ROBERT JORDAN
CONAN ZWYCIĘZCA
PRZEKŁAD TATIANA GRZEGORZEWSKA
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE VICTORIOUS
PROLOG
Noc vendhiańska była nienaturalnie cicha, powietrze zaś ciężkie i duszne. Ponieważ nie
wiał najlżejszy nawet wiaterek, stołeczne miasto Ayodhia omdlewało z gorąca. Księżyc wisiał
ciężko na niebie niczym potworny żółty pryszcz, a nieliczni, którzy odważyli się na niego
spojrzeć, zaczynali drżeć i modlić się w duchu, by chociaż jedna chmurka przysłoniła jego
obezwładniające, wrogie oblicze. W mieście szeptano, że taka noc i taki księżyc zwiastują
zarazę albo wojnę — w każdym razie śmierć.
Człowiek, który sam siebie nazywał Naipalem, puszczał te pogłoski mimo uszu. Spoglądał
z najwyższego balkonu rozległego pałacu z alabastrowymi wieżami i złotymi kopułami —
daru, który otrzymał od króla — wiedząc, że to nie księżyc jest niepomyślnym znakiem. To
gwiazdy, ich zmieniające się konfiguracje, blokowały jego poczynania od miesięcy. Położył
długie, giętkie palce na wąskiej złotej szkatułce. Ta noc, pomyślał, niesie ogromne
niebezpieczeństwo, może zetrzeć na proch wszystkie jego plany. Inna sprawa, że bez ryzyka
nie ma zysku, a im większe ryzyko, tym większe niebezpieczeństwo.
Naprawdę nie nazywał się Naipal, lecz w kraju powszechnie znanym z intryg tacy jak on
musieli zachować szczególną ostrożność. Był wysoki nawet jak na mieszkańca Vendhii,
którzy uchodzili za wysokich pomiędzy narodami Wschodu. By zamaskować ów wzrost,
nosił szaty ciemnej barwy (dziś także miał taką na sobie), kontrastujące z mieniącymi się
kolorami tęczy jedwabiami i atłasami noszonymi przez miejscowych modnisiów. Jego
skromny, niewielki turban, którego nie zdobił diadem ani pióro, miał kolor grafitu. Jego
twarz, posępnie przystojna, promieniowała spokojem, którego nie mógłby zburzyć żaden
kataklizm. Skryte za ciężkimi powiekami czarne oczy dla mężczyzn były oznaką mądrości,
dla kobiet zaś — namiętności.
Rzadko kiedy odkrywał się przed innymi, wszak jego siła tkwiła w tajemniczości, tak więc
mało kto wiedział, że pod imieniem Naipal kryje się nadworny czarnoksiężnik króla Vendhii
Bhandarkara. Ów Naipal, powiadano w Ayodhii, to mądry człowiek nie tylko dlatego, że
dobrze i wiernie służy królowi, od czasu gdy poprzedni czarnoksiężnik zaginął w
tajemniczych okolicznościach, ale również dlatego, że wydaje się pozbawiony ambicji. W
kraju, gdzie mężczyzn i kobiety aż rozsadzały nie zaspokojone ambicje i żądza władzy, tę
powściągliwość uważano za godną pochwały, chociaż dziwną. Swoją drogą, miał też inne
dziwactwa. Wiadomo było na przykład, że przeznacza ogromne sumy dla biedaków, dzieci
ulicy. Stanowiło to temat żartów dla dworskich dostojników, ponieważ uważali, że czyni tak,
by popisywać się szczodrością. Prawdę mówiąc, długo zastanawiał się, nim ofiarował
pierwszy grosz. Wychowywał się na tych ulicach i dobrze pamiętał owe nieszczęsne noce,
gdy leżał skulony w jakiejś uliczce, zbyt głodny, żeby zasnąć. Prawda ukazałaby jego słabość;
a ponieważ nie mógł sobie na słabość pozwolić, przeto sam rozpuszczał plotki o cynicznych
pobudkach swych uczynków.
Po raz ostatni spojrzawszy na niebo, Naipal zszedł z balkonu, mocno ściskając szkatułkę.
Misternie wykonane złote lampy w kształcie ptaków i kwiatów rozświetlały wysokie
korytarze jego pałacu. Na stołach z błyszczącego hebanu i rzeźbionej kości słoniowej stały
śliczne porcelanowe naczynia i delikatne kryształowe wazy. Grube dywany pod jego stopami,
mieniące się wszystkimi barwami, były bezcenne, zaś kunsztownie tkane gobeliny,
pokrywające alabastrowe ściany, warte ręki królewskiej córki. Na użytek publiczny Naipal
stanowił wcielenie skromności i umiaru; prywatnie gonił wciąż za przyjemnościami
zmysłowymi. Jednakże tej nocy, po tak długim oczekiwaniu, jego oczu nie cieszyły zdobienia
pałacu, nie pragnął też wina ani muzyki, ani kobiet.
Zszedł na dół, zapuścił się w głąb swego pałacu, by w końcu dotrzeć do komnat o
ścianach, które lśniły bladym perłowatym połyskiem, jak gdyby oszklone ręką mistrza,
pomieszczeń wyrwanych z wnętrza ziemi przez tajemne moce. Tylko nielicznym spośród
swoich służących pozwalał wchodzić do tych ukrytych głęboko pod powierzchnią ziemi
pokoi i korytarzy, a i oni nie mogli nikomu powiedzieć o tym, co tu robili lub widzieli, jako
że byli pozbawieni języków. Świat nie miał pojęcia o istnieniu tych pomieszczeń. Ci służący,
którzy nigdy do nich nie schodzili i dlatego pozwolono im zachować języki, powodowani
strachem i ostrożnością, na wszelki wypadek nie szeptali o nich nawet we własnych łóżkach.
Na końcu biegnącego w dół korytarza znajdowała się ogromna kwadratowa sala długości
trzydziestu kroków, o delikatnie lśniących jasnych ścianach, które były jedną całością, bez
śladu połączeń. Wyżej wznosiła się spiczasta kopuła wysokości dwudziestu ludzi. Pośrodku,
pod ową kopułą, znajdował się tajemny znak wykonany ze srebra, wtopiony w prawie
przezroczystą podłogę i zajmujący większą część pokoju. Ów srebrny znak zdawał się
promieniować niesamowitym lodowatym blaskiem. Na jego obwodzie widniał trójnóg z
delikatnej roboty złota, sięgający do wysokości kolan Naipala, tak że każda z nóg wyglądała,
jakby była przedłużeniem części wzoru. Powietrze wydawało się ciężkie z powodu
straszliwych mocy i wspomnień niegodziwych czynów.
Niespodziewanie szósta część jednej ze ścian przemieniła się w wielkie żelazne kraty z
wprawionymi weń zamkniętymi drzwiami, również z żelaza. Obok tych dziwnych krat stał
stół z błyszczącego drzewa różanego, gdzie na czarnym aksamicie — niczym klejnoty u
jubilera — leżały narzędzia i składniki, których potrzebował tej nocy. Na kryształowych
nóżkach na jednym z końców aksamitu stała duża płaska skrzynka z misternie rzeźbionej
kości słoniowej. Jednakże honorowe miejsce na owym stole zajmował niewielki, kunsztownie
rzeźbiony hebanowy kuferek.
Położywszy złotą skrzynkę obok atłasowej poduszki, przed którą stał jeszcze jeden złoty
trójnóg, Naipal powrócił do stołu. Wyciągnął dłoń w kierunku kuferka, ale pod wpływem
nagłego impulsu zmienił zamiar i podniósł pokrywę skrzynki z kości słoniowej. Ostrożnie
odsunął na bok błękitny jedwab, miękki jak najdelikatniejszy puch, odsłaniając posrebrzane
lustro, którego gładka powierzchnia nie odbijała ani jego postaci, ani nawet pomieszczenia.
Mag skinął głową. Właśnie czegoś takiego się spodziewał, ale wiedział jednocześnie, że
nie wolno mu zaniedbać niezbędnych środków ostrożności. To lustro nie różniło się aż tak
bardzo od szklanej kuli, jednakże o ile kula służyła do porozumiewania się lub śledzenia, to
lustro miało zupełnie wyjątkowe zastosowanie. Srebrzysta powierzchnia ukazywała oblicza
tych, którzy zagrażali mu swymi knowaniami.
Kiedyś, niedługo po tym, jak został nadwornym czarnoksiężnikiem króla Bhandarkara, w
lustrze ukazała się góra Yimsha, siedziba straszliwych Czarnych Proroków. Wiedział, że jego
nagłe pojawienie się po prostu rozbudziło ich ciekawość. Nie widzieli w nim zagrożenia,
takimi byli głupcami. W dzień obraz się rozpłynął, by już nigdy więcej się nie pojawić. Co
najwyżej jako chwilowy przebłysk. Skutecznie się z nimi rozprawił.
Z uczuciem satysfakcji Naipal przykrył lustro i otworzył hebanowy kuferek. To, co ujrzał
wewnątrz, sprawiło, że jego satysfakcja wzrosła. W rzeźbionych otworach w czarnym
drewnie tkwiło dziesięć kamieni, gładkich, obłych, o czerni tak intensywnej, że heban
wydawał się mniej czarny niż one. Dziewięć było wielkości ludzkiego paznokcia, ostatni zaś
— dwa razy większy. To były khorassani. Przez całe wieki ludzie ginęli, daremnie próbując
je odnaleźć, aż w końcu obrosły legendą — stały się jedną z historii opowiadanych dzieciom
przed snem. Dziesięć lat poświęcił Naipal na ich odnalezienie, a jego poszukiwania
obfitowały w przygody i mogłyby stanowić kanwę dla niejednego dzieła literackiego — jeśli
tylko byłyby komuś znane.
Z ogromnym szacunkiem położył dziewięć mniejszych khorassani na złotych trójnogach,
które otaczały tajemny znak wtopiony w podłogę. Dziesiąty, największy, umieścił na trójnogu
przed poduszką.
Usiadł po turecku na poduszce i zaczął wypowiadać zaklęcia przyzywające niewidzialne
moce.
— E’las eloyhim! Maraath savinday! Khora mar! Khora mar!
Powtarzał te słowa, patrząc, jak kamień przed nim zaczyna się żarzyć, zupełnie jakby w
środku był uwięziony płomień. Nie dawał światła, choć wydawał się płonąć. Nagle, z sykiem,
jaki wydaje rozgrzany do białości metal zanurzony w wodzie, z rozżarzonego kamienia
dobyły się wąskie smugi ognia, a dziewięć khorassani otoczyło srebrny wzór. Równie
niespodziewanie, jak się pojawiły, ogniste kraty zniknęły, zaś wszystkie dziesięć kamieni
zaczęło płonąć z taką samą siłą. Rozległ się jeszcze jeden przenikliwy syk i księżycowe
kamienie przemieniły się w płonące punkty, podczas gdy z każdego trójnogu wynurzyły się
rozżarzone pręty. Wewnątrz ognistej klatki nie było widać ani podłogi, ani kopuły — nic,
poza bezkresną ciemnością.
Naipal milczał, napawając się swym dziełem, po czym zawołał:
— Masroku, przyzywam cię!
Nastąpiło poruszenie, jak gdyby wszystkie wiatry świata zaczęły się kotłować w
olbrzymich pieczarach.
W pomieszczeniu rozległ się grzmot i wewnątrz klatki z płomieni począł się unosić
olbrzymi ośmioręki kształt, dwukrotnie przewyższający człowieka, o skórze niczym
szlifowany obsydian. Za cały strój miał srebrny naszyjnik, z którego zwisały trzy ludzkie
czaszki, jego ciało zaś było oślizgłe i bezpłciowe. W dwóch rękach dzierżył srebrne miecze,
które świeciły nieziemskim blaskiem. W dwóch innych trzymał włócznie, które ozdobione
były ludzkimi czaszkami, w piątej zaś — cienki sztylet. Każda z tych broni mieniła się
turkusowo, chociaż każda z innym natężeniem. Po obu stronach bezwłosej głowy powiewały
ogromne płaty uszu, a skośne rubinowe oczy skierowały się w stronę Naipala.
Potwór ostrożnie przybliżył jedną ze srebrnych włóczni do granicy ognia. Milion szerszeni
zabrzęczało z wściekłością, a światło rozbłysło wzdłuż granicy ognia, gasnąc tylko wtedy,
gdy ostrze włóczni się wycofywało.
— Czemu wciąż próbujesz uciec, Masroku? — zapytał Naipal. — Nie uda ci się tak łatwo
wycofać z naszej umowy. Tylko materia nieożywiona może przejść na drugą stronę tej
granicy. Nikt, nawet ty, nie może tego dokonać. Zresztą, dobrze o tym wiesz.
— Jeśli popełnisz jakiś błąd, człowiecze, nie będzie potrzeby przestrzegania jakichkolwiek
umów. — Buczące słowa wydobyły się spomiędzy zębów, które wydawały się stworzone
jedynie do rozszarpywania mięsa. Wypowiedziane zostały beznamiętnym tonem, choć dało
się w nich usłyszeć nutkę arogancji. — Cały czas trzymam się naszego paktu.
— Z całą pewnością, wszak winieneś mi wdzięczność nie tylko z tego powodu. Czyż nie
wydobyłem cię na wolność z więzienia, w którym tkwiłeś od stuleci?
— Na wolność, człowiecze? Opuszczam me więzienie tylko wtedy, gdy mnie przyzywasz
w to miejsce, i muszę tu pozostawać, dopóki nie raczysz łaskawie zezwolić mi, bym znów do
owego więzienia wrócił. Czy myślisz, że pomagam ci ze względu na czcze obietnice?
Wysłałem demony, by dopadły twego poprzednika, dzięki czemu mogłeś zyskać moc
niezbędną do zostania nadwornym czarnoksiężnikiem. Zasłoniłem oczy Czarnym Prorokom z
Yimshy, gdy szukałeś tego, co mogło sprowadzić na twoją głowę ich gniew. Robiłem to
wszystko na twoje żądanie, człowiecze, a ty ośmielasz się mówić mi o wolności?
— Bądź mi dalej posłuszny — powiedział Naipal chłodno — a odzyskasz pełną wolność.
Jeśli odmówisz… — Otworzył złotą skrzynkę. Wydobył z niej srebrzysty sztylet, podobny do
jednego z trzymanych przez demona, nawet żarzący się, i zamierzył się na niego. — Kiedy
zawieraliśmy pakt, zażądałem od ciebie jakiegoś potwierdzenia owego paktu, a ty dałeś mi tę
broń z ostrzeżeniem, jak niebezpieczna może się ona stać w zetknięciu z ludzkim ciałem. Czy
nie uważasz, że posiadając tę demoniczną broń, nie muszę zawracać sobie głowy tym, skąd
się wzięła jej moc? Nie doceniasz ludzkiej wiedzy, Masroku, a przecież to właśnie śmiertelni
ludzie wtrącili cię do twego ciężkiego więzienia. I właśnie dzięki wiedzy zwykłych ludzi w
pradawnych zapiskach ludzkich czarnoksiężników znalazłem wzmiankę o broni zrodzonej
przez demony, broni wykonanej z rozżarzonego srebra, broni, która nigdy nie chybiała,
niezależnie od tego, w kogo była wymierzona i mogła zabić każdego. Nawet demony,
Masroku. Nawet ciebie!
— Więc zadaj mi cios! — odburknął demon. — Maszerowałem na wojny u boku bogów i
przeciwko bogom w czasach, gdy najwyższym osiągnięciem człowieka było odwrócenie
kamienia, by zjeść leżącą pod nim gąsienicę. Zadaj mi cios!
Uśmiechając się nieznacznie, Naipal z powrotem umieścił sztylet w skrzyni.
— Na nic mi się nie przydasz, Masroku, będąc martwym. Chciałem ci po prostu
uzmysłowić, że pozostanie w więzieniu nie jest wcale najgorszą rzeczą, jaka może cię ode
mnie spotkać. Nawet dla demona uwięzienie jest czymś lepszym od śmierci.
Rubinowe oczy demona spojrzały niechętnie na maga.
— Czego żądasz ode mnie tym razem, człowiecze? Moje możliwości są ograniczone,
chyba że pozwolisz mi się przemieszczać.
— To nie będzie potrzebne. — Naipal zaczerpnął głęboko powietrza; niebezpieczeństwo
było wprost namacalne. — Zostałeś uwięziony w grobowcu króla Orissy pod zaginionym
miastem Maharashtra.
— Pytałeś już o to przedtem, człowiecze i wiesz, że nie powiem ci, gdzie leży grobowiec i
miasto. Jak mam to zrobić, skoro jestem cały czas związany?
— Dobrze znam granice twej pomocy. Słuchaj moich rozkazów. Powrócisz do tego
grobowca, Masroku, i przyniesiesz mi wojownika pogrzebanego z królem Orissą, jednego z
żołnierzy, którzy stanowili jego straż przyboczną w chwili śmierci.
Przez chwilę wydawało się Naipalowi, że demon przyjmie rozkaz bez sprzeciwu, lecz
nagle Masrok zaczął wrzeszczeć, a wówczas zaczął też wirować. Wirował coraz szybciej, aż
wreszcie stał się hebanowo — srebrną smugą. Ani razu nie dotknął granic klatki, ale
szerszenie brzęczały, a błyskawice cięły jej ogniste ściany. Komnata drżała od krzyku, a
błękitnobiały blask wypełnił powietrze.
Twarz Naipala pozostała spokojna, jeśli nie liczyć kropelek potu, które pojawiły się na
jego czole. Dobrze znał moce leżące za tą barierą i siłę potrzebną do tego, by tak krzyczeć i
migotać. Demon był bliski zniszczenia klatki i wydostania się na wolność. Gdyby mu się
udało, Naipal umierałby po tysiąckroć, a wszystkie jego plany spaliłyby na panewce.
Nawałnica ustała równie szybko, jak się zaczęła. Masrok znieruchomiał, jakby faktycznie
wyrzeźbiony został w obsydianie, wbijając pełne wściekłości spojrzenie w czarnoksiężnika.
— Żądasz zdrady!
— Malutkiej zdrady — powiedział Naipal słodko, mimo że utrzymanie nerwów na wodzy
wiele go kosztowało. — Nie obchodzi mnie, gdzie znajduje się ten grobowiec. Ja chcę tylko
jednego z tysięcy wojowników.
— Uciekać przed dwoma tysiącami lat niewoli to jedna sprawa, a zdradzić to, czego
miałem strzec, zupełnie inna!
— Oferuję ci wolność, Masroku.
— Wolność. — To było wszystko, co demon powiedział.
Naipal skinął głową.
— Wolność po dwóch tysiącach lat.
— Dwóch tysiącach lat, człowiecze? Całe ludzkie życie jest przy moim niczym chwilka.
Czym są te lata dla kogoś takiego jak ja?
— Dwa tysiące lat — powtórzył mag. Przez dłuższą chwilę panowała cisza.
— Trzech jest jeszcze strażników oprócz mnie — powiedział wolno Masrok. — To moje
inne ja. Wszyscy powstaliśmy z tego samego kłębowiska chaosu w chwili, kiedy narodził się
czas, człowiecze.
Naipal ledwo był w stanie ukryć podniecenie.
— Zrobisz to tak szybko, jak to będzie możliwe. I pamiętaj, że kiedy wykonasz swą misję,
odzyskasz wolność. Będę oczekiwał wiadomości, że zadanie zostało wykonane. A teraz
znikaj, Masroku! Rozkazuję ci!
Następny grzmot rozległ się w pomieszczeniu i ognista klatka stała się pusta.
Drżącą ręką Naipal otarł pot z czoła, po czym odruchowo wytarł ją o swą ciemną szatę.
Dokonało się. Kolejna nitka została umieszczona w misternie tkanym gobelinie. Owych nitek
były tysiące, wiele z nich tkali mężczyźni — i kobiety — którzy nie mieli pojęcia, co
naprawdę robią i dlaczego, ale kiedy wzór w końcu zostanie utkany… Na twarzy Naipala
pojawił się nikły uśmieszek. Kiedy wzór zostanie utkany, cały świat pokłoni się Vendhii,
Vendhia zaś — Naipalowi.
I
Z daleka miasto sprawiało wrażenie drogocennego klejnotu — kość słoniowa i złoto na
brzegu szafirowego morza — usprawiedliwiając w pełni miano Złotej Królowej morza
Vilayet, jakie mu nadano. Bliższe spojrzenie wyjaśniało jednak, czemu niektórzy zwali
Sultanapur Pozłacaną Dziwką Vilayetu.
Rozległy, osłonięty falochronem port pełen był statków, wypełnionych aż po brzegi
jedwabiem z Khitai, galer, które przewoziły ładunki cynamonu i goździków z Vendhii.
Oprócz nich zawijały tu inne okręty, z Khorafu czy Khawarismu, cuchnące brudem, potem i
rozpaczą przewożonych na nich niewolników.
Kopuły pałaców z białego marmuru wprost ociekały złotem, a alabastrowe wieże pięły się
ku lazurowi nieba, lecz ulice były ciasne i kręte nawet w najlepszych dzielnicach, jako że
Sultanapur rozwijał się przez całe wieki przypadkowo. Dziesiątki razy przez te wszystkie lata
miasto obumierało, jego pozłacane pałace zaś i świątynie zapomnianych bogów chyliły się ku
upadkowi. Jednakże nowe pałace i nowe świątynie nowych bogów rosły na gruzach starych
niczym grzyby po deszczu i niczym grzyby po deszczu wciskały się, gdzie tylko mogły,
pozostawiając jedynie kręte przesmyki ulic.
Miasto było zakurzone, co nie dziwiło w kraju, w którym deszcz zdarzał się najwyżej raz
w roku; a gdy spadł, powodował smród równie silny jak w porcie. Bez deszczu, który by
mógł zmyć ulice, odór przez lata unosił się w rozgrzanym powietrzu, zapachy kuchni i potu,
perfum i odpadków międliły się razem, aż wreszcie nie można było odróżnić jednych od
drugich. Wiecznie unoszące się wyziewy stanowiły równie nierozłączną część miasta jak
budynki.
W Sultanapurze było bez liku łaźni: zespoły ozdobnych, marmurowych, pokrytych
mozaiką basenów, obsługiwanych przez niewiasty odziane jeno we własną skórę; drewniane
balie za tawerna — mi, gdzie dziewczyna do posług mogła wyszorować plecy za cenę
napitku. Jednakowoż owe kąpiele należały do tradycji nie z powodu dbałości o higienę, lecz
stałej spiekoty. Zmarszczony nos i puzderko z pachnidłem były cechami rozpoznawczymi
nowo przybyłych do Sultanapuru, bo ci, którzy przebywali tu dłuższy czas, już zdążyli do
smrodu przywyknąć…
Przybysze byli tu zawsze, gdyż Pozłacana Dziwka Vilayetu przyciągała określony gatunek
ludzi ze wszystkich zakątków świata. W chłodzie ocienionego figowcem dziedzińca czy
tawerny kupiec z Puntu o hebanowej twarzy mógł negocjować z Khitańczykiem o
migdałowych oczach warunki sprzedaży wina z Zingaru, a blady Korynthiańczyk mógł
rozważać z przybranym w turban Vendhiańczykiem, którędy przewieźć kość słoniową do
Iranistanu. Ulice mieniły się od różnobarwnych strojów z niezliczonych krajów, a języków i
akcentów, które można było usłyszeć na bazarach, nie sposób zliczyć. Niektóre towary były
nabyte uczciwą drogą. W innych przypadkach — zakupiono je od piratów, będących
utrapieniem morskich szlaków, lub też członków karawan albo przemytników na ciemnym
nabrzeżu. Niemniej jednak, niemalże połowa tego, co przepływało przez Sultanapur,
wędrowała do królewskiego skarbca na poczet podatków.
Mimo że wyższy i szerszy w ramionach od większości przechodniów, których mijał,
muskularny młodzieniec — idący ulicami zapełnionymi przez zmierzające do doków,
ciągnięte przez woły, wozy o dużych kołach, piszczących z powodu nie posmarowanych osi
— nie wzbudzał niczyjej uwagi. Tunika z białego płótna była naciągnięta do granic
możliwości na jego ramionach, przy boku zaś w podniszczonej skórzanej pochwie wisiał
szeroki miecz, lecz ani miecz, ani szerokie bary nie były w Sultanapurze niczym niezwykłym.
W mieście, gdzie nigdy nie brakowało towarów i ciągle trzeba było chronić życie, siłacze z
mieczami mogli zawsze być pewni pracy.
Pod bujną czarną czupryną, odgarniętą z twarzy i przytrzymywaną przez skórzany pasek,
widniały oczy błękitne jak Vilayet i twarde jak agaty. Owe oczy sprawiały, że tych, co w nie
spojrzeli, przeszywał dreszcz. Niektórzy, gdy ich mijał, odczyniali uroki, lecz robili to
ukradkiem. Unikając przekleństwa tych dziwnych oczu, nikt nie chciał rozzłościć ich
posiadacza, gdyż skórzany pokrowiec jego miecza był zniszczony od częstego używania, a
postawa i twarz sugerowały, iż nie miałby nic przeciwko temu, by zniszczyć go jeszcze
bardziej.
Mimo że świadom obecności tych, którzy gapili się na niego i odczyniali uroki, młodzian
ignorował ich. Dwa miesiące spędzone w Sultanapurze sprawiły, że zdążył się już do tego
przyzwyczaić. Czasami zastanawiał się, jak ci mężczyźni zachowaliby się, gdyby zostali
wysłani w jego rodzinne góry Cymmerii, gdzie oczy o barwie innej niż błękitna lub szara
stanowiły taką rzadkość, jak jego oczy w tym południowym zakątku Turanu. Jakże często,
zanim przybył w to miejsce, gdzie błękit Vilayetu naigrawał się swą wilgotnością z suchego
powietrza, wspominał z tęsknotą omiatane wiatrem śnieżyste turnie swej ojczystej ziemi. Z
tęsknotą, lecz krótkotrwałą. Przed przybyciem do Turanu był złodziejem, a złoto, które
przynosiła ta profesja, przeciekało mu przez palce z taką samą szybkością, z jaką wchodził w
jego posiadanie. Zamierzał wrócić do Cymmerii — kiedyś — lecz z taką ilością złota, żeby
mógł je rozrzucać wokół jak krople wody. W Sultanapurze zaś znalazł starego przyjaciela i
nowy zawód.
Cymmerianin wszedł do zbudowanej z kamienia tawerny z półksiężycem niedbale
wypacykowanym na jej froncie, odcinając się od tumultu ulicy, ledwie zamknął za sobą
ciężkie drzwi. Wewnątrz „Złotego Półksiężyca” panował chłód, ponieważ grube mury
odgradzały od skwaru równie jak od hałasu. Stoły stały na kamiennej podłodze w tak dużej
odległości od siebie, że rozmów, toczących się przy jednym, prawie nie słyszało się przy
drugim, a środek izby był celowo słabo oświetlony. Wszystko to miało każdego utwierdzić w
przekonaniu, że nic z tego, co się tu mówi, nie dotrze do niepowołanych uszu. Klienci byli
przeważnie Turańczykami, chociaż rzadko kiedy czystej krwi. Mieli na sobie różne stroje:
począwszy od podniszczonych, w dalekiej przeszłości białych płócien, a skończywszy na
...
amok10