Carl Hiaasen - Kokainowe wydmy.pdf

(691 KB) Pobierz
111991870 UNPDF
KOKAINOWE WYDMY
Powieści Carla Hiaasena
w Wydawnictwie Amber
Druga skóra Kokainowe wydmy
Pechowy fart Podwójne oszustwo Sezon turystyczny Strefa huraganu
Striptease
CARL
HIAASEN
BILL MONTALBANO
KOKAINOWE WYDMY
Przekład MACIEJ PINTARA
AMBER
Tytuł oryginału POWDER BURN
Redakcja stylistyczna KATARZYNA STACHOWICZ-GACEK
Redakcja techniczna ANNA BONISŁAWSKA
Korekta WIOLETTA WICHROWSKA
Ilustracja na okładce MARKHARRISON
Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA
AMBER
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz
informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz
wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermeclia.pl
Copyright © 1981 by William D. Montalbano and Carl Hiaasen AH rights
reserved.
For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 2000
ISBN 83-7245-386-1
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel.
620 40 13, 620 81 62 Warszawa 2000. Wydanie I Druk: Cieszyńska
Drukarnia Wydawnicza
Dartowi i Connie
Prolog
Frachtowiec był zarejestrowany w Panamie. Formalność. Na kwadratowej
rufie widniał koślawy napis „Night Owi". Dwa miesiące wcześniej nazywał się
„Pacific Vixen", a przedtem „Maria Q".
Miał trzydzieści pięć metrów długości i prawie zupełnie przerdzewiał. Kiedyś
przewoził kawę z Santos i mączkę rybną z Callao. Teraz dychawicz-ne diesle
z trudem pchały go pod prąd. Płynął bez świateł.
Załoga zmieniała się równie często, jak nazwy statku. Tej nocy składała się z
dziewiętnastu młodych Kolumbijczyków, poszukiwaczy przygód z
tropikalnego wybrzeża Karaibów, gdzie niegdyś dotarł Drake. Siedzieli
rozwaleni na brudnym pokładzie. Leniwie palili papierosy i popijajali piwo. Z
głośnika płynęły stare tanga argentyńskie, nadawane przez Radio Rebelde w
Hawanie.
Kapitan, starszy od marynarzy, w milczeniu pociągał biały rum z butelki bez
nalepki. Pożółkłą koszulkę przecinał pas karabinu M-l z magazynów armii
kolumbijskiej. W tym kraju miał wielu przyjaciół, ale dziś żadnego - ani na
pokładzie, ani na morzu.
Wychylił się przez lewe okno sterowni i spojrzał na zachód. Lufa broni
zahaczyła o drewniany dach.
Niebo na horyzoncie rozjaśniała łuna sodowych lamp ulicznych Miami.
Kapitan dużo słyszał o tym mieście. Zastanawiał się, jakie jest naprawdę.
Duże i hałaśliwe jak Bogota? A może małe i tętniące życiem jak Cartagena?
A kobiety? Ijacy są gringo?
Przesunął telegraf maszynowni na „Stop", i frachtowiec zaczął wytracać
szybkość. Załoga instynktownie zamilkła. Kilku marynarzy szeptało coś
między sobą. Nowi wskazywali śpiące miasto.
Radio zatrzeszczało, ucichło i znów zatrzeszczało. Tylko ono rozświetlało
ponurą sterownię. Nowoczesny japoński odbiornik błyszczał na tle matowego
wnętrza.
7
Kapitan podał swoje współrzędne po hiszpańsku i dwukrotnie włączył światła
dziobowe. Potem statek znów otoczyła ciemność.
- Ya vienen - zawołał ktoś z załogi.
Mimo wschodniej bryzy kapitan dosłyszał daleki szum, jakby znad zarośli
mangrowych na południu Zatoki biscayne nadlatywał rój pszczół. Naliczył
trzy... nie, cztery różne silniki. Każdy miał inny ton. Odgłos narastał.
Trzej marynarze zbiegli szybko pod pokład. Czwarty stanął na dziobie.
Odezwało się radio.
- „Sowa", podaj swoje namiary. Tu „Kotka". Podaj jeszcze raz swoje namiary.
Kapitan powtórzył współrzędne kiepską angielszczyzną. Kiedy skończył, z
innej łodzi dobiegło krótkie: Basta! Potem radio ucichło.
- Spieszą się - powiedział kapitan do strażników na pokładzie. - Przygotujcie
broń.
W porcie Crandon panował spokój. Żeglarze w białych butach i playboye, z
nosami posmarowanymi maścią cynkową dla ochrony przed słońcem,
zawsze wieczorem znikali. Noc należała do poławiaczy krewetek i homarów;
do samotników, którzy lepiej czuli się na morzu niż w mieście.
Na nabrzeże wjechał duży jeep international. Stanął tyłem do wody i po
pochylni zsunęła się szybka, smukła motorówka: dziewięciometrowa, jaskra-
woczerwona donzi. Do środka wskoczyli trzej młodzi mężczyźni w ciemnych
ubraniach. Ryk dwóch potężnych mercruiserów spłoszył pelikany drzemiące
na boi.
Sternik pchnął przepusrnicę do przodu i moc czterystu koni mechanicznych
uniosła wysoko dziób. Donzi pomknęła na południe, pozostawiając za rufą
trzymetrowy grzebień piany. W lśniącym kadłubie odbijała się łuna znad
Miami.
- Światła! - krzyknął najniższy z mężczyzn. Sternik przyłożył do ucha zwiniętą
dłoń.
-Co?
- Włącz światła! Chcesz, żeby dorwała nas Straż Przybrzeżna?
Sprzed dziobu umykały belony, iglicznie i duże trygony. Trzeci mężczyzna
siedział tyłem do pozostałych i patrzył na rozpryski wody za rufą. Starał się
przyzwyczaić do kołysania niewidocznych fal.
- Może strzelisz sobie piwko? - zawołał do niego sternik. Pasażer z tyłu
pokręcił głową.
- Nie, dzięki. -Nie odrywał oczu od kilwatera, ciągnącego się jak półtora-
kilometrowa blizna na czarnej wodzie. Niski mężczyzna z pistoletem za
paskiem dżinsów przysunął się do sternika.
- Co jest z Ruisem?
8
- To jego pierwszy raz. Denerwuje się.
- Jezu! Ale numer. Dlaczego mi nie powiedziałeś?
- Hej, nie przejmuj się - uśmiechnął się sternik. - Dzisiaj to łatwizna.
- Jasna cholera - zaklął niski i cisnął do wody na wpół opróżnioną puszkę
piwa.
Dwadzieścia minut później donzi rzuciła kotwicę w pobliżu Elliott Key, wyspy
w kształcie buta, odległej o czternaście kilometrów od lądu. Sternik ustawił
radio CB na kanał piętnasty. Rozległy się trzaski i hiszpański żargon
kierowców.
- Idioci - mruknął.
Trzej mężczyźni siedzieli w milczeniu przez pół godziny. Sternik obserwował
horyzont na wschodzie. Na południe płynął niezgrabny tankowiec niesiony
Prądem Zatokowym. Od czasu do czasu słychać było silnik małej łodzi.
Ruis wstał i zaczął sikać za burtę. Chwiał się niczym początkujący
linoskoczek. Sternik i niski wybuchnęli śmiechem.
- Skoro już tam jesteś, wciągnij kotwicę - rozkazał sternik i zerknął na złotego
rolexa oyster. Zegarek był wart dwa tysiące trzysta dolarów i kosztował go
jedną noc pracy. - Czas ruszać.
- Widzisz coś?
- Jeszcze nie.
Donzi skierowała się na pełne morze. Płynęła z szybkością pięćdziesięciu
kilometrów na godzinę. Fale bezlitośnie waliły w kadłub. Mężczyźni stali w
otwartym kokpicie, żeby się orzeźwić. Po kwadransie sternik zamknął prze-
pustnicę i dziób z pluskiem opadł.
- „Sowa", odezwij się - dobiegło z głośnika. Sternik milczał.
- Dlaczego nie odpowiadają? - zirytował się Ruis.
- Zamknij się! - uciszył go niski. - Stój i patrz.
- „Sowa", odezwij się - powtórzył głos.
- Tam! - wykrzyknął sternik i wskazał na północny wschód. Kilka kilometrów
przed nimi migało światło. Raz białe, raz zielone. Przez radio ktoś podawał po
hiszpańsku liczby. Sternik donzi nie zawracał sobie głowy notowaniem. Mimo
metrowych fal widział już kształt frachtowca.
- „Sowa", odezwij się. Tu „Kotka". Podaj jeszcze raz swoje namiary.
- Ten facet to jakiś cholerny świr - syknął niski w donzi. - Każ mu się
zamknąć.
Sternik wziął mikrofon.
- Basta! - rozkazał.
- Dobra - powiedział niski. - Do roboty.
W drodze do frachtowca wyprzedziła ich inna łódź - niebieskie magnum.
Niemal szybowała nad falami. Nawet w ciemności sternik donzi rozpoznał, że
załoga to Amerykanie: wysocy blondyni w tenisowych koszulkach. Dwaj z
nich trzymali pistolety.
9
Półnadzy, spoceni Kolumbijczycy z „Night Owi" podawali na magnum bele
towaru w tempie brygady strażackiej. Jeden z Amerykanów stał na dziobie
łod/i i przekazywał kolegom jutowe tobołki. Piętnaście worków zniknęło w
czeluściach pękatego kadłuba.
- Mogliby się pospieszyć - wymamrotał nerwowo Ruis.
Niski nie odezwał się, tylko zerknął wściekle na sternika. Po cholerę zabrał
tego mięczaka? Następnym razem nie popełni tego błędu, nie ma mowy.
Magnum odpłynęła z rykiem. Wir wodny odbił się z głębokim echem od
kadłuba frachtowca.
Donzi przybiła do statku. Niski przycumował. Ruis zacisnął dłonie na
pleksiglasowej owiewce motorówki i spojrzał w górę. Na tle nieba rysowała
się szczupła sylwetka Kolumbijczyka z karabinem.
- Cuantos? - zapytał marynarz.
- Veinte - odparł sternik w karaibskim hiszpańskim; urodził się na Kubie i tain
spędził pierwsze lata życia. - Y algo mas.
Kolumbijczyk skinął głową. Ty załadujesz - rozkazał Ruisowi sternik. - Ja
wchodzę na pokład.
Kolumbijczycy zaczęli rzucać niskiemu szorstkie bele. Podawał je Ruisowi,
który dysząc ze zmęczenia upychał przeszło dwudziestokilowe tobołki w
łodzi. Po kilku minutach donzi wypełniła się niemal po burty.
- Więcej nie wejdzie - wysapał Ruis.
- SHenzio! - zgromił go niski.
Sternik motorówki stał na pokładzie frachtowca i rozmawiał cicho z
kapitanem. Od południa zbliżał się odgłos silników. Nadciągali następni
klienci.
- Trzy kilo - powiedział. - Płacimy gotówką.
- Takie są zasady. Nie powinniśmy nawet przewozić tego gówna - kapitan
wręczył mu brązową torbę. - Trawka to jedno, a koka... Zupełnie co innego.
- Ale opłaci ci się ryzykować, co? Twojemu bratu też? Kapitan spochmumiał.
- Widziałem go wczoraj w Miami - ciągnął sternik. - Duża bryka, ładna ita...
Ostatnim razem spotkałem się z nim na tej łajbie. Teraz to panisko, wielki
hurtownik.
- Bo to wielki interes, compadre - odparł ponuro kapitan. - I mnóstwo w nim
inięjsca dla ludzi, którzy nie zadają pytań. Dawaj forsę.
Sternik wrócił na łódź i wydobył ze schowka pod kokpitem małą, niebieską
torbę lotniczą Pan Am-u. Była wypchana.
- Szybciej - przynaglił niski. - Nie mamy już miejsca.
- Odpalaj silniki - odparł sternik.
Szybko wdrapał się po sznurowej drabince na pokład frachtowca. Niski
przekręcił kluczyk zapłonu i zdławił obroty do minimum.
~ Hęj, dokąd on idzie? - zdenerwował się Ruis. Walczył właśnie z trzynastą
belą Niski przysunął się do niego i wcisnął mu do rąk pistolet.
10
- Odpuszczamy resztę towaru. Odwróć się plecami do statku i wetknij gnata
za spodnie. Wyciągniesz go, jak ci powiem.
Na pokładzie frachtowca sternik donzi wręczył kapitanowi torbę lotniczą.
- Tu jest całość, Felix.
- Bueno. Przeliczę. - Kapitan nie odrywał wzroku od przemytnika. W jednej
ręce trzymał M-1, w drugiej torbę Pan Am-u.
Sternik opuścił się na łódź jak małpa. Rzucił cumę na statek i chwycił ster.
- Trzymajcie się! - krzyknął i pchnął przepustnicę do przodu. Donzi wystrzeliła
przed siebie i zatoczyła łuk. Na pokład „Night Owi" bryznęła woda.
Kapitan otworzył torbę.
- Madre de Dios! - wrzasnął. - Come mierda sinvergüenza! Rzucił torbę na
pokład i uniósł karabin.
- Fuego! - krzyknął. - Fuego!
Na widok błysków z frachtowca, niski schował się za burtę donzi. Potem
wychylił się i zaczął strzelać z pistoletu półautomatycznego. Ręka mu drżała.
Ruis nic nie rozumiał.
- Zwolnij! - zawołał. - Chryste, zwolnij!
Łódź przyspieszyła jak rakieta. Ruis poleciał na okrężnicę. Pistolet wypadł mu
z ręki i zniknął za burtą. Mężczyzna chciał się czegoś chwycić, ale motorówka
wybiła się na grzbiecie fali. Wyleciał przez rufę. Plusnęło, jakby w wodzie
wylądował worek cementu.
- Jezu - powiedział niski.
Sternik nawet się nie obejrzał. Oczy łzawiły mu od wiatru. Łódź pędziła na
wschód ku Przylądkowi Floryda.
- Jasna cholera! - zaklął niski. - Ruis umie pływać?
- Mam nadzieję, że nie; dla jego własnego dobra. - Sternik pokręcił głową. -
Zgłoś jeśli naruszono regulamin