Wiesław WERNIC_01 - Tropy wiodą przez prerię.pdf

(1911 KB) Pobierz
354792289 UNPDF
354792289.005.png
Wiesław Wernic
Tropy wiodą przez prerię
Księgozbiór DiGG
f
2010
354792289.006.png 354792289.007.png 354792289.008.png 354792289.001.png
Jezioro Jelenia
Z mierzchało. Słońce kryło się za granatową linię dalekich lasów. Bliżej,
z amfiteatralnie ukształtowanego zbocza góry, porośniętego u szczytu
starodrzewem, widać było rozległe kwadraty ciemnych krzewów. Przez
zielony gąszcz - tu i tam - biegły jasne, kręte, wąskie ścieżki. Ponad
krzewami sterczała kępa wysokich sosen. W oddali rosła samotna wyspa
sześciu brzóz.
Żabi rechot rozlegał się i milkł. I tylko jeden jedyny ptak odzywał się, co
pewien czas przeciągłym, smętnym nawoływaniem. Kiedy ostatnie
wieczorne zorze znikły z nieba, umilkł i on. Wówczas, w całkowitej ciszy,
jak aktor czekający na uspokojenie się widowni, na szarzejącą łąkę wbiegł
jeleń, a za nim dwie łanie. Zatrzymały się tuż przy kępie sosen.
Z trawiastego zbocza góry widziałem dokładnie trzy rude plamy na
zielonym tle krzewów, rozłożyste rogi i trzy głowy czujnie zwrócone w
moim kierunku. Odległość w linii poziomej nie przekraczała dwustu
kroków, ale znajdowałem się kilkadziesiąt jardów ponad tą naturalną sceną.
Czy mogły mnie dojrzeć trzy pary bystrych oczu?
Przez kilka minut sarny przypominały nieruchome posągi. Naraz
ożywiły się. Znikły w gęstwinie niskich świerków tak nagle, jak się
pojawiły.
- Dlaczego nie strzelałeś? - zapytałem półgłosem Karola.
Mruknął coś niezrozumiale i wzruszył ramionami.
- Po co tyle mięsa? Brać w drogę nie ma sensu. Popatrz, ile tu
zwierzyny. Te ścieżki wydeptane... Tędy chodzą do wodopoju. Pamiętaj
nigdy nie strzelać dla samego strzału. Niejeden mądrala dla skrawka
polędwicy kładzie dwustufuntowego rogacza. Wytnie kawałek mięsa,
resztę zostawi. Padlina gnije i często staje się przyczyną zarazy
dziesiątkującej zwierzynę.
- Tej nie zabraknie... - wtrąciłem.
- A właśnie. Dziewięćdziesiąt milionów sztuk bizonów żyło na ziemiach
Ameryki wówczas, kiedy pierwszy raz pojawili się tutaj biali osadnicy. I
cóż się stało z tymi bizonami? Jeśli dalej tak pójdzie, będziemy polować
tylko na dzikie króliki. Ładna perspektywa, co?
Wstał powoli z miękkiej trawy, na której spoczywaliśmy półleżąc.
Przerzucił przez ramię sztucer.
- Wracamy.
Przeszliśmy w poprzek wąskiego klina lasu, oddzielającego nizinę od
dalekiej przestrzeni prerii. Tu, na skraju lasu, migotało żarzącymi się
głowniami nasze ognisko. Dalej zbocze wzgórza spadało łagodnie,
przechodząc w równinę porosłą trawą. Dwa konie, przywiązane na długich
linkach do pnia potężnego klonu, szczypały tę trawę, tupiąc głucho
kopytami o ziemię.
Karol rozłożył derkę, usiadł na niej. Wydobywszy woreczek z tytoniem,
354792289.002.png
długo i z namaszczeniem nabijał poczerniałą fajeczkę. Patykiem wygrzebał
z popiołu wiśniowy węgielek, ujął dwoma palcami i zgrabnie położył na
fajce. Uczyniwszy to, spojrzał na mnie wymownie. Zrozumiałem. Zwyczaj
palenia tytoniu od lat mocno trzymał mnie w sidłach, zerwanie z nim w
warunkach denerwującego życia miejskiego wydawało się rzeczą
niemożliwą. Niespodziewanie - przed naszą wyprawą - Karol postawił
bezapelacyjne weto przeciw paleniu. Nie w ogóle, ale przeciw paleniu
papierosów.
- Możesz palić fajkę. Z papierosami koniec - zdecydował.
- Ale dlaczego?
- Po pierwsze dlatego, że przez kilka tygodni nigdzie ich nie kupisz.
- Wezmę na zapas.
- Na wóz może? Co?
- No, przecież paręset sztuk...
- Paręset sztuk nie wystarczy. Za to na pewno wystarczy pół funta
tytoniu i fajka. Tyle zawsze zmieścisz. A poza tym chodzi jeszcze o co
innego. O pożary.
- Jakie pożary?
- Prerii, lasu, obojętne zresztą, czego. Papierosy pali się często, rzuca się
je nie dogaszone. Potem z tego kłopot. Fajkę będziesz palił tylko na
postojach, przy ognisku. Starczy ci czasu, żeby ją oczyścić i nie zostawić
żaru.
- Nie lubię fajki - protestowałem, ale już słabiej.
- To się przyzwyczaisz.
Z tym przyzwyczajaniem się było zupełnie źle. Tak źle, iż w cichości
żywiłem nadzieję, że w ogóle od palenia się odzwyczaję. Teraz jednak - za
przykładem Karola - sięgnąłem po fajkę. Siedzieliśmy w milczeniu, dopóki
nie wyżarzyły się resztki tytoniu i główki fajek nie zostały dokładnie
wyczyszczone. Karol dorzucił garść chrustu do wygasającego ognia i
przesunął na środek ogniska grube polano.
- Zabezpieczenie na noc - powiedział. - Drzewo jest wilgotne, będzie się
tliło do rana, ogień nie wygaśnie. Ucz się, wszystkiego trzeba się uczyć.
- Nie dręcz mnie.
- Będę cię dręczył aż do skutku, do dobrego skutku. Na dziś jednak
dosyć, tylko krótka wprawka przed snem...
- Znowu?
- Jeszcze mi kiedyś za to podziękujesz. Nie traćmy czasu. Pójdziesz w
prostej linii od ogniska na sto kroków. Ja tu będę siedział.
Zrezygnowany poszedłem w głąb czarnego lasu. Powtarzało się to za
każdym naszym noclegiem. Karol uczył mnie sposobów bezszelestnego
chodzenia i czołgania się. Nie było to łatwe. Spróbujcie czołgać się przez
kilkanaście metrów w nocy, w lesie, i to tak, aby nie trzasnęła sucha
gałązka, aby nisko rosnący konar nie zrobił wam guza na czole, aby nie
pokłuć i nie poranić rąk!
Po odliczeniu stu kroków zatrzymałem się. Oczy stopniowo
przyzwyczajały się do ciemności. Coraz lepiej rozróżniałem pnie
starodrzewu i zarysy krzewów. Położyłem się na ziemi i leżałem parę
minut. Wtedy zaświtała mi w głowie genialna, jak mi się wydało, myśl.
354792289.003.png
Po co czołgać się w lesie? Lepiej posuwać się brzegiem lasu, tam gdzie
rośnie trawa, gdzie prawie nie ma zdradliwych, trzaskających gałązek. Tak
też uczyniłem. Jak długo trwały męki posuwania się na brzuchu, kolanach i
łokciach - nie wiem. Wydawało mi się, że wieki. Dotarłem jednak prawie
pod sam klon, przy którym stały nasze konie. Dostrzegły mnie. Parsknęły
parę razy i zatupotały. Wiedziałem, że taki sygnał zupełnie wystarczająco
poinformował Karola o miejscu, w którym się znajduję. Wycofałem się
więc spod klonu w głąb lasu i pełznąc cal po calu, dotarłem w zasięg
nikłego blasku ognia. Przy ognisku nie było nikogo.
Prawie mokry od potu zwaliłem się na derkę. Dyszałem ciężko przez
kilka chwil, potem zacząłem rozcierać bolące kolana. W trakcie tego
zabiegu czyjaś dłoń nagle zacisnęła się na mojej szyi i szarpnęła do tyłu.
Przewróciłem się na wznak.
- Otóż właśnie to - odezwał się spokojny głos Karola. - Gdyby w tym
lesie żyły słonie, myślałbym, że to któreś z tych zwierząt przeciska się w
gąszczu.
- Starałem się...
- Kiepsko się starałeś. Uważałeś, że wygodniej będzie posuwać się
skrajem lasu, ale zapomniałeś, że na trawie pozostał znacznie wyraźniejszy
ślad. Trzeba było podchodzić lasem. Nie pamiętałeś zresztą o koniach.
Zdradziły cię od razu. Zawróciłeś do lasu. Byłem wtedy za tobą o trzy
kroki... - przerwał spostrzegłszy na mej twarzy przygnębienie
spowodowane tak ostrą krytyką. - Ale nie martw się. Postęp jest, zupełnie
wyraźny. Gdybyś mógł widzieć siebie przy pierwszych próbach i dziś, sam
zauważyłbyś zmianę. Wówczas ruszałeś się jak ryba wyjęta z wody... No,
idziemy spać.
Zasnąłem natychmiast. Zbudził mnie wczesny świt wstającego dnia i
ciepło buchającego z ogniska płomienia. Karol już się krzątał. Na cienkiej
żerdce zawieszonej nad płomieniem skwierczał tłuszcz skapujący z dwóch
pociemniałych kawałków mięsa. Odsunięte od ogniska, spoczywały na
derce przyrumienione placki. Karol wetknął mi jeden w rękę. Był jeszcze
ciepły. Potem dostałem mięso na patyku. Kilka minionych dni odzwyczaiło
mnie od widelca. Nabrałem już pewnej wprawy w jedzeniu upieczonego
mięsa, tak iż tłuszcz nie spływał za rękawy koszuli.
- Trochę przypalone - stwierdził samokrytycznie Karol. - Oskrob sobie
nożem...
Nie oskrobałem. Patrzyłem przestraszony na swoje okropnie brudne,
podrapane i pokłute dłonie.
- Nie martw się. Skończymy jeść - pójdziemy do wody. Umyjesz się.
Uporałem się dość szybko z mięsem i z plackiem. Zagasiliśmy dokładnie
ogień, osiodłali konie, zwinęli manatki.
- Idziemy - komenderował Karol. - Konie za uzdy. W lesie się nie jeździ.
Nie wiem, czy słyszałeś, że indiańskie plemiona zamieszkujące lasy nigdy
nie używały konia do jazdy, najwyżej do transportu rannych. Naprzód!
Ruszyliśmy z wolna poprzez gąszcz krzewów, splątanych wysokich traw
i paproci. Pachniało wilgocią i butwiejącym drewnem. Ptactwo witało
dzień. Gdzieś w górze, między konarami potężnych drzew, rumieniły się
wschodem skrawki nieba. Wędrówka była mozolna, na szczęście
354792289.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin