Riley Judith Merkle
CZARA WYROCZNI
Przełożyła z angielskiego Barbara Korzon
„KB”
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- O nieba, a któż to taki?
Ambasador Mediolanu na dworze jego królewskiej mości Ludwika XIV podniósł do oka lorgnon, by dokładniej zlustrować osobliwą postać, która właśnie ukazała się w drzwiach. Stojąca w progu kobieta wyglądała zaiste niezwykle nawet w tym miejscu i czasie - na tle znanego z ekstrawagancji salonu marszałkowej w roku Pańskim 1676, roku słynnym z prześwietnych zwycięstw. Hiszpańska krynolina z czarnego brokatu wykończona pod szyją ciasną białą kryzą modna byłaby w czasach Henryka IV. Hebanową laskę ozdobioną pękiem czarnych jedwabnych wstążek i tak prawie wysoką jak jej właścicielka wieńczyła srebrna sowia główka. Twarz kobiety skrywał wdowi welon. Gwar rozmów na moment przycichł, kiedy owa drobna, sztywno wyprostowana postać w stroju rodem z minionego stulecia odrzuciła czarną zasłonę, spod której wyłoniła się twarz dziwnie piękna, aczkolwiek powleczona widmową bladością od pokrywających ją warstw białego pudru. Nieznajoma chwilę jeszcze stała w progu, z niejakim rozbawieniem obserwując zgromadzone w salonie towarzystwo, jak gdyby w pełni zdawała sobie sprawę z sensacji wywołanej swoją obecnością. Damy tłumnie ruszyły ją witać.
- Ta osoba, drogi ambasadorze, to najzuchwalsza kobieta w Paryżu - cierpko zauważył towarzysz włoskiego dyplomaty, komendant generalny paryskiej policji, ubrany w dyskretnie surowa strój.
- Nie wątpię, że nikt nie może mieć bardziej uzasadnionych powodów do takich twierdzeń, monsieur de La Reynie - grzecznie skwitował tę uwagę Włoch, z trudem odrywając oczy od surowo pięknej twarzy nieznajomej. - Proszę mi jednak powiedzieć, co znaczy owa laska z sowią głową? Wygląda z nią jak czarodziejka.- Bo też o to chodzi tej damie. Odznacza się ona wielkim wyczuciem teatralnego efektu. Dlatego cały Paryż mówi o markizie de Morville - szef paryskiej policji uśmiechnął się z ironią, choć spojrzenie jego bezbarwnych oczu pozbawione było wesołości.
- Ach, więc to ona przepowiedziała przyszłość królowej! Zdaniem hrabiny de Soissons wróżby tej damy sprawdzają się nieomylnie. Sam rozważałem, czyby się jej nie poradzić. Może by mi sprzedała swoje karciane sekrety.
- Tajemna recepta madame de Morville na wygraną w karty to jej kolejne oszustwo. Ilekroć komukolwiek uda się zgarnąć większą sumę w lancknechta, zaczyna się gadanie, że nasza markiza rozstała się w końcu ze swym drogocennym sekretem. Też mi sekret, doprawdy!
- parsknął szef policji. - Bezwstydna awanturnica! Każdy skandal, który zdarzy się w mieście, umie zamienić na brzęczącą monetę, oto cały sekret. Tyle wierzę w tę karcianą formułę, co w jej twierdzenie, że przeżyła blisko dwa stulecia dzięki jakimś sztuczkom alchemicznym.
Zmieszany tymi słowy ambasador opuścił swoje lorgnon, na co de La Reynie kpiarsko uniósł brew:
- Nie powiesz mi chyba, drogi przyjacielu, żeś gotów był nabyć ową tajemnicę nieśmiertelności?
- Ach nie, skądże! - pospiesznie zapewnił go ambasador.
- Żyjemy wszak w czasach postępu. Chyba jedynie głupcy wierzą dziś w takie przesądy.
- Zatem nawet w stuleciu nauki połowa Paryża to głupcy. Niech no ktoś postrada chustkę do nosa, pierścień albo kochankę, w te pędy gna do markizy, a ona kładzie mu karty bądź spogląda w to swoje tak zwane naczynie wyroczni. Tam do licha! A jednak większość petentów wychodzi od niej usatysfakcjonowana! Ileż trzeba inteligencji, by utrzymywać w ludziach wiarę w takie oszustwa. Niebezpieczna to inteligencja. Zapewniam cię, panie, że gdyby wróżbiarstwo nie było dziś legalną profesją, co rychlej aresztowałbym tę damę, i to zaraz w pierwszej kolejności.
Pochód markizy de Morville przez ogromny, łukowato sklepiony salon przypominał triumf rzymskiego zwycięzcy. Postępujący za swoją panią karzeł ubrany w strój mauretański niósł jej czarny brokatowy tren, chusteczkę zaś pokojówka w pasiastej jaskrawozielonej sukni. Wokół kłębił się tłum petentów spragnionych nadziei na rychłą odmianę losu: ubogie hrabiny, rozrzutni duchowni i zadłużeni złoci młodzieńcy, utytułowani libertyni nękani włoską chorobą, jak również nadworny lekarz wytwornego towarzystwa, doktor Rabel, oraz słynny satanista, diuk de Brissac, znany z tego, że para się czarną magią. Towarzyszyła mu świta kompanów o równie wątpliwej reputacji.
- Ach, oto i ktoś, kto nas może przedstawić! - wykrzyknął ambasador, zagradzając drogę smukłemu młodzieńcowi o oliwkowej cerze zmierzającemu w stronę bufetu. - Primi, obaj z mym przyjacielem pałamy chęcią poznania nieśmiertelnej pani markizy.
- Ależ oczywiście, do usług. Z markizą znamy się od wieków
- odrzekł młody Włoch. Parokrotnie poruszył brwiami, i oto już po krótkiej chwili szef paryskiej policji stanął twarzą w twarz z kobietą znaną mu jako przedmiot niezliczonych tajnych raportów. Szare oczy otaksowały go chłodno, z jakąś prawie matematyczną precyzją. Ta drobna wyprostowana postać... ach! miała w sobie coś niesłychanie irytującego.
- I jakże się miewa najsłynniejsza paryska szarlatanka? - Nienaganne zazwyczaj maniery pana de La Reynie załamały się pod wpływem rosnącej w nim nagłej niechęci.
- Miewa się niemal równie dobrze jak najdostojniejszy komendant paryskiej policji - brzmiała chłodna odpowiedź markizy. La Reynie zanotował w pamięci jej niezaprzeczalnie paryski akcent. Chociaż... sam sposób mówienia był nieco formalny... i tak precyzyjny, jak gdyby markiza spoglądała na wszystko z boku, okiem osoby postronnej. Czyżby była cudzoziemką? Hm, miasto roi się od zagranicznych awanturników, ta jednak nie para się szpiegostwem, tak przynajmniej wynika z raportów.
- Zapewne przyszłaś tu, pani, sprzedawać karciane sekrety
- rzucił przez zęby. W duchu sam dziwił się furii, jaką budzi w nim ta kobieta. To jej spojrzenie! Ileż w nim arogancji! Śmie okazywać mu w oczy, że bawi ją jego osoba! Osoba z taką pozycją?!
- O nie, tego nie mogłabym sprzedać nikomu, chyba że to pan pragnąłby zostać nabywcą - przez twarz devineresse przemknął złośliwy uśmiech.
- Ach tak, a ja mógłbym zamknąć cię za oszustwo! - ze zdumieniem usłyszał własny głos. Czy to on wypowiedział te słowa? On, Gabriel Nicolas de La Reynie, który szczyci się swym opanowaniem, swymi nieskazitelnymi manierami, którego wytworna uprzejmość znana jest nawet więźniom w lochach Chatelet?
- O, nieładnie, panie de La Reynie. Ja sprzedaję tylko pełnowartościowy towar - dobiegła go odpowiedź markizy. Nie patrzył jej w twarz. Z uwagą studiował małą, lecz silną dłoń obejmującą wysoką hebanową laskę. Jakiś dziwaczny pierścień w kształcie smoka, drugi z wyobrażeniem trupiej czaszki i jeszcze dwa inne, ach, cóż za ogromny krwistoczerwony rubin... Przyszło mu na myśl, że są zbyt ciężkie dla tych białych, tak wąskich palców. To ręka piekielnie mądrego dziecka, a nie dłoń starej kobiety.
- Pardon, madame - zdobył się na przeprosiny. Gdy jednak odwróciła się twarzą do podstarzałego jegomościa, by odpowiedzieć na jego błagalną suplikę o audiencję w cztery oczy, dodał pod nosem:
- Bardzo chciałbym wiedzieć, skąd pochodzisz, ty awanturnico.
- Skąd? - rzuciła przez ramię. Zaskoczyła go, nie ma co mówić. Jakby nawet zajęta czym innym łowiła uchem każdy najcichszy odgłos.
- Ależ z Paryża! - roześmiała się głośno. - Gdzież indziej mogłam się urodzić?
Kłamstwo, pomyślał La Reynie. Znał wszystkie tajemnice tego miasta. Niepodobna, by ktoś tak wybitny mógł przyjść tutaj na świat bez wiedzy jego agentów. Uznał to za wyzwanie: już on rozwiąże tę zagadkę w imię ładu publicznego i prawa. Żadnej kobiecie nie wolno tak grać na nerwach samemu szefowi policji. Powinno to być zakazane.
ROZDZIAŁ DRUGI
Okoliczności mojego przyjścia na świat bynajmniej nie zapowiadały tych splendorów, które miałam osiągnąć jako markiza de Morville. Stosowna by tu była na przykład jakaś kometa czy przynajmniej ognie świętego Elma. W swojej oficjalnej biografii, rzecz jasna, uzupełniłam tę lukę, dorzucając też kilka piorunów oraz trzęsienie ziemi, w tej opowieści wszakże, którą masz przed sobą, Czytelniku, wystarczyć musi sama prawda. Tłem mych narodzin był więc nader zwykły w Paryżu szarozimowy ranek u początku roku 1659. Poród trwał już całą dobę i życie mojej matki było zagrożone. Chirurg, aby ją chociaż ocalić, sięgnął już po ostatnią deskę ratunku, to jest długi żelazny hak, lecz w tym momencie asystująca mu akuszerka wydała głośny okrzyk i zagłębiwszy rękę w ciało rodzącej, wydobyła zeń pomarszczony produkt przedwczesnego porodu, sapiąc ze zgrozy na widok krwi buchającej na prześcieradła.
- Madame Pasąuier, ma pani zdrową dziewczynkę - z powagą oznajmił chirurg, bacznie przypatrując się drobnej przyczynie swoich tak wielkich trudności, którą położna podsunęła matce przed oczy. Wrzeszczałam wniebogłosy. Miałam koślawą stopę i cała pokryta byłam czarnym owłosieniem.
- O Boże, jakaż ona szkaradna! - jęknęła moja matka. Odwróciła śliczną twarz do ściany i zaczęła płakać z zawodu. Płakała tak przez dwa dni. Jeszcze w tym samym tygodniu wyprawiono mnie na wieś nie opodal Fontenay-aux-Roses chłopskim wozem pełnym nowo narodzonych paryżan, których tak jak i mnie oddawano na wychowanie. Do domu wróciłam dopiero po pięciu latach, a i to tylko przez czysty przypadek: ojciec widział mnie na tyle długo, że zauważył kolor moich oczu - były szare.
Ukończyłam właśnie pięć lat, kiedy do Fontenay-aux-Roses wtoczył się ogromny, połyskliwie czarny powóz ze złoceniami i wielkimi czerwonymi kołami. W owych czasach powozów nie widywało się jeszcze tak często nie tylko w maleńkiej wiosce, ale i w samym Paryżu, toteż nawet pojawienie się słonia nie wywołałoby większego zainteresowania niźli ten wspaniały ekwipaż. Wszyscy mieszkańcy wioski tkwili w oknach, przyszedł popatrzeć nawet sam proboszcz. Pojazd ciągnęły dwa okazałe gniadosze w mosiężnej uprzęży, która brzęczała przy każdym ich ruchu. Na koźle siedział stangret z długim batem, a z tyłu na ławeczce stało trzech lokajów w błękitnej liberii z błyszczącymi mosiężnymi guzikami. Była jeszcze pokojówka w śnieżnobiałym czepeczku i takimż fartuszku, no i był mój ojciec o szarej twarzy i plecach zgarbionych od zmartwień. Do rąk jego bankierów trafił list zaadresowany do matki z żądaniem podwyższenia opłat łożonych na moje utrzymanie, tak więc przyjechał zabrać mnie do domu. Rozpoznał mnie też od razu po tej koślawej stopie. Czarnych włosków na ciele już nie miałam - wypadły podobno w parę tygodni po urodzeniu. Biegłam właśnie z gromadą rozwrzeszczanych dzieciaków podziwiać nieznany pojazd, kiedy wskazał mnie laską. Z powozu wyskoczyła służąca, złapała mnie, wyszorowała, po czym ubrała w przepiękny strój przywieziony z miasta, ojciec zaś wręczył pękatą sakiewkę zapłakanej matce Jeannot, piastunce.
W powozie było gorąco i niewygodnie. Skórzane siedzenia okazały się nieznośnie śliskie, a piękny strój taki ciasny, że krępował mi ruchy, w dodatku kłuł i uwierał. Nie było już matki Jeannot. Naprzeciwko siedział obcy pan w staroświeckim podróżnym stroju i szerokoskrzydłym kapeluszu z pękiem piór. Patrzył na mnie oczyma pełnymi łez; pewnie i jemu tęskno było za matką Jeannot - tak to sobie wtedy tłumaczyłam.
- A twoja matka powiedziała mi, że umarłaś - odezwał się w końcu. Z wolna pokręcił głową, jakby nie był w stanie tego pojąć, a ja długą chwilę przyglądałam się jego smutnej twarzy. - Jestem twoim ojcem, Genevieve. Czyżbyś nic o mnie nie wiedziała?- Wiem - odrzekłam. - Wiem, że jesteś najlepszym ojcem na świecie. Tak mówiła matka Jeannot. - Jemu wtedy łzy pociekły z oczu i mocno przygarnął mnie do piersi, nie bacząc na swój pięknie haftowany kubrak, który mogłam przecież zabrudzić.
- Przywiozłeś mi tu jakieś nieczułe stworzenie, kompletnie pozbawione serca - oświadczyła matka, obrzucając mnie ostrym spojrzeniem swych twardych jak porcelana zielonych oczu. Ubrana w żółte jedwabne sacgue spoczywała w fotelu, oglądając próbki tkanin przesłane przez modnego krawca, z którego usług korzystały wytworne damy. Stałam w przeciwległym końcu salonu - przed chwilą dopiero wysiadłam z powozu - i patrzyłam na nią bez słowa. Była bardzo ładna, mimo to nie miałam ochoty jej dotknąć. Ogień w kominku wygasł i w wysokim pokoju wyłożonym biało-niebieską boazerią panował dotkliwy chłód. Ani wtedy, ani jeszcze przez wiele lat nie zwróciłam uwagi na gołe klepki parkietu, z którego usunięto dywan, oraz jasne prostokąty na ścianie, gdzie, jak mi powiedziano, wisiały kiedyś malowidła pędzla Voueta i Le Sueura.
Dom, do którego przywiózł mnie ojciec, był starą rezydencją wzniesioną za czasów Jana Dobrego w Quartier de la Cite, a więc w samym sercu Paryża. Nad salonem i jadalnią, przebudowanymi zgodnie z najnowszą modą, pozostały prastare wąskie komnaty, bezładnie stłoczone wokół dziedzińca, którego jeden róg zajmowała wieża, pośrodku zaś stała studnia. Na parterze mieściły się kuchnia i stajnia, obie z wyjściem na dziedziniec. Tutaj Cezar i Brutus, dwa gniade wałachy, wystawiały do słońca swoje długie końskie fizjonomie, psy i koty wałęsały się wśród nieczystości w poszukiwaniu resztek pożywienia, a kucharka łajała kuchenną dziewkę, gdy ta wylewała na bruk pomyje. Na piętrze królowała elegancja - ściany lśniły od złoceń, z sufitów spoglądały malowane nimfy. Kiedy matka przyjmowała gości, z salonu płynęły dźwięki skrzypiec. Wyżej rozpościerał się już tylko starożytny chaos - dziwaczne pokoje rozmaitej wielkości i kształtów, otwierające się to na jakąś krętą klatkę schodową, to znów uchodzące w istny labirynt przyległych komnat.
Fasada rezydencji, z ciężką bramą pod szerokim a nisko zarysowanym łukiem gotyckiego sklepienia, nie pozwalała dojrzeć prawie nic z tego, co działo się w środku. A toczyło się tu życie ciekawe i skomplikowane. Pokojówki klęcząc odkurzały masywne meble - wśród nich wyładowane srebrem kredensy, które matka pospiesznie - rodzaj luźnej, workowatej sukni, najczęściej różowej, zamykała na klucz - lokaj opuszczał wielki kandelabr, aby wymienić świece, moja starsza siostra grała na klawikordzie, sługa ojca spieszył na piętro z filiżanką gorącego kakao, a nad tym wszystkim skrzeczała papuga babci, stąpając wolnym kroczkiem po drążku, podczas gdy stara dama oddawała się lekturze dworskich nowinek w „Gazette de France”. Nad sklepieniem bramy zasłaniającej cały ów żywy obraz widniały kamienne maszkaronki zwane marmousets, od których wzięła nazwę nie tylko nasza siedziba, lecz także wąska i kręta uliczka biegnąca od rue de la Juiverie aż po sam klasztor Notre Dame.
Ojciec, o czym dowiedziałam się znacznie później, w szybkim tempie wzniósł się do pozycji zamożnego finansisty dzięki protekcji Nicolasa Fouąueta, ówczesnego ministra finansów, by wraz z jego upadkiem stracić już nie tylko fortunę, ale i wolność. Z twarzy nigdy nie zniknęła mu bladość, jaką daje długi pobyt w Bastylii, a z serca głęboka odraza do dworu i jego intryg. Zmuszony był sprzedać swoje kantory, tak że pozostał mu jedynie dochód z maleńkiej posiadłości ziemskiej odziedziczonej po wuju. Lata spędzone w więzieniu nie pozbawiły go tylko miłości do filozofii, wyprały natomiast z wszelkiej chęci powrotu do świata finansów. Krążyły wprawdzie plotki, jakoby gdzieś za granicą miał duże pieniądze bezpiecznie ukryte przed Colbertem, królewskim contróleur-general desfinances, lecz jeśli nawet tak było, umiał dobrze strzec swych sekretów.
W posiadaniu matki znajdowało się kilka horoskopów przepowiadających odzyskanie fortuny, nie był to jednak powrót na tyle szybki, by mógł ją zadowolić. Wciąż z oburzeniem komentowała fakt, że królewski akt łaski wobec ojca nie objął zwrotu majątku, który zniknął w przepastnej gardzieli nienasyconego Colberta. Król, wyrzekała, powinien był wszak wziąć pod uwagę, że ona, moja matka, jest po kądzieli autentyczną Matignon, ergo należy jej się pensja płatna z królewskiej szkatuły.
- Ach, to rzecz nie do pojęcia - powtarzała ojcu - jak rodzina z naszą pozycją mogła wydać córkę za golca z twoim nazwiskiem, choćby i popadła w najgorsze nawet tarapaty! I proszę, na co mi przyszło! Przez twoją nieudolność w prowadzeniu interesów znalazłam się w doprawdy opłakanej sytuacji. Osoba z rodu Matignon nie może żyć w taki sposób. To po prostu niedopuszczalne. Zasługuję na coś lepszego. W dodatku kompletnie popsułeś mi moje środy.
- Babciu, co to takiego ta środa? - spytałam w kilka tygodni po przyjeździe, wdrapawszy się po stromych schodach do pokoju babki. Zawsze tam była. Nigdy nie opuszczała ogromnego łoża osłoniętego ciężkimi zielonymi kotarami. „Wejść!” - wołała papuga głosem babci, ilekroć zapukałam do drzwi. Balansując na wysokiej grzędzie, przestępowała z jednej żółtej nóżki na drugą i wpatrywała się we mnie oczkami błyszczącymi jak czarne paciorki nad zakrzywionym, ogniście pomarańczowym dziobem. Gdyby jeszcze zamiast zielonych piórek miała różową cerę, no i nosiła czepeczek, byłaby całkiem podobna do babci.
- Aha, przyniosłaś mi mój napój z cykorii, tak? Usiądź tu sobie na łóżku i powiedz, co tam na dole. - Staroświecka sypialnia babci miała ściany koloru zaschłej krwi; brzegiem biegły geometryczne złocenia. Okna i za dnia zasłonięte były kotarami - zdaniem babci słońce szkodziło zdrowiu.
- Babciu, dlaczego mama mówi, że ma jakąś środę, skoro dni należą do wszystkich?
- „Środa”, ha! To takie popołudnie, kiedy moja rozpustna synowa prezentuje światu obnażone piersi i flirtuje z obcymi mężczyznami. Nazywa to swoim „salonem”, każe ludziom mówić do siebie „Amerinte”, jakby na chrzcie nie dano jej przyzwoitego imienia. Wielki mi świat, doprawdy! Karty, dworskie plotki i tyle. Czasami jakiś marny poeta, co nie umie wyrobić sobie nazwiska w lepszym towarzystwie. O, przeklęty niech będzie dzień, gdy ta zrujnowana familia, ta gromada zgłodniałych pasożytów przyssała się do mego syna! Podaj mi Biblię, Genevieve, leży na nocnym stoliku, przeczytam ci o Jezabel i o tym, jaki los czeka niegodziwe kobiety. - W tych okolicznościach wysłuchałam niezwykle interesującej acz ponurej historii, jak to psy pożarły Jezabel, aż pozostały z niej tylko same dłonie i stopy. Babcia bowiem urodziła się hugonotką i chociaż jej rodzina zmuszona była nawrócić się na katolicyzm - do końca życia zachowała protestancki zwyczaj czytania Pisma Świętego ku wielkiemu zgorszeniu wszystkich swoich krewniaków.
W drodze na dół przeszłam przez pokój wuja, który co dzień sypiał do południa, jako że nigdy nie wracał do domu na noc. U jego boku zobaczyłam wyzierającą spod przykrycia głowę nieznajomej kobiety. Wuj, brat mojej matki, nazywał siebie kawalerem de Saint-Laurent, babcia jednakowoż twierdziła, że ów tytuł jest równie fałszywy, jak wuj kłamliwy, czegóż zresztą można się spodziewać po takim robaku, co zarabia na życie grzesząc przy stołach gry i wyłudzając pieniądze od kobiet. Wuj dość powszechnie uchodził za przystojnego mężczyznę, lecz w jego pociągłej lisiej twarzy o wysokich kościach policzkowych i aroganckim spojrzeniu bladych oczu było coś nieprzyjemnego. Mnie się nie podobał, ale kobiety za nim szalały.
W środowe popołudnia zaglądałam do naszego wyzłoconego salonu z cichą nadzieją, że zobaczę tam coś tak fascynująco grzesznego jak uczynki Jezabel albo chociaż czyjeś dłonie i stopy, niestety, nie działo się nic ciekawego. Tyle że dorośli mężczyźni zwracali się do siebie zmyślonymi imionami, prawili jeden drugiemu złośliwości, no i pili z pięknych kielichów, a mama śmiała się tym swoim srebrzystym śmiechem - specjalnie zarezerwowanym na środę. Miała na sobie obcisłą jedwabną suknię w kolorze fiołków z bardzo głębokim dekoltem, a na rękach złote bransolety z diamentami. Mogła teraz rzucać zalotne spojrzenia panom, którzy głośno wychwalali szmaragdową zieleń jej oczu, a ten czy ów recytował czasami ułożony na poczekaniu poemat na cześć niezrównanej linii jej boskich ust albo nosa. W salonie mamy bywało niewiele dam i zawsze mniej urodziwych od niej, za to mnóstwo panów ubranych tak jak mój wujek - w bufiaste spodnie wykończone koronką, bogato haftowane kubraki i króciutkie kaftany, wszystko oczywiście z jedwabiu. Dużo rozprawiali o dobrej passie w basseta i hoca albo o tym, na kogo najjaśniejszy pan raczył spojrzeć w ubiegły piątek, udawali też najwyższe zainteresowanie mamą aż do momentu, gdy na jej sygnał wpływała do salonu moja starsza siostra, Marie-Angelique, płonąc prześlicznym rumieńcem. Od tej chwili spojrzenia zebranych skupiały się już tylko na niej. Wszyscy, rzecz jasna, wiedzieli, że Marie-Angelique nie wniesie mężowi posagu, bo nasz ojciec nie ma pieniędzy czy raczej musi je zachować dla swego syna, a mego brata Etienne’a, by ten mógł ukończyć College de Clermont i zostać adwokatem, który potem zbije fortunę i przywróci rodzinie utraconą pozycję. Mimo to matka nie traciła nadziei, że w którąś środę trafi nam się „ktoś znaczny”, kto z samego uwielbienia dla urody mojej siostry zapewni jej świetną pozycję.
Ojciec w środy zamykał się w gabinecie, aby czytać książki o Rzymianach, no i zażywać tabaki ze srebrnego puzderka ofiarowanego mu niegdyś przez pana Fouąueta. W inne dni też stronił od rozmów, chociaż dla mnie czynił czasem wyjątek.
- Ojcze, dlaczego czytasz tych Rzymian? - spytałam pewnego popołudnia.
- Dlatego, moje dziecko, że uczą nas oni, jak znosić cierpienia w świecie triumfującej niesprawiedliwości, w którym wszelka wiara umarła. Spójrz tutaj, widzisz? Epiktet dowodzi, że światem rządzi rozum, i to on jest Bogiem - wskazał palcem odpowiedni ustęp w łacińskiej księdze.
- Nie potrafię tego przeczytać.- Ach tak, oczywiście - rzucił właściwym sobie, lekko jakby roztargnionym tonem. - Nikt nie zadbał o twoją edukację. Będę musiał się tym zająć. Ach, ta dzisiejsza modna edukacja! Same bałamuctwa zdolne jedynie zniewalać umysły. Spójrz na swoją siostrę: pustogłowie wedle najświeższej mody. Co ona umie? Haftować, trochę brzdąkać na klawikordzie tudzież wyrecytować z pół tuzina pacierzy. Jej umysł uformowała wyłącznie lektura romansów. A twój brat? Ten wkuwa tylko prawne precedensy. Ha, precedensy zamiast logiki, prawo w miejsce cnoty! O nie, znacznie lepiej uczyć się od Rzymian. - Przekonawszy mnie potem, że racjonalne dochodzenie do prawdy to najwyższa funkcja umysłu ludzkiego, ofiarował mi własny oprawny w skórę notatnik, w którym miałam zapisywać swoje myśli, by wprowadzić w nie więcej ładu, a następnie wynajął dla mnie nauczyciela łaciny.
I tak zgodnie z ekscentrycznym programem edukacji ułożonym przez mego ojca, a realizowanym przez kolejnych przymierających głodem duchownych i ubogich studentów udzielających lekcji za posiłek, zdobyłam w końcu dość wiedzy, by dyskutować z nim o Rzymianach, zwłaszcza zaś o jego ukochanych stoikach.
Życie moje wkrótce nabrało przyjemnej rutyny, choć w odniesieniu do dziecka trudno by ją nazwać normalną. W zależności od tego, co stanowiło przedmiot zainteresowań mego aktualnego preceptora, studiowałam rano to wybrane fragmenty pism Kartezjusza, to znów epikurejczyków, kiedy indziej zaś zgłębiałam kwestię dowodu w geometrii albo nowe odkrycia w dziedzinie fizjologii, których autorem był angielski lekarz, pan Harvey. Wszystkim tym zajęciom kierunek nadawał ojciec, święcie przekonany, że nowa epoka wymaga nowego, światłego umysłu, że nauka i racjonalizm przepędzą stare przesądy.
Po południu starałam się wkraść w łaski matki, wypełniając jej poufne zlecenia. Otrzymałam od niej trzy halki po mojej siostrze, jeden stary grzebień oraz obietnicę nowej sukni na Boże Narodzenie, pod warunkiem że będę umiała dochować jej licznych sekretów. Co się tyczy spraw kobiecych, nie udzieliła mi żadnych wskazówek, ale i tak nauczyłam się przy niej mnóstwa różnych rzeczy. Dzięki bieganinie na posyłki dowiedziałam się zatem, u kogo nabyć można napój miłosny, barwniki do włosów i maść przeciw zmarszczkom oraz jak przy wydawaniu reszty odróżnić fałszywą monetę od prawdziwej. Wiedziałam, gdzie sprzedaje się najzjadliwsze, srogo zakazane paszkwile, ulubioną lekturę babci, no i odkryłam, że matka otrzymuje tajemnicze listy z bardzo grubą woskową pieczęcią. Nie była to edukacja stosowna dla panienki z dobrego domu - młoda dama na ulicy bez lokaja traciła reputację - mnie jednak to moje pokręcone ciało oraz całkowity brak ogłady równie skutecznie zwalniały z wszelkich konwenansów, jak pozbawiały przywilejów płynących z mego urodzenia.
Wieczorami, gdy matka podejmowała zachwycającego pana Courville’a, boskiego markiza de Livorno, czarującego kawalera de la Riviere bądź innego jakiegoś poseura, omawiałam z ojcem reguły logiki, a przede wszystkim dyskutowałam z nim o Rzymianach. Uwielbiałam, kiedy mi czytał swym spokojnym, głębokim głosem, po czym zerkając na mnie znad malutkich szkieł powiększających, rzucał stosowny komentarz do interesującego nas tekstu. Mogłam wtedy i ja wykazać się cząstką rankiem zdobytej wiedzy i otrzymać w nagrodę jego powściągliwy uśmiech zaprawiony zawsze szczyptą ironii. Taki porządek dzienny wydawał mi się idealny. Nie pragnęłam innego życia.
ROZDZIAŁ TRZECI
Sprawiło to zarówno przeznaczenie, jak i ambicje matki, że latem owego roku, w którym wypadły moje dwunaste urodziny, zwróciłam na siebie uwagę najpotężniejszej spośród wszystkich wiedźm Paryża. Wtedy też w jej sprytnym umyśle, któremu nikt z żyjących w tym przewrotnym mieście przewrotnością by nie dorównał, wykluł się plan stworzenia markizy de Morville. Modna wróżbitka, u której matka postanowiła zasięgnąć rady co do perspektyw poprawy swego losu, była bowiem - o czym matka nie miała pojęcia - prawdziwą królową paryskich czarownic, obdarzoną błyskotliwą a złowrogą inteligencją, i ona to odkryła, iż urodziłam się z mocą czytania przyszłości z wróżebnego naczynia wyroczni. Do dziś pamiętam, jak rozgorzały jej oczy, gdy rozpoznała we mnie ów dar, i ten pewny siebie, zaborczy uśmiech konesera, który nagle zobaczył rzadką wazę w rękach naiwnego prostaka. A ponieważ odznaczała się wyjątkową pomysłowością, żelazną wolą oraz cierpliwością pająka przyczajonego w środku rozsnutej przez siebie sieci, więc złowienie mnie w potrzask było już tylko kwestią czasu.
Dzień, który o tym zadecydował, pamiętam ze wszystkimi szczegółami, fifła pełnia lata, w mieście panował upał; zimą tego roku obchodziłam śwe dwunaste urodziny.- Mademoiselle, gdzie ten flakonik z Galerii? Gdzie go postawiłaś? A możeś mi go nie przyniosła? - W sypialni matki odbywało się jej poranne levee. Niezbyt tłumne w porównaniu z królewskim, niemniej uczestniczyło w nim jednak kilkoro służby, mój ówczesny nauczyciel i jakiś malarz zaangażowany przez matkę do sporządzenia miniatury Marie-Angelique.
- Przyniosłam, matko. Zaraz po powrocie postawiłam go na toaletce. Jest obok lustra, widzisz?
Matka podejrzliwie zerknęła w to miejsce, po czym odwróciła się tak gwałtownie, że rozczesująca jej włosy pokojówka upuściła szczotkę.
- Gdzie reszta? Wszystko przyniosłaś? - Podałam jej pieniądze, które skrupulatnie przeliczyła. - A bilecik? - Chodziło o bilecik z czyimś adresem przy rue Beauregard; dała mi go dostawczyni perfum. Wyciągnęłam bilet z rękawa. - Czy aby nikomu go nie pokazywałaś? - spytała ostro. Pokręciłam głową.
Nie miałam zamiaru się przyznawać, że w drodze powrotnej poprzedniego dnia po południu postanowiłam poddać te perfumy pewnej próbie. Dawno już nauczyłam się tak odpieczętowywać flakoniki, żeby matka nic nie spostrzegła. Lubiłam wypróbowywać wszystko, co wydało mi się interesujące. Handlarka z Galerie du Palais dostarczała matce wszelkiego rodzaju środków upiększających. Raz był to barwnik do włosów, kiedy indziej róż, a teraz nowe pachnidło, które dzięki jakiemuś zaklęciu miało czynić skropioną nim osobę nieodparcie pociągającą. Pomyślałam, że nikt lepiej ode mnie nie nadaje się do takiego eksperymentu. Sprawić, aby urodziwa osoba roztaczała nieodparty urok, to przecież żadna sztuka, ale takie brzydactwo jak ja, krzywe, utykające, kościste, podobne do małpki na sznurku - tak, to by świadczyło o mocy tych perfum. Zlałam się nimi obficie i przez pozostałą część dnia starannie kryłam się przed matką.
Najpierw pobiegłam do wieży, gdzie w jednej z komnat trzymano wszelką starzyznę - zużyte ubrania, pogryzioną przez myszy pościel i zdezelowane meble. Tam wydobyłam ze schowka pilnie strzeżony notatnik i pod datą „20 lipca 1671” napisałam: „Perfumy o nieodpartej woni - próba nr 1”. Dokonawszy wpisu, wymknęłam się z domu na całe popołudnie. Coś takiego nie udałoby się nigdy mojej siostrze, mnie jednak brzydota zapewniała wolność. Matka nie dbała o to, co się ze mną dzieje, a ojciec chyba dopiero wtedy zauważyłby moją nieobecność, gdybym nie stawiła się w porę na wieczorną dyskusję o Rzymianach.
Wlokąc za sobą smugę matczynych perfum, zanurzyłam się w rue de Marmousets niczym w wezbraną rzekę. Swym kolebiącym się chodem zaiste przypominałam korek podskakujący na wzburzonej wodzie. Wokół kłębił się tłum kupców i uliczników, pośród których widać było grupki szacownych mieszczek i ich obładowaną zakupami służbę, jak również adwokatów i notariuszy spiesznie przemykających w stronę Pałacu Sprawiedliwości; ich profesję łatwo było rozpoznać po dźwiganych pod pachą pękatych skórzanych tekach. Tu i ówdzie - jak łódź na fali - kołysała się lektyka, a w niej nad grzbietami spoconych tragarzy czyjeś białe od pudru oblicze ze wzrokiem obojętnie utkwionym w przestrzeń. Rzeka ludzka dobiła po chwili do głównego nurtu zbierającego też inne dopływy i wraz z nim skierowała się na Pont Neuf. Jak dotąd nikt nie zwrócił uwagi na bladą koślawą dziewczynkę, która kuśtykając boczkiem jak krab, wśliznęła się w zbitą ciżbę. Pogoda sprzyjała moim naukowym próbom; na moście tłoczyli się żebracy, grajkowie, wędrowni przekupnie, rozbito też mnóstwo malutkich kramów. W jednym sprzedawano błyskotki, w innych zakazane publikacje.
Zaczęłam od kupna napastliwej libelli, by sprawić przyjemność babci. Sprzedał mi ją człowiek oferujący traktaty religijne - co smaczniejsze kąski trzymał zręcznie ukryte pod płaszczem. Ten okazyjny towar, świeżo przemycony z Holandii, gdzie drukowano wszystkie zakazane pamflety, nosił tytuł: „Skandaliczne obyczaje Ludwika króla Francji”. Nic dziwnego, dowodził autor, że francuski monarcha raz po raz łamie święte przysięgi małżeńskie; jest wszak nieodrodnym synem kardynała Mazariniego, który przez wiele lat pozostawał w grzesznym związku z jego matką, królową Anną Austriaczką. Szybko schowałam pamflet, gdyż za czytanie takich rzeczy groziły kary równie surowe jak za ich wydawanie i sprzedaż, po czym przyłączyłam się do tłumu gapiów i rzezimieszków skupionych wokół zaimprowizowanej sceny. Kilku komediantów w maskach wykrzykiwało sprośne żarty, ten zaś, który udawał kochanka żony, walił po głowie zdradzonego męża potężną skórzaną pałką. Bity jęczał i pełzał przed nim na brzuchu. Odeszłam, gdy zaczęli zbierać datki - z moich zasobów nic już nie zostało. Jakiś szarlatan w niemiłosiernie sfatygowanym kapeluszu śpiewnie zachwalał zalety swych cudownych medykamentów: „Od zimnicy i waporów, od czyraków i od moru! Kupuj, kto rad przeżyć sto lat!” Na smyczy trzymał ubraną w jedwabny strój małpkę, tak że wyglądała jak miniaturowy człowieczek.Popatrzyła na mnie błyszczącymi żałością oczami, podeszła i swym ciemnobrunatnym paluszkiem lekko dotknęła mej ręki.
„Fakt numer i: ta nieodparta woń perfum przyciąga małpy.”
Poczułam nagle szarpnięcie za płaszcz. Jakiś nikczemny rabuś, pomyślałam, o nie, ze mną ci łatwo nie pójdzie! Tak ciasno omotałam na sobie płaszcz, zebrawszy w garść jego poły, że złodziej swą wielką łapą uniósł mnie całą w powietrze. Ale i wtedy nie zwolniłam chwytu.
- Ratunku! - wrzasnęłam. - Mordercy! Łapać złodzieja!
- Hej, ty tam, nie tak szybko! - Młody człowiek ubrany w rzucający się w oczy krótki płaszcz obwieszony pękami wstążek i szeroki szary kapelusz z białym pióropuszem przyłożył koniec szpady do piersi rzezimieszka opiętej obszarpanym kubrakiem. Zbój puścił mnie i pierzchnął, odgrażając się, że wróci z bandą swoich kompanów.
„Fakt numer 2: perfumy o nieodpartej woni przyciągają rabusiów.”
- Co tu robi taka mała dziewczynka, sama, bez eskorty? Czy wiesz, że mogłaś postradać życie? Pozwól, że cię odprowadzę do domu. Nie mylę się chyba sądząc, że widziałem cię wychodzącą z Maison de Marmousets?
A więc mój wybawca wiedział, gdzie mieszkam. Czy to łowca posagu, czy bohater?
„Fakt numer 3: nieodparta woń perfum wabi łowców posagu.”
- Hi, hi! - zarechotał siedzący na skraju mostu niewidomy żebrak. - Widziałem całą tę hecę. O, monsieur Lamotte, zdrowom się uśmiał.
„Fakt numer 4: czarodziejskie perfumy przywracają wzrok ślepcom.”
„Monsieur Lamotte”. Pomyślałam, że to niezbyt wybitne nazwisko. Łowcy posagu przydałoby się bodaj „de” na początku. Z łomocącym wciąż ciężko sercem zerknęłam na swego wybawcę. Zobaczyłam przepiękne błękitne oczy, profil Adonisa i sięgające ramion kasztanowe pukle, w których słońce zapalało jasne błyski. Dziś myślę, że nie mógł mieć wtedy więcej niż lat szesnaście. Z wyrazu jego t...
anna9955