podświadomie zgłaszałem się ponownie na to stanowisko, ilekroć go spotykałem – zawsze był miły, lecz zachowywał dystans, zupełnie jakby poznawał nowego członka swojej załogi. Matka wysyłała mu informacje o moich ocenach, a kiedy skończyłem wydział nauk ekonomicznych Uniwersytetu Londyńskiego, wyekspediowała mu moje zdjęcie z uroczystości wręczenia dyplomów, chyba jednak tylko po to, żeby go zirytować. Na szczęście jeszcze jako nastolatek całkowicie straciłem zainteresowanie osobą ojca i po raz ostatni widziałem go na pogrzebie macochy, kiedy był zbyt zrozpaczony, żeby rozmawiać.

Zawsze chciałem, by mnie polubił, ale zarazem myślałem o bagażu na pustym taśmociągu. Jak zareagowałbym, znalazłszy na kominku w jego mieszkaniu swoją fotografię w ramce i album pieczołowicie wypełniany wycinkami z „Campaign", dotyczącymi mojej pełnej sukcesów kariery? Trzymając w dłoni klucze od domu, wysiadłem z auta i poszedłem żwirowym podjazdem do wejścia, niemal spodziewając się sąsiadów wyglądających ze swoich mieszkań i witających mnie. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, ani jedna firanka nie poruszyła się w żadnym oknie. Wszedłem po schodach na ostatnie piętro. Policzyłem do pięciu, po czym przekręciłem klucz w zamku i wkroczyłem do przedpokoju.

 

Zasłony były częściowo zaciągnięte. Nikłe światło padało na sceniczne dekoracje: mieszkanie starego człowieka, ze skórzanym fotelem i lampką do czytania, stojakiem na fajki i pudełkiem na cygara. Oczekiwałem, że za chwilę na scenie pojawi się mój ojciec. Podejdzie do palisandrowego barku, naleje sobie szkockiej z wodą sodową, po czym weźmie z półki ulubioną książkę i zacznie przewracać jej kartki. Potrzeba było tylko dzwoniącego telefonu, by spektakl mógł się rozpocząć.

Niestety, przedstawienie się skończyło, a telefon nigdy już nie zadzwoni, w każdym razie – nie do mojego ojca. Próbowałem wyrzucić tę scenę z umysłu, rozzłoszczony swoją nonszalancją, zawodowym nawykiem zamieniania życia w komunały rodem z telewizyjnych reklam. Nieotwarte listy leżące na stoliku w przedpokoju poruszyły bardziej złowieszczą nutę. Co ciekawe, kilka kopert miało czarne wstążki. Listy były zaadresowane do ojca, zupełnie jakby mógł je przeczytać.

Wszedłem do salonu i rozsunąłem zasłony. Jasne światło wlało się przez zapach zwietrzałego tytoniu i jeszcze bardziej zetlałych wspomnień. Przed sobą miałem, wyłaniającą się zza domów i biurowców, srebrną kopułę Metro-Centre, która górowała nad krajobrazem aż po zachodnie obrzeża Londynu. Po raz pierwszy jej obecność wydawała się niemal uspokajająca.

 

Przez następną godzinę chodziłem po mieszkaniu, otwierając szuflady i szafki kuchenne niczym włamywacz, usiłujący poczuć związek z właścicielem, którego dom plądruje. Zapoznawałem się z ojcem, nie bacząc na to, że składałem mu raczej mocno spóźnioną wizytę. Na widok spartańsko urządzonej sypialni z wąskim materacem potrząsnąłem ze smutkiem głową. To tutaj stary człowiek śnił swoje ostatnie sny o lataniu, dumał o skrzydłach, które przelatywały ponad pustyniami i tropikalnymi estuar...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin