Conan -45- Conan i mgły świątyni.doc

(1063 KB) Pobierz
RONALD GREEN

RONALD GREEN

 

 

 

CONAN I MGŁY ŚWIĄTYNI

 

PRZEKŁAD ADAM ŁUSZCZAK

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE MISTS OF DOOM

 

PROLOG

 

Dolina wbijała się w zbocza gór Kezankian jak wycięta mieczem. Wejście do niej, będące

wąską szczeliną w odnodze góry Goadel, mogło zmylić niedoświadczone oko. Przyczyniała

się do tego mgła kłębiąca się na wzgórzach. Gęste opary nadawały szczelinie atmosferę

miejsca nienaturalnego i niesamowitego, skrywającego rzeczy, których obawiają się zwykli

śmiertelnicy.

Często zrywał się wiatr i rozpędzał mgłę, ale gdy krążył wśród skał, niósł z sobą wycie

demonów i potępionych dusz. Ów przeraźliwy jęk wiatru odstraszał od doliny nazbyt

ciekawskich wędrowców. Minęło już wiele lat od chwili, gdy ostatni podróżny zainteresował

się nie tylko doliną, ale bodaj czymkolwiek w tej części gór Kezankian. Rejon Goadel,

odległy od siedzib cywilizowanych ludów, stanowił znakomite schronienie dla bandytów i

rozmaitych wyrzutków. Krążyły nawet opowieści o plemionach ludzi–małp, podobnych tym,

którzy mieszkali powyżej linii śniegu na szczytach Himelian w Vendhii.

Mężczyzna prowadzący w kierunku szczeliny kolumnę żołnierzy wiedział o dolinie

najwięcej. W rzeczy samej, była domem bandytów i wyrzutków. Niektórzy z nich szli teraz za

nim, zmuszani do posłuszeństwa — o ile nie lojalności — albo złotem, albo biczem. On sam

wraz ze swym oddziałem zabili niepokornych, a kilku innym udało się uciec. Wkrótce uporają

się z nimi sępy, pozostawiając tylko bielejące kości.

Kapitan Muhbaras niewiele wiedział o ludziach — małpach i niezbyt się nimi interesował.

Dopóki nie sprawiają mu kłopotów, niech sobie żyją spokojnie w swych górskich

kryjówkach. Osobiście wątpił, by jakiekolwiek żyjące wśród wiecznych śniegów i lodów

stworzenie miało bodaj tyle rozumu, co wesz. On sam wyrósł pośród studni obfitujących w

wodę i drzew uginających się pod ciężarem dojrzałych owoców, w posiadłości

khorajańskiego arystokraty.

Długonogi Muhbaras, odziany w nie krępującą ruchów krótką vendhiańską kolczugę oraz

lekki otwarty hełm typu nemediańskiego pierwszy dotarł do szczeliny. Teraz obrócił się i

liczył głowy ludzi wchodzących na zbocze, wypatrując tych, którzy mogli oddalić się lub

uciec. Właściwie nie spodziewał się dezercji, ponieważ wszyscy bali się Pani Mgieł, która

potrafiła dotrzeć spojrzeniem na kraniec świata. Niemniej w każdym oddziale trafiali się

głupcy.

Trudno byłoby odróżnić bandytów od Khorajańczyków lub od nomadów. Wszyscy nosili

takie same szaty i zawoje w kolorze piasku lub przybrudzonej bieli, a strój ten uzupełniały

buty i pasy z surowej wielbłądziej skóry, za którymi zatknięte były miecze i sztylety.

Niektórzy nieśli łuki i kołczany, ale bystre oko szybko dostrzegłoby, że łuki mają spuszczone

cięciwy, a kołczany są przewiązane mocno ściągniętymi rzemieniami.

Nikt nie zbliżał się do wejścia do Doliny Mgieł z łukami gotowymi do strzału, w każdym

razie nie bez zgody Władczyni, a zgoda taka nigdy jeszcze nie nadeszła.

Tych zaś, którzy odważyli się zlekceważyć wolę czarodziejki, spotykały surowe kary.

Tortury tak okrutne, że każdy, kto miał ich doświadczyć, wolałby być w skórze więźniów

prowadzonych w środku kolumny. Czekałaby go śmierć daleko mniej bolesna i o wiele

szybsza.

Jeńców było dziesięcioro. Szli gęsiego, związani mocnymi powrozami krępującymi ich w

pasie. Ręce i nogi mieli wolne, co wymagało od strażników wzmożonej czujności. Pani Mgieł

nie lubiła ścigania zbiegów za pomocą zaklęć, gdyż mogłoby to narazić jej sekrety na

ujawnienie. Nie było jednak wyboru — żaden człowiek ze związanymi rękoma nie zdołałby

wejść na to zbocze, ani też niewielki oddział nie mógłby nieść jeńców przez skały i parowy.

Co prawda, dzięki wywarowi znachora Pani Mgieł ucieczki były rzadkie. Jeśli wlało się do

gardła więźnia dostateczną ilość mikstury, to mężczyzna, kobieta lub dziecko było łagodne

jak baranek nawet przez trzy dni. Muhbaras wyczuł w wywarze zapach kilku znanych mu ziół

oraz aromat innych, których nie potrafił nazwać. Podejrzewał, że żaden zwykły człowiek nie

mógłby poznać tajemnicy napoju.

Tym razem wśród pojmanych jeńców było siedmiu mężczyzn, w tym jeden młodzieniec,

któremu ledwo co pokazała się broda, oraz trzy kobiety. Pozostała trójka — dwóch jeńców z

ciężkimi ranami i ten, który walczył do ostatka, nie chcąc wypić wywaru — stanowiła już żer

sępów, a także ostrzeżenie dla każdego, kto chciałby ścigać oddział.

Muhbaras dwukrotnie przeliczył więźniów, choć tak daleko w głębi gór nie było już szansy

ucieczki dla nikogo, kto nie potrafiłby fruwać jak ptak albo zniknąć jak duch w litej skale.

Ostatnia myśl sprawiła, że wykonał gest chroniący przed urokiem — niektóre z okolicznych

plemion władały potężną magią i gdyby pojmali jednego z czarowników bądź ich krewnych,

sprawy miałyby się kiepsko.

Obrócił się twarzą ku skalnej wyrwie, wyciągnął miecz (tak jak i hełm, był nemediańskiej

roboty) i uniósł go rękojeścią do góry. Nie słyszał nic prócz odgłosów wiatru owiewającego

sąsiednie wzgórza i nikogo nie widział, ale był świadom, że obserwują go czujne oczy.

Z wyrwy strzeliła wiązka szkarłatnego światła i spoczęła na klejnocie wprawionym w

rękojeść miecza. Kamień rozjarzył się niby lampa oliwna, ale żadna lampa nie dawała takich

barw — przeszło dziesięć różnych odcieni szkarłatu, ze śladami błękitu, zieleni i bursztynu.

— Wróciliśmy — oznajmił kapitan. — Wzięliśmy dziesięcioro jeńców. Będący w służbie

Pani Mgieł proszą o błogosławieństwo.

Światło wystrzeliło powtórnie. Tym razem szkarłatny blask tańczył po ziemi, póki nie

zatoczył kręgu wokół kolumny. Muhbaras wolał nie myśleć, że bardzo mu to przypominało

gotową do zaciśnięcia szubieniczną pętlę. Wprawdzie zarówno on, jak i jego ludzie przeszli

przez rytuał dziesiątki razy, a nikomu nie spadł z głowy bodaj włos, jednak rozum i pamięć

nie na wiele mogły się zdać przeciwko mrocznej, budzącej lęk starej magii. Ów lęk zwijał w

supeł ludzkie wnętrzności i nadgryzał wolę niczym szczur zwłoki. Kapitan poczuł, jak pod

wyściółką kolczugi zaczyna mu spływać po skórze zimny pot.

— Będący w służbie Pani Mgieł, zostaliście pobłogosławieni — rozległ się głos.

Muhbaras po raz dziesiąty spróbował wychwycić w tym głosie coś, co pozwoliłoby mu

rozpoznać mówiącego. Właściwie gdyby nawet mu się udało, wartość tego odkrycia byłaby

znikoma; przekonałby się jedynie, iż pewne sekrety czarodziejki można przeniknąć.

Żołnierze spojrzeli na niego, ale i tak pamiętał, że przyszła pora na kolej na rytualną

formułę.

— Będący w służbie Pani Mgieł błagają o pozwolenie wejścia do Doliny Mgieł! —

zawołał.

Co by się stało, gdyby zamiast „błagają” użył jakiegoś innego, mniej pokornego słowa? Do

tej pory, ze względu zarówno na los żołnierzy, których przyprowadził z Khorai, jak i na swój

własny, nie znalazł w sobie dość odwagi, by się o tym przekonać. Muhbaras zastanawiał się,

czy ci z nich, którzy przeżyją, otrzymają obiecane złoto i majątki. Ale jeśli nawet nie do

końca ufał władcom Khorai, nie powinien był narażać życia swoich ludzi. Już od dawna,

zanim w ogóle usłyszał o Pani Mgieł czy nawet zwrócił wzrok ku górom Kezankian,

sprawował miłe swemu sercu obowiązki kapitana.

— Będącym w służbie Pani Mgieł zostaje ofiarowane prawo wejścia do Doliny Mgieł!

Usłyszał teraz lekkie kroki, które szybko utonęły w rumorze potrącanych kamieni; to

dudnienie zawsze brzmiało dla niego tak, jakby wydobywało się z wnętrzności samych gór.

W końcu stukot kamieni ucichł, w wyrwie rozbłysły pochodnie i ukazały się dwie postacie.

Były to kobiety, jedna wysoka i smagła, druga nieco niższa. Nosiły posrebrzane hełmy,

ozdobione złotymi ornamentami w kształcie ogona skorpiona, brązowe skórzane pancerze

wzmacniane stalowymi płytkami i luźne spodnie o turańskim kroju, uszyte z ciężkiego

jedwabiu w odcieniu tak ciemnym, że niemal przechodził w czerń. Kroju butów kapitan nie

rozpoznał. Każda miała miecz, sztylet i nosiła turański łuk refleksyjny, a do niego kołczan

pełen znakomicie wykonanych strzał. Przyjemnie było patrzeć na ich zgrabne sylwetki i

piękne twarze. Jednak pełne godności ruchy i nieruchome zimne spojrzenie dawały

jednoznacznie do zrozumienia, że żaden mężczyzna nie może liczyć na nic więcej. Tylko

głupiec zaryzykowałby bliższy kontakt z niewiastami tak uzbrojonymi i umiejącymi się tą

bronią dobrze posługiwać.

Wśród ludów Północy krążyły legendy o noszących tarcze Pannach — wojowniczkach,

córkach bogów, które przemierzały ziemię w poszukiwaniu dusz martwych wojowników.

Opowieści te nieraz słyszał kapitan. Niegdyś mniemał, że są to tylko wymysły barbarzyńców,

ale teraz nie był tego taki pewny. Wszystkie Panny Pani Mgieł wyglądały tak samo — jakby

miały wejść w duszę człowieka i go osądzić. Ten właśnie wygląd oraz świadomość, że to, co

Pani Mgieł zrobiła z nieposłusznymi łucznikami, było ledwie dziecinną igraszką w

porównaniu z tym, co uczyniłaby w obronie wojowniczek, sprawiały, że Panny pozostawały

nietknięte.

— Są jakieś dzieci? — spytała smagła Panna.

— Żadnego.

— Też dobrze. Mgłę trzeba karmić silnym duchem.

— Najsilniejszego duchem uwolniliśmy wcześniej obok wioski. Nie mogliśmy zmusić go

do wypicia wywaru, nie ryzykując obrażeń naszych ludzi, a wydawało się, że pościg jest

bliżej niż zazwyczaj — wyjaśnił kapitan.

Dlaczego właściwie tłumaczył się przed tą szaloną kobietą, która służyła innej, jeszcze

bardziej szalonej? Być może dlatego, że widywał ją częściej niż inne i wyglądała na mniej

nieprzystępną niż pozostałe. Na przykład ta druga… No cóż, gdyby jakiś mężczyzna chciał jej

dotknąć, nie zdążyłby wykonać nawet gestu.

— To niedobrze.

— Nie wydawało mi się, bym miał prawo decydować o poświęceniu sług Pani Mgieł.

— Bardzo rozsądnie.

Rozmawiali, a żołnierze w pojedynczym szeregu przechodzili obok nich.

Niektórym więźniom pozostało jeszcze na tyle przytomności, że otwierali oczy i rozglądali

się dokoła. Jednak dość było dotknąć pleców czubkiem miecza, by popędzić opieszałych. W

końcu tył kolumny zniknął między skałami i Muhbaras wraz z dwiema Pannami pozostali

sami na zboczu góry.

— Ufam, że czujesz się dobrze? — zapytała niższa.

Nie pierwszy raz pytała o zdrowie kapitana tak, że zabrzmiało to jak wyrok śmierci!

— Czuję się dobrze i mogę wejść do środka — odpowiedział, używając rytualnej frazy. A

w myślach dodał:

— Nie zrobiłbym tego, gdybym nie był pewien, że wasza mistrzyni potrzebuje moich ludzi

bardziej, niż oni potrzebują jej!

 

ROZDZIAŁ I

 

Pustynia leżała na północ od Zambouli, na południe od Koth i na zachód od królestwa

Turanu, którego potęga wzrastała pod rządami nowego i zuchwałego władcy Yezdigerda. Nie

należała jednak do żadnej z tych krain. Tak naprawdę nie należała do nikogo.

Tylko niektóre miejsca, głównie oazy, w ogóle miały jakieś nazwy, a nomadzi byli

podzieleni na kilkanaście zajętych wzajemnymi waśniami plemion. Każde nadawało własne

miana pustynnym dolinom i wzgórzom.

Gorejące na rozpalonym niebie słońce wysysało z tej ziemi wszystkie kolory. Piasek nabrał

barwy bladej ochry i ambru, skały bieli wypalonych słońcem kości, a zakurzona skąpa

roślinność miała odcienie chorobliwie blade i matowe.

Na północy, ponad horyzontem, ciągnęły się pasma wzbitego w powietrze kurzu, a jeszcze

dalej ciemniały plamy zieleni. Szlaki karawan i ziemie uprawne, widoczne tylko dzięki

czystemu jak kryształ powietrzu pustyni, w rzeczywistości były odległe o dzień jazdy na

dobrym koniu.

Obserwator stojący na górującej nad otoczeniem wydmie dostrzegłby nieco bliżej inną

wznoszącą się ku niebu chmurę kurzu i sylwetki przeszło tuzina jeźdźców. Zapewne wziąłby

ich za oddział koczowników, odziani byli bowiem w sięgające stóp luźne szaty i dobrze

uzbrojeni, głównie w łuki i długie, zakrzywione miecze.

Przyjrzawszy się im jednak bliżej, ten kto zna plemiona Wschodu zwątpiłby, czy

podróżnicy rzeczywiście są synami pustyni. Zauważyłby tatuaże na ich smagłych twarzach,

inkrustowane srebrem rękojeści mieczów oraz inne drobne różnice w wyglądzie siodeł i

uprzęży. Mimo to prawie wszyscy jeźdźcy i ich wierzchowce mogliby wjechać do obozu

koczowników, nie ściągając ku sobie zaciekawionych spojrzeń.

Wszyscy, z wyjątkiem jednego — dowódcy. Na pustyniach rzadko rodzili się mężczyźni

tak potężni jak ten. Niebieskooki olbrzym dosiadał konia większego niż pozostali, a za pasem

zatknięty miał miecz tak prosty, jak jego szerokie plecy.

Conan z Cymmerii jechał do Koth wraz z czternastoma oddanymi mu Afghuli, którzy

przysięgli, że doprowadzą go bezpiecznie do celu. Być może mieli też nadzieję na bogaty łup,

jaki mogliby zdobyć w ogarniętym wojną Koth.

Obserwator mógł stać na wydmie i przyglądać się im tak dopóty, dopóki ostatni z

jeźdźców nie znalazłby się poza zasięgiem wzroku. Gdyby jednak rzeczywiście tak uczynił,

dostrzegłby wkrótce, że na horyzoncie wyłania się nowa chmura pyłu i szybko się porusza,

idąc śladem oddziału Conana.

 

Conan jechał na przedzie, nie mógł więc zobaczyć podążającego za nimi oddziału.

Spostrzegł go jeździec z plemienia Batari imieniem Farad. Dźgnął swego wierzchowca

ostrogą i znalazłszy się obok Cymmerianina, krzyknął mu prosto do ucha:

— Jadą za nami! Sądząc z kurzu, jaki wzbijają, jest ich o wiele więcej od nas.

Conan obrócił się w siodle i spojrzał na wschód. Oczy Farada okazały się bystre, a jego

przypuszczenia rozsądne. Z tyłu musiało być przynajmniej pięćdziesięciu jeźdźców, choć

prawdopodobnie nie więcej niż stu. Właściwie nie miało to znaczenia, skoro nawet

pięćdziesięciu i tak prawie czterokrotnie przewyższało siłę jego oddziału. Nie miało też

znaczenia, kim są, chyba że jakimś nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności byłaby to

zabłąkana karawana albo oddział Zaumbolańczyków. Jednak w tej części pustyni należało się

spodziewać raczej spotkania z koczownikami lub Turańczykami, a z pewnością ani jedni, ani

drudzy nie potraktowaliby ich przyjaźnie.

W pewnych narzeczach koczowników słowo „obcy” oznacza również „wróg”. Dla

nomadów każdy, kto posiada coś cennego i nie ma krewnych, którzy mogliby go pomścić,

staje się obiektem ataku. Same konie i broń oddziału Conana były wystarczająco

wartościowe, by koczownicy, o ile tylko okażą się dość liczni, zechcieli je zdobyć. Nie

mówiąc już o tym, co Cymmerianin nosił przy sobie w sakiewce.

Mały woreczek klejnotów był wszystkim, co Conanowi udało się zdobyć podczas

dwuletniego pobytu pośród Afghuli. Barbarzyńca sądził jednak, że pełna sakiewka plus cała

skóra to i tak o wiele więcej, niż udało się zyskać wielu innym, którzy zawędrowali w tę

górską krainę.

Zjednoczenie rozproszonych i skłonnych do waśni plemion Afghulistanu w jeden

organizm wydawało się z początku dobrym pomysłem. Conan znał swe umiejętności oraz

biegłość wojowników tej krainy, podobnie jak i słabości każdego z sąsiednich królestw. Ten

lud, gdyby został zjednoczony, mógłby na tym bardzo skorzystać.

Ale Afghuli nie przejęli się zbytnio tą świetlaną wizją. Jeśli miałaby ona oznaczać walkę

ramię w ramię z człowiekiem, którego pradziadek znieważył ich pradziadka, to walczyliby

raczej właśnie z tym człowiekiem (a być może i z potężnym cudzoziemcem, który

nieopatrznie zasugerował im, by przebaczyli dawną zniewagę).

Conan miał szczęście, że wyszedł z tego cało. Posiadając niewiele więcej niż to, co miał na

sobie, uciekł z gór z ludźmi, którzy zaciągnęli u niego dług krwi. Wyrąbując sobie wolną

drogę przez szeregi rozbójników i stada niedźwiedzi, usłyszeli w końcu pogłoski o wojnie w

Koth.

Afghuli byli tak samo jak Conan żądni łupów i sławy. Uznali, że w ogarniętym wojną kraj

u mają szansę na zdobycie jednego i drugiego. Jechali więc na zachód, trzymając się jednak z

dala od granic Turanu, ponieważ w tym królestwie wyznaczono nagrodę za głowę

Cymmerianina. Pod rządami łagodnego króla Yildiza niewielu Turańczyków zaryzykowałoby

próbę zabicia Conana, ale Yezdigerd bardzo się różnił od swego ojca. Wiedział, że strach oraz

chciwość wyzwalają w ludziach zuchwałość, a nawet głupią brawurę.

Conan powtórnie spojrzał na wschód. Zdało mu się, iż na horyzoncie pojawiła się druga

chmura kurzu, ale po chwili zorientował się, że to tylko piaskowy diabeł — twór wiatru.

Tymczasem pierwsza chmura urosła i teraz dostrzegł blask słońca odbity od stali.

Koczownicy nie nosili zbroi. W tym kraju pancerni jeźdźcy mogli być tylko

Turańczykami. Conan spojrzał na zachód, badając teren doświadczonym okiem. Walczył już

w różnych miejscach, od lodowców po dżunglę, i wiedział, co każde z nich może zaofiarować

uciekającej grupie.

Na zachodzie jak okiem sięgnąć rozciągała się rozświetlona słońcem pustynia, na której

nie było nic oprócz piasku i kolczastych krzaków. W tej pustce oddział byłby zewsząd

widoczny, niczym groszek na talerzu. Zbliżywszy się do nich na odległość strzału z łuku,

nieprzyjaciel miałby łatwą zdobycz. Mogliby się wymknąć jedynie pod osłoną nocy, ale było

dopiero wczesne popołudnie.

Szczęśliwie na północy wznosiła się ponad piachem rozległa szara masa. Gdyby udało im

się dotrzeć do tego skalnego grzbietu, mogliby przyczaić się w jego szczelinach i pęknięciach,

dopóki noc nie osłoniłaby ich przed wzrokiem nieprzyjaciół. Jeśli zaś szansę ucieczki będą

niewielkie, znaleźliby wśród skał schronienie dla łuczników czy przygotowaliby zasadzkę.

Conan wyszczerzył w uśmiechu zęby na myśl o tym, że wkrótce da królowi Yezdigerdowi

okazję do wypłacenia jeszcze paru zasiłków dla wdów. Nie bez przyczyny imię

Cymmerianina stało się sławne nie tylko we wszystkich krajach hyboryjskich, ale i w wielu

innych. Nierówność sił wymagająca i siły, i sprytu, walka ramię w ramię z zaprawionymi w

bojach towarzyszami broni, którzy, jeśli taki będzie wyrok losu, dotrzymają mu towarzystwa

w chwili śmierci — oto co kochał.

Na bitwę, która czekała Conana, nie powinien skarżyć się żaden wojownik wart tego

miana.

Teraz pozostawał mu już tylko jeden problem — musiał się upewnić, że walka zostanie

stoczona na terenie wybranym przez niego, a nie przez Turańczyków. Pomiędzy ludźmi

Conana a skalnym grzbietem rozciągał się rozległy pustynny teren, otwarty i pozbawiony

osłony, lecz z pewnością pełen dziur i szczelin, które mogły uwięzić nogę konia i stać się

zgubą dla jeźdźca.

Conan przeczytał parę książek o sztuce wojennej i uznał, że większość ukazuje jako

umiejętności niemal czarnoksięskie to, co wynika po prostu ze zdrowego rozsądku. W żadnej

natomiast nie znalazł stwierdzenia, o którego prawdziwości był zawsze przekonany: Koń,

który nigdy wcześniej się nie potknął, potknie się, gdy będziesz na nim jechał, ratując swe

życie.

Machnął ręką w kierunku grzbietu i obrócił się w siodle, krzycząc do Afghuli:

— Dotrzemy tam przed nocą. Łucznicy — do tyłu! I wypruję flaki z każdego, kto

zmarnuje strzały.

Wprawdzie Afghuli nie byli tak dobrymi łucznikami jak konni strzelcy z Turanu, których

śmiało można było zaliczyć do najlepszych na świecie, ale ścigający utworzą z czasem duży

cel. Łucznicy ściągnęli nieco wodze, podczas gdy reszta popędziła konie ostrogami. Dookoła

oddziału zawirował kurz, gdy zmieniali szyk przed ostatnią galopadą. Kurz zawirował też za

ich plecami, gęstszy i wyższy niż poprzednio. Conan rzucił za siebie ostatnie spojrzenie.

Wydało mu się, że rozpoznaje turańskie sztandary. Pochylił głowę, uderzył konia piętami i

rozpoczął wyścig, w którym stawką było życie.

 

W komnacie o nagich skalnych ścianach, ulokowanej w zboczu Doliny Mgieł, siedziała

kobieta. Spoczywała na niedźwiedziej skórze rzuconej na turański dywanik, a przed nią stał

puchar na wino wykonany z pozłacanego brązu. Miał cztery uchwyty i szeroką podstawkę.

Widniały na niej starodawne, wręcz archaiczne runy, które znali tylko czarodzieje i o których

nawet oni mówili tylko szeptem.

Pani Mgieł była tak naga jak komnata, w której się znalazła. Miała na sobie tylko

naszyjnik, bransolety i wieniec z górskiego kwiecia. Jedna z Panien zerwała je w nocy i

przyniosła tutaj jeszcze przed świtem, gdzie pozostawało w chłodnym cieniu. Wieniec wciąż

był tak świeży, że z pomiętych szarozielonych liści spływały na piersi kobiety ostatnie krople

rosy.

Pani Mgieł — nigdy nie wybrała sobie jakiegoś innego imienia — sięgnęła pod

niedźwiedzią skórę i wydobyła spod niej ciężki, pociemniały ze starości brązowy dysk. Pod

patyną stuleci ledwo można było rozpoznać pieczęć Kuli w Atlantis.

Nie wiedziała, czy w brązie tkwi jakiś potężny czar. Wiedziała tylko, że w jej ręce nigdy

nie trafiło nic równie przydatnego. I to wystarczyło. Parający się magią czynią najlepiej i żyją

najdłużej (o ile troszczą się o to tak jak Pani Mgieł), jeśli zajmują się tą magią, którą poznali i

opanowali — podobnie jak każdy śmiertelnik, który może rozkazywać mocom pochodzącym

z królestwa mroku.

Zmieniła pozycję, by sięgnąć pucharu. Uczyniła to z leniwym wdziękiem na wpół

przebudzonego kota. Położyła brązowy dysk na pucharze, tak że spoczął nieco poniżej brzegu

i całkowicie zakrył kielich.

Gdy Pani Mgieł poruszyła się, na jej piersi spadły kolejne krople rosy. Żaden mężczyzna

nie potrafił patrzeć na te piersi obojętnie, a przecież i reszta jej ciała nie była niemiła dla oka.

Gdyby tylko zechciała dzielić z kimś łoże, znalazłaby kochanka znacznie łatwiej niż

większość kobiet. Gdyby zechciała i gdyby jej oczy były inne. Choć kształtem i rozmiarem

nie różniły się od oczu ludzkich, miały złoty odcień, jakiego nie można było ujrzeć u żadnego

człowieka. W dodatku źrenice były pionowe jak u kota. Ich głęboka czerń, kontrastująca ze

złotymi tęczówkami, sprawiała koszmarne wrażenie.

Każdy, widząc jej ciało, uznałby Panią Mgieł za człowieka. Gdyby jednak spojrzał w te

niesamowite oczy, zmieniłby zdanie i uciekał tak szybko, że mógłby go dogonić tylko jej

śmiech lub czary.

Władczyni Mgieł przycisnęła palec do pucharu, by sprawdzić, czy brązowa pieczęć mocno

się trzyma. Nie rozległ się żaden szczęk. Uśmiechnęła się, a jej oczy zwęziły się w kocie

szparki — jak zawsze, gdy zaczynała patrzeć nimi na świat rozciągający się poza granicami

wiedzy, jaka przystoi człowiekowi. Potem oparła delikatnie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin