Sieroszewski Wacław - Puszcza Białowieska.pdf

(99 KB) Pobierz
Microsoft Word - Sieroszewski Wacław - Puszcza Białowieska.rtf
Sieroszewski Wacław
PUSZCZA BIAŁOWIESKA
"pociąg, do którego wsiedliśmy w Bielsku, składał się z dłu- giego szeregu pustych
platform, żwirówek, odrapanych brankardów i dwóch tylko pasażerskich wagonów.
Trzecia klasa pełna była wrzasku, ruchu, Żydów, chłopów, kłębów gryzącego dymu
tytoniowego; w drugiej: w jednym przedziale jakaś pani roniąc z niechcenia
francuskie wyrazy rozmawiała półgłosem z dwoma szlachcicami — poznałem ich po
sumiastych wąsach; w sąsiednim — samotny pan w czapce z zielonym lampasem
patrzał wytrwale w okno. Wieźli nas tym pociągiem na wschód, bez pośpiechu, ale z
wielkim zgrzytem i sapaniem. Droga wiła się wśród ślicznej, z lekka sfalowanej
okolicy. Szachownica zasianych pól i siwe smugi świeżo zoranej roli spływały
wspaniale z widnokręgu po stokach wzgórz niby bogata królewska opona. W jej
fałdach tu i ówdzie błyszczały nitki rzeczułek, połyskiwały strugi i stawy, to porosłe
szczeciniastym szuwarem, to czyste, lustrzane, z czochratymi wierzbami u brzegów.
Czasami zaczerniał w wądole drobny gaj olchowy, niby znamię, rodzime na pięknej,
jasnej okolicy. Biały dwór mignął w ciemnych ogrodach na szczycie pagórka.
Sadzona strzelistymi topolami droga biegła ku niemu, a opodal mała wioszczyna
rozsypała się jak szary różaniec. Nigdzie śladu lasów. Bezmiar błękitnego powietrza,
pełen śpiewających skowronków, spoczywał bezpośrednio na łanach zbóż, a
skąpany w rosie, miał w ten łagodny, słoneczny poranek taką przejrzystość, że widać
było wy-
raźnie odlegle, coraz to inne krzewy, grusze, krzyże i wiatraki z rozpostartymi
ramionami, płynące ku nam na powodzi światła. Górę luźno rozpierzchłe obłoki jak
wianek białych kwiatów wieńczyły młody dzień.
— Gdzież łasy?!
Wyglądaliśmy ich niecierpliwie. Nareszcie jedna z pań. którym towarzyszyłem,
zawołała radośnie:
— Już są! Patrz pan!
Ciemna, długa, wąska chmura zamajaczyła na horyzoncie. : Jednocześnie
gwizdnęła chrapliwie lokomotywa i pociąg zwolnił. Lecz nie lasy witaliśmy w ten
sposób, ale straszyli dzieci, które u zamkniętego szlabanem przejazdu zrobiły sobie
zabawkę z przemykania się przez szyny tuż przed pociągiem. Konduktorzy łajali je,
maszynista groził pięścią, lecz dopiero gdy pociąg prawie przystanął, one pierzchły z
wesołą wrzawą i rozsypały się jak stado gołębi po łące, płosząc tam długo- nogie
bociany.
Pan w czapce z zielonym lampasem kiwał nagannie głową., aż ruszyliśmy dalej,
sapiąc i wyrzucając na pozłotę słońca kłęby brunatnego dymu.
Droga wężowato wiła się wśród uprawnych pagórków. Miejscami tor był tak
wąski, że ciężkie, płowe warkocze bujnego żyta z gwiazdkami modrych chabrów n
malinowych ką- koli nieledwie zaglądały do okien wagonów. Ciepły, przyjemny
aromat kwitnącego zboża zalatywał aż do nas. Pociąg na skrętach niezgrabnie
stukotał niby koń zmieniający w galopie nogę. Hukały miarowo bufory, brzęczały
łańcuchy, drżały i jęczały szyny, ale wszystko szło ospale, bez żywszego tętna, jak
co dzień się powtarzające, niepotrzebne, ciężkie roboty.
Od czasu do czasu rozlegało się gderliwe gwizdnięcie lokomotywy, spędzającej z
plantu to babę z dwojakami, to zbłąkaną krowę. Baba uśmiechnęła się na zuchwały
żart kon-
670437497.002.png
duktora, a krowa długo biegła torem nie rozumiejąc, czego chcą od niej, i oglądała
się głupowato na pociąg.
Sina chmura lasu rozpływała się tymczasem coraz szerzej po ziemi. Zwolna
pierwsźe jej smugi z błękitnawych stały się szarozielone, rozbiły na oddzielne gaje i
zalesia. Spodem wyłoniły się szeregi pni drobnych od odległości, równych niby pułki
żołnierzy stojących pod bronią. Nad nimi chwiały się wdzięcznie kosmate chorągwie
uliścionych gałęzi.
Jeszcze jeden zakręt i znaleźliśmy się przed stacją Hajnówka. Brzydka, pospolita,
wgryzła się piernikową rdzą swych budowli i bladożółtymi placami pylnych trzebieży
w śliczny sosnowy bór.
Wozili nas tu z linii na linię dobre pół godziny, odczepiając jedne, przyczepiając
drugie wagony. Dama i szlachcice wysiedli; natomiast do wagonu z panem w
zielonej czapce wszedł drugi pan w błyszczącym mundurze i przy szpadzie
Pociąg, oswobodzony od połowy co najmniej ciężarów, pomknął z wesołym
łoskotem. Z obu stron kolejowego porębu, w ciągu całej drogi, płynęły obszary
puszczy. W górze po jaskrawo zielonych jej szczytach wciąż przelatują wilgotne
dreszcze słoneczne, w dole ogromne, omszone jej pnie nikną pogrążone w
przejrzystym zmroku morskiej głębiny.
— Czy febry tu grasują? — dopytywał się pan w czapce pana ze szpadą.
— Grasują, ale... stosunkowo... nie bardzo!
— Czy klimat jest o wiele surowszy?
— Dokładnie nieustanowione. Śniegi ze dwa tygodnie dłużej leżą. Padają często
deszcze...
— Jaki gatunek drzew przeważa?
'— Sosna, tak... sosna! Choć są miejsca, gdzie świerk, a są i także, gdzie... dąb.
Są inne, gdzie mieszanina: olcha, brzoza, lipa, osina, jesion... Nie ma jeszcze
ustanowionego porządku... Przedtem las rósł, jak chciał, a myśmy nastali
niedawno... Żadnego planu!
»
— A cisy macie?
— Cisy?... Cisy?! Ach: cisy! Pamiętam... taxus bac- cata — dodał po łacinie — są,
są... W Cisance na kępie wśród Nikorskich błót. W lecie trudno się dostać, ale jeżeli
wasza ekscelencja...
— Co robicie z opadami, z posuszem, z chrustem?
— Z opadami, wasza ekscelencjo... właściwie powiedziawszy... Chrust
sprzedajemy — fura trzydzieści kopiejek. Ile można, uprząta się, ale właściwie
powiedziawszy... z takimi siłami jak nasze...
— Ja trzymam się innego poglądu. Przyroda jest najlepszym gospodarzem. Niech
leży, gdzie upadło. To użyźnia glebę. Las najlepiej wie, co mu potrzeba. Nigdy
sztucznie nie wychować takich lasów...
— Właśnie, właśnie... r- zgadzał się pośpiesznie urzędnik. —" - : '-//
Długi monolog zakończył się pytaniem, ile w zwierzyńcu żubrów.
— Trzydzieści sztuk. W lesie bardzo rozmnożyły się wolne. Mamy prócz tego dużo
łosi, sarn, jeleni, dużo dzików...
Rozpoczęła się myśliwska rozmowa, wyliczanie ostępów, kniei, miejsc najlepszych
polowań, przeplatana skargami na kłusownictwo, na wsie nieposłuszne, zacięte w
ukrywaniu winnych kradzieży lasu oraz tajnego polowania...
— Niewymownie podły lud, dzika ciemnota!
— Więc szkól nie macie?
— Owszem, są...
Urzędnik urwał i niespokojnie spojrzał w okno.
670437497.003.png
— Zwrócę uwagę waszej ekscelencji na to tu leśnictwo. Jest to najbogatsze w
poziomki miejsce. Zapach mają przedziwny i dorastają wielkości truskawek. Nie do
uwierzenia...
Nie dojeżdżając do stacji Białowieża, wysiedliśmy na pałacowej platformie. Gromada
Bialorusów w parcianej odzieży i lipowych postołach otoczyła nas natychmiast.
— Może koni treba?
— Może chału?
— Hde wieszczi śniaśłi?
— Wańka... Tomka... TaszczU... Chuczaj!
Biernie poddaliśmy się ich pieczy. Po przebyciu paru stajen drogi piaszczystej
porosłej trawą znaleźliśmy się w niedużej, wapnem wybielonej izbie, gdzie stał pod
oknem koszlawy stół, pod ścianami mieściły się wąskie lawy, a pośrodku, u belki,
wisiała nakryta pasiatym fartuchem kołyska. Gromada dzieci w kolorowych
koszulach ciekawie przyglądała się nam z głębi otwartej sionki.
—- A jeżeli wy chcecie takiego, co by się umiał ładnie z panienkami rozmówić, to w tej
wsi nie znajdziecie nikogo... prócz mnie — dowodził rezolutnie jeden z przybyłych z
nami chłopów.
— Bo ta wieś nazywa się Krzyże i po katolicku tu nie ro- rozumieją. Ja to umiem,
bo służyłem w wojsku, a potem długo mieszkałem w Budach. Moja żona budniczka
będzie. To jeżeli chcecie, mogę wam konie dać do Budów... za dwa ruble. A do
jakich chcecie Budów?
— A wiele ich jest?
— Budów jest trzy. Są Budy Małe — tu blisko pod lasem, ze trzy wiorsty, nie więcej.
Są Budy Średnie — Teremskie, i są Budy Dalekie — Pogorełki... Stąd wiorst
jedenaście.
— Więc za jedenaście wiorst chcecie dwa ruble?
— Dlaczego nie mamy chcieć?! Dwa konie, rzeczy macie dużo i dwie panny...
— Właśnie, będzie wam lżej.
— Ale! Z panienkami trzeba składno jeździć. Ja to wiem!
— Nie możemy ustąpić. Położono u nas rubla z konia! — podtrzymali go obecni
chłopi.
W godzinę po dobiciu targu dostarczono nam małą wysianą słomą bryczkę i dwa
niezłe mierzyny.
— Tylko wieź dobrze! .:-; Ojej! Tak powiozę, że sobie jeszcze na wódkę zarobię.
Ruszyliśmy dość żwawo szeroką «królewską drogą», która prowadzi z Białowieży do
miasteczka Narwi. Ogromne sosny, potężne dęby, ciemne, brodatymi porostami
obwieszone świerki, przysadziste lipy, graby, jesiony tworzyły z obu stron cudne,
cieniste szpalery, pozłocone we wrębach smugami gorącego światła. W głębi u stóp
strzelistych pni leżały olbrzymie cielska starodrzewia, powalonego przez wicher czy
wiek. Delikatna pleśń mchów powlekała większość jak aksamitna opończa, ich
wykroty tworzyły ogromne, czarne tarcze z korzeniami, wijącymi się u brzegów jak
włosy Gorgony. Rycerz z koniem mógłby się z łatwością schować za każdym. Ciszę
mącił tylko niewyraźny szmer lasu, kukanie kukułki i łagodny tupot naszych koni,
raźno biegnących po miękkiej ujeżdżonej drodze. Na błękitnym szlaku nieba, co wił
się nad drogą, spoza rąbka splątanych konarów wypływały szare, posrebrzane
chmury i nikły uchodząc szybko dalej nad las.
— A czy można czego dostać w tych twoich Budach?
— Aj, panie! Wszystkiego dostać można. O jej, i jak jeszcze!...
— Na przykład czego?
Woźnica zamyślił się i w zakłopotaniu wywinął batem.
— Czy jaj na przykład dostanie?
670437497.004.png
— Na przykład jaj... — ucieszył się.
— A kury są? Spojrzał na nas z ukosa.
— I jak jeszcze! Jest wieś, powiedziałem.
— A chleba, bułek, masła dostanie?
— Wszystkiego dostanie.
— A izbę czystą, oddzielną, znajdziemy?
— Czystą... A to jak? Znajdziemy...
— Czystą, bez robactwa. Bo karaluchy pewnie są u was!
— Są, panie. I jak jeszcze. Za pieniądze wszystkiego dostanie.
Wśród pań wszczęła się trwoga, ale woźnica rozglądał się dobrodusznie po
ćhmurach.
— Deszcz będzie, panie.
- Pewnie nie rozumiesz, co to karaluch? To — tarakan.
- Taak!! To tarakan? A pan się pyta, czy są? Nie ma, panie; my ich trujemy.
Jeszcze zadałem kilka pytań, lecz otrzymawszy niezmiennie:
— O jej!... jak jeszcze!... Ale! — dałem spokój.
— Czy żonaci jestescie, gospodarzu? — spróbowały moje towarzyszki ż bardziej
poetycznej beczki. Obrócił się do nich wpół ciała i spojrzał filuternie.
^ Żonaty... dwa roki. A co?
|— A dzieci masz?
— Ni! Jeszcze czas.
Rozśmiał się.
— A żonę bijesz?
— Biję, kiedy winowata. O jej!
— A kiedyś ty winien, to co?
— To jest kto? Ja, mówicie?! Ja nikogdy nie bywam wi- nowaty!
Był ogromnie zadowolony z wesołości, jaką wywołała jego odpowiedź, i zaraz z tego
skorzystał.
£ A jeśli ja tutaj zwrócę na inną drogę? To co? Gorsza, ale krócej...
' — Zwracaj!
Wjechaliśmy pod cienie drzew na drożynę, gdzie koleiny ledwie znać było na
mchach i igliwiu, bryczka niemiłosiernie trzęsła się i stukała po korzeniach,
przeskakiwała zwalone pnie i dziury wyrwisk. Leśne, nawykłe koniki stąpały po tych
dylach jak po równej drodze. Po niejakim czasie wyjechaliśmy
na wielką, jasną polanę, oprawną ze wszech stron w ciemny bór. Pośrodku, wśród
zboża i ogrodów rozległa się pięknie, dostatnio zabudowana wieś. Smukłe,
modrookie kobiety w kry- ziastych koszulach, w jaskrawych wełniakach i czerwonych
chustkach na głowach skwapliwie odpowiadały nam z przyjaznym uśmiechem na
«pochwalonego». Chłopi kłaniali się grzecznie, ale w milczeniu.
— To Budy Teremiskie.
Uderzyła mnie znaczna ilość wioskowego bydła i koni.
— Zamożnie żyją!
— Tak! Zacięta wieś... Ale im rumie kniaź Jaźwiński' chodu nie daje!
Niedaleko tej wsi, na lewo od drogi, dostrzegliśmy omszony, wysoki na dwa
sążnie częstokół zwierzyńca. Nie traciliśmy go już z oczu aż do Samych Trzecich
Bud, które stoją , na tylach zwierzyńca wprost środkowej jego bramy.
Zbierało się na deszcz. Duszny upał spopielił i pozbawił blasku błękit nieba.
Szare obłoki kupiły się i przesuwały nad lasem, który to posępniał w przykrych,
ołowianych ich cieniach, to mdlał w potokach matowego światła. Niespokojny
wietrzyk daremnie silił się rozkołysać ciężkie, obwisłe konary drzew. Aby rozruszać
to przestworze, zatkane pniami, liśćmi, nasycone ciepłą parą oddechu roślin i ich
670437497.005.png
smolistym aromatem, potrzebna była burza. Więc swawolnik nie zapuszczał się w
gęstwinę i hulał tylko na szerokich leśnych polanach, na przerzedzonych porębach,
na drodze prostej jak strzała, jednostajnej jak życie niewolnika. Wesołym, urywanym
szelestem wyrażał zadowolenie, że żółte wiry kurzu, wysmukłe i nikle, uciekały przed
nim, że drobniejsze krzewy, trawy i kwiaty chyliły się pokornie pod gorącym jego
dotknięciem. Czasem targał cieniuchną gałąź bfzozy nawisłej nad drogą, szturk- nął
osinę lub wzięcia! wysoko i musnął korony sosen. Wtem
' Przekręcone W i a z i e m'ski..
las zadudnił pod uderzeniami dużych, brylantowych kropel. Wietrzyk przypadł do
ziemi i ucichł. Za borem mignęła błyskawica i mdławo potoczył się grzmot.
Zdążyliśmy jednak przed deszczem przejechać wieś i w sam czas zatrzymać się
u wrót białej chatki, zalotnie wyglądającej spoza drzew małego sadu, brunatnych
kłód uli i liści różnobarwnych kwiatów.
— Tutaj stają zawsze wszystkie panowie — objaśnił woźnica.
Chmara dzieci rozmaitego kalibru otoczyła nas.
- A gdzie gospodarz?
Krępy, zawiędły chłop, w zgrzebnej białej koszuli, który opodal ciosał na zrąb
belki, wetknął w drzewo siekierę i podszedł ku nam.
— A co tam?
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków. Witajcie... A skąd to?
; — Z Białowieży. Czy nie ustąpilibyście nam izby na dni kilka?
Zmierzył nas uważnie spokojnym spojrzeniem. Oczy miał niewielkie, czarne,
mazowieckie, wąsy i włosy płowe.
— Proszę pierwej wejść. Niech państwo z bryki zejdą. Wikta, biegaj po matkę! —
zawołał na ośmioletnią dziewczynkę z lnianym warkoczem i błyszczącymi jak ciarki
oczami.
Weszliśmy do izby dość czystej, dość widnej, wybielonej wapnem, obstawionej
przy ścianach zielonymi ławami w czarne kwiaty. W lewym rogu stał podobnie
malowany stół, a nad nim w górze wisiał poczerniały obraz Bogarodzicy i cały szereg
wielce jaskrawych świętych. Przez otwarte okna zaglądały z ogródka żółte
dziewanny, purpurowe malwy, błękitne ostróżki, wlatały I wesołym brzękiem
pszczoły, bąki, nawet motyle, w dali widać było las zasnuty błyszczącymi stni-
gami dżdżu, przelotnie przestrzelonego słońcem już przyćmionym przez chmury.
Gospodarz wzdragał się powiedzieć, wiele chce za izbę.
— Gdyby na dłużej, na miesiąc... na dwa, ale tak.. Wezmę, co dacie!...
— A jeśli nic nie damy?
— To też do sądu nie pójdę!
Na żądanie podano nam samowar dość mały i dość dawno... nie czyszczony.
Herbata była obrzydliwa. Chleba też nie mieli, tylko razowy i tylko dla siebie. Za to
gospodyni, młoda jeszcze, przystojna kobieta, przyniosła nam miodu, pysznego
aromatycznego miodu, jakiego pewnie nigdzie nie ma prócz w tej puszczy.
Jak tylko deszcz, który lał dobrych parę godzin, przestał padać, wyruszyliśmy
natychmiast do boru. Obmyty, świeży^ przejrzysty — był podobny do chudnego
pałacu nakrytego sklepieniem z chińskiego nefrytu. Dołem, wśród chropawych pni,
stał się seledynowy zmierzch, a w górze, niby muślin rozpylonej tęczy, migotała w
słońcu iskrząca jak drogie kamienie różnobarwna mgła zatrzymanej na liściach i
gałązkach wody.
Z początku szliśmy przykładnie ściżką. Lecz trzeba przyznać, że chodzić ścieżką po
lesie jest bardzo nudno. Więc choć wysokie zioła groziły nam wstrętną szarugą, choć
670437497.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin