HORNBLOWER_01 - Pan Midszypmen Hornblower.pdf

(3313 KB) Pobierz
345840665 UNPDF
Cecil Scott FORESTER
Cykl Hornblowerowski - 1
Pan midszypmen
Hornblower
Księgozbiór DiGG
f
2010
Rozdział pierwszy
RÓWNE SZANSE
S tyczniowy sztorm przewalał się z łoskotem po Kanale niosąc w swym
łonie szkwały; grube krople bębniły głośno o nieprzemakalne okrycia
oficerów i marynarzy, których obowiązki służbowe trzymały na pokładzie.
Wichura dęła już od jakiegoś czasu tak, że nawet na osłoniętych wodach
Spithead 1 okręt wojenny jeździł niespokojnie na kotwicach, trochę
kołysząc się wzdłużnie na zbitej fali i szarpiąc nagłymi ruchami napięte
liny. Od brzegu szła ku niemu łódź z dwiema mocnej budowy niewiastami
u wioseł, tańcząc jak szalona na stromych drobnych falach i od czasu do
czasu ryjąc w którejś dziobem, aż bryzgi wody leciały na rufę. Wioślarka
na dziobie znała się na swojej robocie. Rzucając krótkie spojrzenia przez
ramię nie tylko utrzymywała łódkę na kursie, ale kierowała ją dziobem pod
najgorsze fale, aby zapobiec wywróceniu. Łódź przeszła powoli wzdłuż
prawej burty „Justiniana”, a gdy podchodziła do ławy wantowej
grotmasztu, obwołał ją służbowy midszypmen 2 .
- Aye, aye 3 - dobiegła odpowiedź wyrzucona z silnych płuc drugiej
wioślarki. Nie wiadomo czemu w języku marynarskim ten okrzyk od
wieków oznaczał, że w łodzi jest oficer - pewnie to była ta skurczona
postać na ławce rufowej, przypominająca kupę zużytych lin, na którą
narzucono plandekę.
Tyle tylko potrafił dojrzeć pan Masters, oficer służbowy, ukryty po
zawietrznej za pachołami stermasztu, zanim łódka, posłuszna nakazowi
pełniącego służbę midszypmena, podeszła do ławy wantowej i znikła mu z
oczu. Nastąpiła długa przerwa - widocznie oficer miał pewne trudności z
wchodzeniem po burcie. Wreszcie łódka znowu pojawiła się w polu
widzenia Mastersa; niewiasty odbiły i postawiły mały żagielek lugrowy,
pod którym łódź, teraz już bez pasażera, sunęła z powrotem ku Portsmouth,
skacząc po falach jak sportowiec w biegu z przeszkodami. Gdy już się
1 Spithead - ogromne kotwicowisko miedzy wyspą Wight a lądem Anglii, często używane przez brytyjską
marynarkę wojenną w czasie wojen w XVIII w., łączce się z kanałem prowadzącym do Portsmouth -
bazy marynarki wojennej (przyp. tłum.).
2 Org. midshipman. Wobec braku w owym czasie rodzimej floty i co za tym idzie, rodzimej terminologii
zdecydowano się pozostawić angielską nazwę stopnia charakterystycznego dla angielskiej marynarki
wojennej, zmieniając tylko jego pisownię na polską: „midszypmen” (jak: dżentelmen). W tym tomie
Forestera rażąco nietrafny byłby zarówno „kadet”, stosowany w poprzednich tomach, jak i „podchorąży”,
występujący w przekładzie Petera Simple’a , Marryata tam, gdzie w angielskim tekście był midshipman.
Midszypmen to kandydat na oficera, mieszkający na śródokręciu (midship), w odróżnieniu od prostych
marynarzy na dziobie i oficerów wraz z kapitanem na rufie, pobierający na okręcie teoretyczną i
praktyczną naukę zawodu. Rzecz przy tym charakterystyczna: prosty marynarz nie mógł znaleźć się
wśród midszypmenów. Jeśli w drodze zasług wyjątkowo awansował, od razu do stopni oficerskich.
Midszypmeni wywodzili się z tzw. dobrych rodzin i gdy zabrakło wybitnych zdolności czy protekcji,
tkwili nieraz na tym stanowisku od wieku młodzieńczego do porządnie dojrzałego, nie dostępując
wyższych szczebli kariery w marynarce wojennej. To historia. We współczesnej angielskiej marynarce
wojennej nazwa stopnia midshipman nie ma wiele wspólnego z dawną treścią. Jego odpowiednikiem
dzisiaj w naszej marynarce jest „podchorąży” (przyp. red.).
3 Aye, aye - oficer! - w odpowiedzi na okrzyk: „Boat ahoy!” („Łódź, ahoj!”) (przyp. red.).
oddaliła, pan Masters uświadomił sobie, że ktoś zbliża się ku niemu
pokładem rufowym w asyście służbowego midszypmena, który,
wskazawszy gestem Mastersa, cofnął się ku ławie wantowej. Mastersowi
włosy zdążyły posiwieć w służbie na morzu; miał szczęście dochrapać się
rangi porucznika, a od dawna zdawał sobie sprawę, że nigdy nie awansuje
na kapitana, lecz nie martwił się za bardzo tą myślą i znajdował rozrywkę
w zgłębianiu charakterów swoich współtowarzyszy.
Patrzył zatem uważnie na zbliżającą się postać. Był to kościsty
młodzian, ledwie wychodzący z wieku chłopięcego, nieco ponad średniego
wzrostu, o stopach, których młodzieńczą długość w stosunku do całej
postaci podkreślały przy szczupłości łydek wielkich rozmiarów
półkamaszki. Widać było, że przybysz nie bardzo wie, co robić z rękami.
Ubrany był w źle dopasowany mundur na wskroś przemoczony bryzgami
fal; nad wysokim kołnierzem sterczała chuda szyja, a nad nią blada twarz z
wystającymi kośćmi policzkowymi. Blada twarz była rzadkością na okręcie
wojennym, gdzie załoga szybko opalała się na ciemny mahoń; zapadłe
policzki chłopca miały w dodatku odcień zielonkawy - niewątpliwie doznał
on choroby morskiej płynąc tu na łodzi z lądu. W bladej twarzy tkwiła para
ciemnych oczu, które przez kontrast wyglądały jak otwory wycięte w
kartce papieru. Masters stwierdził z pewnym zainteresowaniem, że chociaż
ich właściciel przebył chorobę morską, oczy te rozglądały się czujnie,
chłonąc wyraźnie nowe dla niego widoki. Ani choroba morska, ani
onieśmielenie nie przytłumiły ciekawości i zainteresowania, i pan Masters
wybiegając swoim zwyczajem myślami w przód pomyślał, że tego chłopca
cechuje przezorność i rozwaga i że już w tej chwili bada on swe nowe
otoczenie, jak gdyby przygotowując się do tego, co go tu może spotkać.
Tak mógł Daniel patrzeć na lwy, gdy wszedł po raz pierwszy do ich jaskini.
Ciemne oczy napotkały wzrok Mastersa i niezgrabna postać zatrzymała
się. Przybysz podniósł nieśmiało dłoń do ronda ociekającego wodą
kapelusza i otworzył usta, jakby chcąc coś powiedzieć, lecz zażenowany
zamknął je bez słowa, by następnie zebrać się w sobie i zmusić do
wyrzeczenia wyuczonej formułki.
- Stawiłem się na okręt, sir.
- Nazwisko? - zapytał Masters, daremnie czekając, by przybyły sam je
podał.
- H... Horatio Hornblower, sir. Midszypmen - wyjąkał chłopiec.
- Doskonale, panie Hornblower - odrzekł Masters tak samo
ceremonialnie. - Czy zabrał pan ze sobą swoje klamoty?
Hornblower nigdy dotąd nie słyszał tego określenia, lecz był na tyle
przytomny, by sobie wydedukować jego znaczenie.
- Moja skrzynka z rzeczami, sir. Jest... jest na dziobie, przy furcie
wejściowej.
Hornblower wyrzekł to wszystko z ledwie dostrzegalnym wahaniem;
wiedział, że marynarze mówią na „dziobie” , zamiast „przedzie”, i że
przybył na okręt przez „furtę wejściową”, lecz zastosowanie tych słów
samemu wymagało odrobiny wysiłku.
- Dopilnuję, żeby ją zniesiono na dół - powiedział Masters - a i pan niech
tam lepiej zejdzie. Kapitan jest na lądzie, a jego zastępca przykazał, żeby
pod żadnym pozorem nie wzywać go przed ósmym dzwonem, radziłbym
więc, panie Hornblower, skorzystać z tego i zrzucić z siebie mokre
odzienie.
- Dobrze, sir - odparł Hornblower; w tej samej chwili spostrzegł, że użył
niewłaściwego wyrażenia, wyczytał to z twarzy Mastersa, poprawił się
więc (nie wierząc właściwie, że ludzie naprawdę mówią w ten sposób
gdziekolwiek poza sceną), zanim Masters zdążył go skorygować. - Tak
jest, sir - rzekł i przyłożył znowu dłoń do ronda kapelusza.
Masters odwzajemnił pozdrowienie i zwracając się do jednego z
chłopców pokładowych dygocących za skąpą osłoną nadburcia rozkazał: -
Chłopcze, zaprowadź pana Hornblowera do mesy midszypmenów.
- Tak jest, sir.
Hornblower poszedł za chłopcem ku dziobowi, w stronę głównego luku.
Wystarczyłoby samej choroby morskiej, by chwiał się na nogach, lecz na
tym krótkim odcinku potknął się dwukrotnie, w momencie gdy ostry poryw
wiatru szarpnął „Justinianem”, naprężając liny kotwiczne. U wejścia do
luku chłopiec ześliznął się w dół po trapie jak węgorz po skale;
Hornblower zaczął schodzić bardzo ostrożnie i niepewnie w przymglone
rejony dolnego pokładu działowego, a potem w półmrok międzypokładów.
W nozdrzach czuł zapachy równie dziwne i pomieszane jak dźwięki
atakujące jego uszy. U stóp każdego trapu chłopiec czekał na niego ze
słabo maskowaną niecierpliwością. Zeszli z ostatniego - Hornblower stracił
już orientację i nie wiedział, czy był na dziobie, czy na rufie - i uczyniwszy
kilka kroków znaleźli się w ciemnej wnęce, której mrok bardziej
podkreślał, niż rozjaśniał, stoczek łojowy osadzony na kawałku blachy
miedzianej na stole, wokół którego siedziało sześciu ludzi w koszulach z
zawiniętymi rękawami. Chłopiec znikł, zostawiając Hornblowera, i
upłynęła chwila, zanim mężczyzna z bokobrodami, zajmujący miejsce u
szczytu stołu, spojrzał w jego stronę.
- Odezwij się, ty zjawo - rzekł.
Hornblower poczuł, że ogarniają go mdłości - skutki podróży w łodzi
nasiliły się w niewiarygodnym zaduchu i smrodzie międzypokładów. Było
mu trudno mówić, a fakt, że nie wie, w jakie słowa ubrać to, co chce
powiedzieć, jeszcze bardziej sprawę pogarszał.
- Nazywam się Hornblower, sir - wydusił wreszcie z siebie drżącym
głosem.
- Cóż to za diabelny pech dla ciebie - odezwał się drugi przy stole, z
absolutnym brakiem sympatii.
W tym momencie wiatr wyjący wokół okrętu zmienił nagle kierunek,
przechylając „Justiniana” lekko na bok i obracając go, tak że znów
naprężyły się liny. Hornblower miał wrażenie, że to świat zerwał się z
uwięzi. Zatoczył się i chociaż drżał z zimna, pot ciekł mu po twarzy.
- Coś mi się zdaje - odezwał się ten z bokobrodami u szczytu stołu - że
przybyłeś, żeby wsadzać nos w sprawy swoich zwierzchników. Jeszcze
jeden głupawy nieuk zwala się na głowę, żeby zanudzać tych, co go będą
musieli uczyć jego obowiązków. Spójrzcie tylko na niego - mówca gestem
przywołał uwagę wszystkich przy stole - patrzcie na niego, powiadam
wam. Oto najnowszy nędzny nabytek królewski. Ile ty masz lat?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin