Hogan James - Operacja Proteusz.pdf

(1737 KB) Pobierz
Hogan James-Operacja Proteusz
James P. Hogan
Operacja Proteusz
Tytuł oryginału: THE PROTEUS OPERATION
PROTEUSZ
Starzec Morski z greckiej mitologii znał przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, miał dar wieszc-
zenia i przeobrażania się.
Chcąc otrzymać jego przepowiednię, trzeba było go schwytać w czasie snu i przytrzymać, aż
wróci do własnej postaci... co dziwnie przypomina zjawisko zaniku funkcji falowej, znane
mechanice kwantowej.
444473007.002.png
PROLOG
Była niedziela, 24 listopada 1974 roku. Wybrzeża Wirginii spowijał posępny świt. Krople
deszczu opadały z brzemiennych chmur skrywających niebo. Niecierpliwe mewy muskały bielą
fale oceanu wzburzonego i ciemnego jak ołów. Pienisty pas zoranego morza, ciągnący się prostą
linią od mgieł przysłaniających horyzont na wschodzie, wskazywał drogę przebytą przez USS
Narwahl — szturmowy okręt podwodny o napędzie nuklearnym — który zmierzał do macierzys-
tej bazy w Norfolk, widocznej już na horyzoncie. Nad okrętem unosiło się leniwie stado mew,
towarzysząc jednostce na ostatnich milach rejsu i przepełniając otoczenie krzykliwym jazgotem.
Złowieszcza czerń kadłuba okrętu, brudnawa biel mew i grzywaczy — wszystko jawiło się bar-
wami rozmokłej szarości.
Szarość bardzo do tego wszystkiego pasuje — pomyślał komandor Gerald Bowden. Obok niego,
na mostku Narwahla, na szczycie ponad sześciometrowej nadbudówki, która na kształt żagla
wznosiła się nad kadłubem, dyżurowali jeszcze: pierwszy oficer nawigacyjny i sygnalista. Żywe
barwy przystoją dzieciom i kwiatom, kojarzą się ze słonecznymi porankami i wiosną, kiedy
wszystko zaczyna się na nowo. Natomiast zwłoki nie mają koloru, chorzy mają cerę jak popiół,
wyczerpani są bladzi z wysiłku. Jak siła i życie — również kolory znikały z rzeczy i zjawisk do-
biegających swego kresu, a więc świat, dla którego już nie było przyszłości, także powinien
jawić się niczym bezbarwna przestrzeń.
Nie miał przyszłości wolny świat Zachodu, a właściwie^Gesztka, która zeń pozostała, chyba że
nastąpi jakiś cud. On^J^^isandor Bowden — ślubował tego świata bronić. Ostatnie japcMskl^
prowokacje na Pacyfiku pozwalały przypuszczać, że właśniejsz^kuje się spodziewana od dawna
operacja na Hawajach, obliczoite^na
strategiczne odizolowanie Australii. Wykluczone było, aby tym razem Stany Zjednoczone pok-
ornie przystały na akt jawnej agresji, jak zdarzyło się pięć lat wcześniej, gdy imperialna Japonia
zajęła Filipiny. Wojna zaś oznaczała, że trzeba będzie rzucić wyzwanie całej potędze nazis-
towskiej Europy i jej azjatyckim i afrykańskim koloniom. Faszystowskie państwa Ameryki
Południowej bez wątpienia również przystąpią do akcji, licząc na udział w podziale łupów. Nie
mogło być też wątpliwości co do ostatecznego rezultatu starcia z wszechpotężnym prze-
ciwnikiem. Niemniej jednak Ameryka i garstka pozostałych jeszcze sojuszników zdecydowani
byli walczyć, jeśli zajdzie taka konieczność. Prezydent John F. Kennedy wyrażał powszechne
uczucia zapowiadając, że nie pójdzie już na „jakiekolwiek dalsze ustępstwa".
Bowden oderwał oczy od wejścia do portu i przeniósł wzrok na czwartą postać na mostku. Rosy-
jska futrzana czapka z opuszczonymi nausznikami, chroniącymi od wiatru i zimna, i kombinezon
spadochroniarza, narzucony na podniszczony mundur polowy wojsk lądowych, wyraźnie odbi-
jały od marynarskich granatów oficerów USS Narwahl. Strój skompletowano z resztek zale-
gających magazyny okrętu i kapitan Harry Ferracini, z Oddziałów Specjalnych Sił Zbrojnych,
nosił go od chwili, gdy przybywszy na pokład Narwahla, zrzucił z siebie łachy robotnika.
444473007.003.png
Zaokrętowanie nastąpiło kilka dni wcześniej, w rejonie wybrzeża południowo-zachodniej Anglii.
Kapitana, jego czterech ludzi i grupę cywilów podjęto z łodzi rybackiej. Bowden nie wiedział, na
czym polegała misja kapitana, kim byli cywile i w jakim celu sprowadza się ich do Stanów, lecz
wiedział, że o takie sprawy nie powinno się pytać. Ale oczywiste było, że przynajmniej dla
pewnych oddziałów wojsk Stanów Zjednoczonych wojna przeciwko III Rzeszy i jej wasalom już
się rozpoczęła.
Ferracini był mężczyzną przystojnym, proporcjonalnie zbudowanym, o wyraźnych, ciągle
jeszcze młodzieńczych rysach. Miał gładką skórę i delikatne usta, a cerę ciemną. Jego oczy były
duże, brązowe i zatroskane, jakby zgodne z treścią imienia, które nosił. Słowo harry oznacza
przecież udręczenie. Jeśli jednak targały nim jakieś obawy związane z upadkiem demokratyc-
znego świata, z losem narodu, to nic w jego postawie o tym nie świadczyło. Uważnie patrzył na
niewyraźne jeszcze zarysy Norfolku, nie pomijał niczego, przenosił wzrok z jednego szczegółu
na drugi, z pozorną niedbałością, jak ktoś nawykły do zachowania, które nie może wzbudzać po-
dejrzeń. Bowden przypuszczał, że kapitan dobiega trzydziestki, choć aura powagi, jaką Ferracini
tworzył wokół siebie, i nieskora do uśmiechu twarz były raczej charakterystyczne dla kogoś
starszego, kto doświadczył cynizmu podczas lekcji życia.
10
Rzeczywiście profesja, którą uprawiał Ferracini, nauczyła go ostrożności i dyskrecji, sprawiła, że
stał się małomówny. A jednak w toku paru krótkich rozmów Bowden odkrył, że jest w postawie
tego młodego żołnierza coś, co wykracza poza zawodowe nawyki, jakaś emocjonalna przepaść,
która jego i jemu podobnych miała izolować od świata osobistych doznać i zwykłych ludzkich
uczuć. A może w ten sposób odcinali się tylko od tego świata, który już nic nie znaczył i nigdzie
nie zmierzał — zastanawiał się Bowden. Może to sposób, w jaki reaguje całe pokolenie, instynk-
townie chroniąc się przed nieuniknionym, a więc przed tym, że przyszłości już nie ma?
„Witamy Narwahla w domu" — Melvin Warner, oficer nawigacyjny głośno odczytał świetlny
sygnał nadawany z posterunku kapitanatu portu na skraju zewnętrznego falochronu. „Pilot już w
drodze. Przykro nam, że pogoda jest podła".
— Wcześnie się obudzili — powiedział Bowden. — Albo oczekują kogoś ważnego, albo wojna
już wybuchła. — Obrócił się w stronę sygnalisty. — Nadaj odpowiedź: Dziękujemy, gratulujemy
szybkości działania. Pogoda mimo wszystko lepsza tu niż trzysta metrów pod powierzchnią.
— Motorówka z prawej burty — zameldował Warner, jak tylko sygnalista zaczął nadawać. Ges-
tem ręki wskazał na smukłą sylwetę okrętu zakotwiczonego w awanporcie. — Jeden z wielkich
lotniskowców, Gerry. Chyba Constellation.
— Zredukować prędkość, otworzyć luki dziobowe, przygotować się do przyjęcia pilota — rzekł
Bowden. Zwrócił się do Ferraciniego, podczas gdy Warner powtarzał komendę i wydawał
stosowne rozkazy załodze. — Pan i pańscy ludzie, kapitanie, zejdziecie na ląd pierwsi.
Wysadzimy was tak szybko, jak tylko się da.
Ferracini potaknął.
Byli jeszcze w połowie Atlantyku, gdy z nadajnika marynarki wojennej w Connecticut, pracu-
jącego na skrajnie długich falach, a więc takich, które mogą odbierać okręty podwodne w zanur-
zeniu, przekazano im depeszę informującą, że kapitan Ferracini oraz sierżant Cassidy mają się
pilnie zameldować i że natychmiast po przybyciu do portu otrzymają następne rozkazy.
444473007.004.png
— Nie oszczędzają was — skomentował Bowden. — Żałuję, że opuścicie nas tak szybko. Mam
nadzieję, że nie zawsze tak się dzieje.
— Nie za każdym razem — odparł Ferracini.
— A już zaczęliśmy się poznawać nawzajem.
— No cóż, tak czasami bywa.
Bowden obserwował młodego oficera jeszcze przez chwilę, po czym
11
z westchnieniem i ledwo widocznym wzruszeniem ramion zrezygnował z dalszych prób
nawiązania rozmowy.
— Okay, za kilka minut będzimy cumować. Powinien pan teraz zejść na dół i dołączyć do po-
zostałych w mesie oficerskiej. — Wyciągnął rękę na pożegnanie. — Miło było gościć pana na
pokładzie, kapitanie. Cieszę się, że mogliśmy pomóc i życzę powodzenia na przyszłość, bez
względu na to, co tam dla pana wymyślili.
— Dziękuję, komandorze — odparł Ferracini zgoła oficjalnie. Uścisnął rękę Bowdena, a
następnie Warnera. — Moi ludzie prosili, aby wyrazić wdzięczność za okazaną im gościnność.
Chciałbym dołączyć także moje osobiste podziękowania.
Bowden uśmiechnął się i, miast odpowiedzieć, skłonił głowę. Ferracini opuścił mostek i przez
luk w kiosku zaczął schodzić do wnętrza okrętu.
Z przedziału znajdującego się tuż pod kioskiem Ferracini przeszedł przez następny luk do pomi-
eszczenia mieszczącego się już w wewnętrznym kadłubie okrętu, a potem przez jeszcze jeden
luk i kolejny trap, w dół do przedziału dowodzenia wypełnionego wskaźnikami, pulpitami kon-
trolnymi i urządzeniami, z których większość stanowiła dlań niewiadomą. Przy stanowiskach
manewrowych, po obu stronach przedziału dowodzenia, i z tyłu za podwójnym peryskopem i
stołem nawigacyjnym, uwijali się członkowie załogi. Po lewej stronie stały dwa skórzane fotele
otoczone instrumentami na podobieństwo kabiny pilota w samolocie. Kojarzyły się bardziej ze
stanowiskiem kierowania lotami na lotniskowcu niż z miejscem, z którego steruje się okrętem
podwodnym. Oba fotele wyposażone były w pasy bezpieczeństwa, co świadczyło o zdolności
manewrowej Narwahla. Sterowanie szybkimi okrętami podwodnymi, takimi jak Narwahl,
bardziej przypomina manewrowanie w powietrzu aniżeli żeglugę w tradycyjnym pojęciu.
W dalszej drodze przez zakamarki okrętu Ferraciniemu towarzyszył pierwszy oficer — zastępca
Bowdena — i kilku marynarzy. Kierowali się ku dziobowi, idąc korytarzem między kajutą
dowódcy a pomieszczeniem dla chorych, aż do mesy, w której zakwaterowano pasażerów na
czas rejsu. Cassidy z dwoma żołnierzami — Yorkoffem i Breugo-tem — kończyli pakowanie
sprzętu i pomagali ośmiu cywilom, którzy przybyli wspólnie z nimi z Anglii. Na obliczach kilku
z nich malował się wyraz zmęczenia i przebytych trudów, choć po czterech dniach wypoczynku,
stosownej opieki lekarskiej, a nade wszystko bogatej diety okrętowej, twarze ich zaczynały
nabierać rumieńców.
— Już kończymy, Harry — powiedział Cassidy, dopinając ostatni z plecaków, które pakował. —
Jak się sprawy mają na zewnątrz? Dopływamy?
12
— Wchodzimy do portu. Właśnie przyjmują pilota na pokład — odparł Ferracini.
— A jak wygląda ukochana ojczyzna?
— Mokro, zimno i wietrznie. Wszyscy gotowi?
444473007.005.png
— Tak jest.
Mikę Cassidy — przydomek „Kowboj" — był wysokim, chudym mężczyzną. Nosił się
nonszalancko, co wielu wprowadzało w błąd. Miał jasne niebieskie oczy, grube blond włosy i
postrzępione wąsy. Żołnierzy oddziałów służb specjalnych szkolono do działań parami, i już od z
górą trzech lat Cassidy pracował z Ferracinim. Pod względem temperamentu i charakteru, a więc
cech wyróżnianych przez psychologów, stanowili bardzo niespójną parę, ale obaj uparcie od-
mawiali pracy z kim innym.
Marynarze wynieśli sprzęt. Ferracini przyglądał się ludziom zgromadzonym w mesie. Nie było
wątpliwości, że po raz ostatni spotykają się w tym zespole. Podróż dobiegła końca w chwili, gdy
po czterech wspólnych dniach w ciasnych pomieszczeniach okrętu właśnie się zaczynali pozna-
wać. Wkrótce każdy z nich zostanie odprawiony w swoją drogę. Jak to w życiu — nic stałego,
nic trwałego, nic takiego, gdzie można by zapuścić korzenie. Ferracini poczuł się zmęczony ową
ciągłą pustką.
Dwaj naukowcy, Mitchell i Frazer, w dalszym ciągu odziani byli w uszyte ręką amatora mundury
Oddziału Służby Więziennej Brytyjskiej Policji Bezpieczeństwa, czyli angielskich oddziałów SS
utworzonych spośród miejscowych. Dzięki tym właśnie mundurom udało im się zbiec z obozu
koncentracyjnego w Dartmoor. Wcześniej jeszcze Mitchell — chemik, specjalista od korozji w
warunkach wysokich temperatur — został przymusowo wyznaczony do udziału w pracach ba-
dawczych związanych z pierwszą niemiecką wyprawą na Księżyc w roku 1968. Frazer zajmował
się bewładnościowymi systemami sterowania komputerowego, gdy Berlin nakazał jego aresz-
towanie pod zarzutem wykroczeń przeciwko ideologii.
Smithgreen — z całą pewnością nie było to jego prawdziwe nazwisko — był Żydem węgier-
skiego pochodzenia, matematykiem. W nieprawdopodobny sposób udawało mu się uniknąć
aresztowania przez całe lata, które upłynęły od kapitulacji Anglii przed Niemcami na początku
1941 roku. Maliknin był zbiegłym rosyjskim więźniem-robot-nikiem, który pracował przy
niemieckich wyrzutniach ICBM — mię-dzykontynentalnych rakiet balistycznych — w północ-
nej Syberii. Pear-ce—też zapewne pseudonim — uczynił wszystko, aby uniknąć zagłady, jaką w
latach sześćdziesiątych zgotowano ludności murzyńskiej w Afryce. Wyprostował i utlenił
kędzierzawą czuprynę, rozjaśnił skórę na rękach i twarzy.
13
Była wśród nich także kobieta. Nosiła imię Ada. Siedziała teraz bezwolna na krześle na końca
stołu w mesie i wpatrywała się pustym wzrokiem w grodź, co zresztą czyniła przez całą podróż.
Anglia co prawda skapitulowała w 1941 roku, ale Ada nigdy się nie poddała. Przez ponad
trzydzieści lat prowadziła jednoosobową wojnę przeciwko nazistom. W 1941 roku była młodą
nauczycielką w Liverpoolu i zapamiętała, jak jej męża, ojca i dwóch braci wzięto jako przy-
musowych robotników i deportowano na Kontynent. Ślad po nich zaginął i zemsta stała się jedy-
nym celem jej życia. Zeszła do podziemia, posługiwała się fałszywymi papierami, udawała z
tuzin różnych postaci i występowała pod różnymi nazwiskami. Powiada się, że uśmierciła stu
sześćdziesięciu trzech nazistów, włączając w to gubernatora Rzeszy, trzech komisarzy dystryk-
tów, szefów Gestapo w dwóch miastach i licznych brytyjskich kolaborantów zasiadających we
władzach lokalnych. Wielokrotnie ją więziono, przesłuchiwano, bito i torturowano. Sześciokrot-
nie skazywano ją na śmierć. Cztery razy udało jej się zbiec przed egzekucją, dwa razy natomiast
ocalała, gdyż wzięto ją za nieżywą. Dziś zaś, mając pięćdziesiąt parę lat, odczuwała wyłącznie
444473007.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin