Conan -13 -Conan niezwyciężony.doc

(940 KB) Pobierz
ROBERT JORDAN

ROBERT JORDAN

  

  

  

CONAN NIEZWYCIĘŻONY

  

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE INVINCIBLE

PRZEŁOŻYŁ A. G.

 

1

  

   Lodowaty wiatr huczał wśród bezdennych przepaści brunatnych Gór Kezankijskich. Najzimniej było tam, gdzie rozbijał się o ponury kamienny bastion wyrastający w sercu masywu ze zbocza potężnej bezimiennej góry. Zuchwali górscy wojownicy, nie znający strachu przed człowiekiem ni zwierzem, szerokim łukiem omijali tę nieprzystępną fortecę i czynili magiczne znaki, by odegnać zło.

   Czarownik Amanar ruszył przez wydrążony pod górą korytarz, a za nim poszli jego upiorni towarzysze. Był szczupłym i na swój sposób przystojnym mężczyzną, z elegancko przystrzyżoną czarną brodą. Wśród jego krótkich włosów wiły się na podobieństwo węży białe kosmyki, w oczach zaś iskrzyły się czerwone punkciki, które nadawały jego wzrokowi niesamowity wyraz i zniewalały każdego, kto nie miał na tyle rozsądku, by natychmiast zniknąć mu z pola widzenia.

   Jego pomocnicy — widziani z pewnej odległości — mogli na pierwszy rzut oka uchodzić za zwykłych ludzi. Ich twarze miały jednak dziwnie ostre rysy, oczy błyskały czerwono spod grzebieniastych hełmów, skórę pokrywała wężowa haska, a palce długich, zbrojnych w dzidy rąk kończyły się szponami. Każdy z nich, z wyjątkiem tego, który szedł bezpośrednio za Amanarem, miał u boku krzywą szablę. Sitha, najwierniejszy ze sług czarownika, niósł obosieczny topór. Oddział dotarł do dwuskrzydłowych wysokich drzwi w skalnej ścianie pokrytej reliefami wyobrażającymi węże.

   — Sitha — rzekł Amanar i nie zatrzymując się, wszedł do środka.

   Człekojaszczur ruszył za nim i zamknął drzwi za swym panem, który ledwie raczył to zauważyć. Nie zwrócił też uwagi na dwoje nagich więźniów, mężczyznę i kobietę, którzy — związani i zakneblowani — leżeli za kolumnadą wielkiej komnaty.

   Mozaika na podłodze przedstawiała wielkiego węża otoczonego czymś, co mogło być promieniami słońca. Splątane węże na plecach szaty Amanara obejmowały jego ramiona. Ich głowy wydawały się poruszać na jego piersi, oczy zaś iskrzyły się jak żywe.

   — Mężczyznę, Sitha — rozkazał czarownik. Więźniowie rozpaczliwie próbowali zerwać więzy. Lecz pokryty łuską pomocnik kat, o mięśniach kowala, był wielokrotnie silniejszy od skazańca, toteż w mgnieniu oka nieszczęśnik legł z rozkrzyżowanymi rękami i nogami na czerwonobrązowym marmurowym bloku.

   Wąskie wyżłobienie biegnące wokół ołtarza kończyło się odpływem, pod którym stała złota czara. Sitha wyrwał więźniowi knebel z ust i odszedł.

   Przywiązany do ołtarza skazaniec — blady Ofita — zgrzytnął zębami.

   — Kimkolwiek jesteś, synu ciemności, nic ze mnie nie wydobędziesz, nie będę skamlał o życie! Słyszysz? Słowo skargi nie skala mych ust, parszywy psie! Nie będę…

   Amanar wydawał się go nie zauważać. Pod swą szatą namacał amulet: złotego węża w łapach srebrnej łasicy. Ten amulet go chronił, i nie tylko on. Czarownik troszczył się o swoje bezpieczeństwo, lecz — jak dotąd — zawsze spotykał się z siłami, którym mógł stawić czoło i które pokonywał.

   Stygijscy prostacy, nazywający siebie Magami Czarnego Kręgu, tak beztrosko pozwolili mu zdobywać wiedzę pod swoim nosem, gdyż z pewnością wierzyli w jego szacunek i oddanie. Nie domyślali się — dopóki nie było już za późno — jak nimi w głębi duszy pogardzał. Chełpili się swoją władzą w służbie Seta, boga ciemności, lecz żaden z nich nie odważył się choćby zajrzeć do strasznej Księgi Tajfunu. A on się odważył.

   Teraz zaczął od egzorcyzmów. Za ołtarzem buchnął dym, czerwonozłoty jak ogień. Dalej otwarła się czarna otchłań bez końca. Zdjęty przerażeniem Ofita dzwonił zębami, lecz milczał.

   Wszyscy wiedzieli, że umysł ludzki nie może pojąć strasznej Księgi, choćby jednego jej słowa. Śmiałek, który by się na to poważył, jeśliby nie zginął, na pewno by oszalał. Lecz Amanarowi się udało. Co prawda zdążył się nauczyć tylko jednej jedynej strony. Potem nadprzyrodzone siły Księgi, opanowawszy jego rozum i zamieniwszy jego kości w galaretę, boleśnie go zraniły. Na podobieństwo wyjącego wilka musiał uchodzić z miasta Khemi na pustynię. Targany obłędem na spalonym słońcem bezwodnym pustkowiu, na wieki zachował ową stronę w pamięci. Śmierć nie miała już doń przystępu. Dym ukształtował się w postać. Milczącemu Oficie oczy zaczęły wychodzić z orbit. Kobieta próbowała krzyczeć poprzez knebel. Nad nimi w falującym dymie poruszała się złocista czaszka — ni to węża, ni jaszczura — otoczona wieńcem dwunastu wysokich na chłopa macek. Złotołuski korpus węża ginął w mroku, sięgając dalej, niż oko mogło dojrzeć. Rozwidlony język kołysał się pomiędzy ostrymi kłami. Oczy — iskrzące się ogniem wszystkich kuźni świata — spoglądały na czarownika chciwie, jak mu się wydawało. Pospiesznie położył rękę na amulecie.

   Umierając z pragnienia, wlókł się przed laty poprzez spalony słońcem piach i — niezdolny umrzeć — przypomniał sobie stronę Księgi. Wreszcie dotarł do Pteion — nawiedzonych przez duchy ruin miasta, opuszczonego jeszcze w czasach ponurego Acheronu, gdy Stygia była tylko piaszczystą pustynią.

   W jego bezimiennych, zapomnianych podziemiach odnalazł Morath–Aminee. Wtrącono go tam, gdyż wystąpił przeciwko Setowi wówczas, gdy ci, którzy dziś zwą się ludźmi, chodząc na czworakach, szukali pędraków pod kamieniami. Owa strona — czyż nigdy nie przestanie go palić jak napisana żywym ogniem? — pozwoliła mu uwolnić boga demonów, uczynić go sobie powolnym — choć więzy były kruche — i ustrzec się niebezpieczeństwa.

   Znalazł Moc.

   — Morath–Aminee! — zawołał głosem podobnym do syku i śpiewu zarazem. — O, Pożeraczu Dusz, którego trzecim imieniem jest Śmierć. ,Ty, który i zsyłasz śmierć, i słuchasz o śmierci. Twój sługa Amanar przynosi ci tę ofiarę!

   Wyciągnął rękę. Sitha podał mu sztylet o złotej rękojeści i złoconej klindze. Ofita rozwarł usta do krzyku, ale zdołał tylko zacharczeć, gdy czarownik podrzynał mu gardło.

   Złote macki boga demonów wyciągnęły się po człowieka na ołtarzu, starannie omijając Amanara.

   — Twój pokarm, o Morath–Aminee! — zaśpiewał czarownik. Patrzył ofierze w oczy i czekał na właściwy moment. Groza odmalowała się na twarzy Ofity, gdy stało się dlań jasne, że umiera. A wszak nie odnalazł jeszcze śmierci. Nie miał tyle szczęścia.

   Amanar w duchu usłyszał, jak bóg demonów cmoka z zadowoleniem. Z oczu Ofity biła rozpacz. Pojął oto, że zabrano mu więcej niż życie. Czarownik patrzył, jak oczy te tracą życie, lecz nie stają się martwe — jak zmieniają się w puste okna do bezdusznej głębiny. — Proś mnie o śmierć! — rozkazał.

   Zrozpaczony skazaniec próbował to uczynić, lecz nie zdołał dobyć z siebie głosu.

   Amanar się uśmiechnął. Pierś więźnia się otwarła i czarownik wyjął z niej pulsujące serce. Poruszało się jeszcze, gdy trzymał je przed oczami Ofity.

   — Giń! — rozkazał.

   Bóg demonów uwolnił człowieka, którego ciało wreszcie pogrążyło się w śmierci.

   Sitha podszedł do mistrza ze złotą tacą. Czarownik położył na niej serce; miało ono znaleźć zastosowanie w jego tajemnym rzemiośle. Lnianą chustką, podaną przez człekojaszczura, osuszył zakrwawione ręce.

   — Amanarze! — Syczący głos boga demonów odbijał się od ścian. — O, bezduszny. Używasz mego daru ofiarnego do własnych celów!

   Amanar rozejrzał się pospiesznie.

   Kobieta wiła się, bliska obłędu, i nie słyszała nic oprócz własnego, tłumionego kneblem krzyku. Sitha wrócił do drzwi komnaty, jakby nic do niego nie dotarło. Jak inni, S’tarra był w zasadzie niezdolny do samodzielnego myślenia — potrafił tylko wykonywać rozkazy. Położył więc serce w zaklętej czarze, aby zachowało świeżość. Dopiero wykonawszy rozkaz, mógł zwrócić uwagę na coś poza nim — o ile oczywiście jego bezduszny umysł zdołałby cokolwiek zarejestrować.

   Czarownik, okazując pokorę, spuścił głowę na piersi.

   — O, Wielki Morath–Aminee, jestem twoim uniżonym sługą. Sługą, który cię uwolnił z więzienia ciemności.

   Bogowie–demony nie zapominają, w każdym razie nie tak jak ludzie. Jeśli jednak są ludziom coś winni, często wolą o tym nie pamiętać.

   Złotołuska macka wyciągnęła się po Amanara. Ten, by nie uciec, przywołał na pomoc całą swoją siłę woli. Macka się cofnęła.

   — Nadal nosisz amulet?!

   — O, Największy, potężniejszy od ludzi i nadludzkich mocy! Wobec ciebie jestem tak mały i słaby, że mógłbyś, nawet tego nie zauważywszy, zgnieść mnie niczym chrząszcza na drodze. Amulet noszę tylko dlatego, żebyś mnie nie zapomniał i oszczędził, abym mógł ci nadal służyć i głosić chwałę twoją.

   — Służ mi wiernie. Wtedy w owym dniu, kiedy pojmę Seta, jak ongiś on mnie, zapanuję nad krainą ciemności, a tobie dam władzę nad tymi, którzy zwą się ludźmi. Ty zaś będziesz sprowadzał ich do mnie, abym się nimi pożywiał.

   — Twoje słowo jest dla mnie rozkazem, o Wielki Morath–Aminee!

   Amanar zauważył, że Sitha wrócił z dwoma innymi S’tarra. Czarownik uczynił władczy gest i tamci dwaj pospieszyli do zakrwawionego ołtarza. Jeszcze zanim doszli do bloku marmuru, upadli na kolana i pochylili głowy. Tak skuleni odwiązali ofiarę od ołtarza i wynieśli, nie śmiąc podnieść oczu w obliczu boga demonów.

   Rozległo się pukanie do wrót. Zdumiony czarownik odwrócił się. Kto się ośmiela przeszkadzać w ceremonii?!

   Pukanie się powtórzyło. Amanar wzdrygnął się, słysząc szept boga demonów:

   — Idź, Amanarze. To bardzo ważne.

   Czarownik rzucił jeszcze przez ramię niespokojne spojrzenie na złocistą wężowatą postać, nieruchomo trwającą nad ołtarzem. Ogniste oczy obserwowały go — czyżby z rozbawieniem?

   — Przygotuj następną ofiarę, Sitha.

   Łuskowate ręce podniosły z ziemi rozpaczliwie wijącą się kobietę.

   Naprzeciwko S’tarra stał zdenerwowany otyły Turańczyk ze spiczastą brodą. Jako że był w falującej żółtej szacie, wyróżniał się wśród uzbrojonych po zęby strażników o pustych czerwonych oczach. Amanar szybko zamknął drzwi, nie pozwalając przybyszowi zajrzeć w głąb komnaty. Wielu ludzi mu służyło, lecz mało komu mógł ufać. Nie nadszedł jeszcze czas, aby dowiedzieli się, kim jest ten, któremu służą.

   — Jak śmiałeś opuścić Aghrapur, Tewfiku? — sapnął. Tłuścioch uśmiechnął się przymilnie i skrzyżował ręce na piersi.

   — To nie moja wina, mistrzu. Błagam, miej to na uwadze.

   — Co tam bełkoczesz, człowieku?

   — O, mistrzu! Tego, czego miałem pilnować, nie ma już w skarbcu króla Yildiza.

   Amanar zbladł; Tewfik, pomyślawszy, że to z gniewu, wzdrygnął się przerażony. Strażnicy niepewnie przestępowali z nogi na nogę.

   Nie gniew jednak owładnął czarownikiem, lecz strach. Amanar złapał Turańczyka za fałdy szaty i uniósł w górę.

   — Gdzie to teraz jest? Gadaj, człowieku, jeśli ci życie miłe!

   — W Shadizar, mistrzu! Przysięgam!

   Amanar prychnął gniewnie i zamyślił się. Skoro Morath–Aminee wiedział, jak ważną wiadomość przyniósł przybysz, to wiedział też, co znalazło się w Shadizar. Potrzebna była nowa skrytka — ale wpierw musiał odzyskać to, co zginęło, i za wszelką cenę chronić przed Morath–Aminee. Musiał zatem wejść z tym w zasięg działania boga demonów. Co za ryzyko!

   Wcale nie był pewien, że jeszcze trzyma w ręce rytualny sztylet, dopóki nie wbił go w pierś Turańczyka. Spojrzał w patrzące nań z nienawiścią oczy i poczuł żal. Do tylu spraw używał ludzi… Doprawdy, byli zbyt pożyteczni, by ich tak po prostu wyrzucać na śmietnik.

   Czarownik poczuł lekki ucisk na piersi. Spojrzał — i ujrzał rękojeść sztyletu, wbitego ręką Tewfika. Z pogardą odepchnął od siebie konającego, wyciągnął wbity sztylet i przysunął do oczu rzężącego w ostatnich drgawkach człowieka klingę, na której nie było kropli krwi.

   — Głupcze! — rzucił. — Dopóki nie zabijesz mej duszy, żadna ludzka broń nie będzie mi straszną!

   Odwrócił się. Biorąc pod uwagę wieczny apetyt strażników na świeże mięso, niewiele zostanie z Tewfika. Przede wszystkim jednak trzeba dobrze zaopatrzyć Morath–Aminee, by mieć dość czasu na zrobienie tego, co konieczne. Trzeba załatwić więcej więźniów — Pożeracz Dusz żąda ofiar.

   Wrócił do komnaty ofiarnej.

 

2

  

   Shadizar ze swymi purpurowymi kopułami i spiczastymi wieżami nie bez powodu zwany był „bezecnym miastem”. To określenie w pełni uzasadniały wszeteczeństwa jego mieszkańców — zarozumiałych arystokratów, ich cynicznych małżonek i obwieszonych perłami córek. Ale ich występki były niczym w porównaniu z codziennym życiem części miasta zwanej Sheddomem. Jej ciasne ulice i brudne zaułki były siedliskiem złodziei, bandytów, handlarzy żywym towarem, płatnych morderców i wszelkiego śmiecia ludzkiego. Życie człowieka było tam warte najwyżej parę miedziaków, a dusza po nim nie miała żadnej wartości.

   Zwalisty młodzian, przeciągający się w łóżku na piętrze oberży Abuletesa w samym sercu Sheddomu, najwyraźniej nie zaprzątał sobie głowy myśleniem o tych, którzy być może w tej samej chwili oddawali ducha na śmierdzącym bruku. Jego lodowate błękitne oczy spoczywały na siedzącej naprzeciw niego kobiecie o oliwkowej skórze. Za całą odzież służył jej złocony mosiężny napierśnik, który raczej uwypuklał, niż zasłaniał jej piersi. Cienkie jak welon spodnie, rozcięte od talii po kostki, i szeroki na dwa palce złocony pas na krągłych biodrach dopełniały stroju. Na palcach miała cztery pierścionki, każdy z innym kamieniem: zielony perydot i czerwony granat na lewej, a bladoniebieski topaz i czerwono–zielony aleksandryt — na prawej ręce.

   — Nie mów tak, Conanie — mruknęła, nie patrząc na niego.

  — Nie mów jak? — warknął.

   O ile jego twarz, jeszcze bez śladu zarostu, zdradzała, że liczył sobie nie więcej niż dwadzieścia wiosen, o tyle z oczu widać było, że nie przesiedział tych wiosen za piecem.

   Zrzucił z siebie futrzaną kołdrę i zaczął się ubierać. Jak zawsze, najpierw zatroszczył się o broń. Zawiesił przy boku stary, szeroki miecz w pochwie z końskiej skóry, a na lewym przedramieniu — czarny karpazyjski sztylet.

   — Za to, co innym sprzedaję za dobrą cenę, od ciebie nie chcę ani grosza. Mało ci?

   — Nie ma potrzeby, żebyś to sprzedawała, Semiramis. Jestem najlepszym złodziejem w Shadizar, a może i w całej Zamorze.

   Zaśmiała się. Jego palce kurczowo zacisnęły się na rękojeści miecza. W rzeczy samej nie przechwalał się, choć ona mogła o tym nie wiedzieć. Czyż nie zabijał czarowników, nie wykańczał nieśmiertelnych? Czy nie uratował jednego tronu, a innego nie obalił? Któż z jego rówieśników zdążył tyle dokonać? Lecz nigdy z nią o tym nie rozmawiał, bo dla złodzieja sława jest początkiem końca.

   — Jesteś wspaniały! — zaśmiała się drwiąco. — Ale co z tego masz? Wszystko, co ukradniesz, przecieka ci przez palce!

   — O, Cromie! Czy to z powodu pieniędzy nie chcesz być moja?

   — Głupiś! — prychnęła. I zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wyszła z pokoju z dumnie uniesioną głową.

   Przez chwilę patrzył tępo w ścianę. Semiramis nie miała pojęcia, w jaką kabałę się wpakował. Naprawdę był najzręczniejszym włamywaczem w Shadizar i właśnie to ściągnęło nań niebezpieczeństwo. Brzuchaci kupcy i nadęci arystokraci, których piękne komnaty nie miały przed nim tajemnic, postanowili wyznaczyć nagrodę za jego głowę. Próbowali też wciągnąć go w zasadzkę, proponując mu wysoką sumę za odzyskanie zdradzieckiego listu czy też podarku przesłanego nie tej kobiecie, dla której był przeznaczony.

   Wyznaczyli nagrodę zapewne nie tyle z powodu kradzieży, ile dlatego, że za dużo wiedział o ich tajemnicach. Nie mówiąc już o sympatii, jaką ich gorącokrwiste córki, ku wściekłości ojców, darzyły silnego i przystojnego barbarzyńcę.

   Rozdrażniony, zarzucił sobie na szerokie ramiona czarną chauriańską pelerynę ze złotym ornamentem. Dość rozmyślań — jest złodziejem i czas się zabrać do pracy.

   Po zniszczonych schodach zszedł do przepełnionej izby gościnnej.

   Z wściekłością zgrzytnął zębami. Semiramis siedziała na kolanach wąsatego kothyjskiego handlarza niewolników, odzianego w pasiastą pelerynę. Na jego tłustych rękach błyszczały złote bransolety, a z ciemnego ucha zwisał duży złoty kolczyk. Prawa ręka ciemnoskórego handlarza spoczywała na łonie Semiramis, lewa myszkowała pod stołem. Kothyjczyk szeptał coś dziewczynie do ucha, ona zaś chichotała, prężąc się zalotnie.

   Conan podszedł do szynkwasu i udawał, że nie widzi radosnej parki.

   — Wina! — rzucił.

   Pogrzebał chwilę w skórzanej sakiewce i wyciągnął parę miedziaków.

   Tłusty Abuletes zgarnął pieniądze i postawił przed Conanem bukłak kiepskiego wina. Tłuste, brudne podgardle wylewało mu się z kołnierzyka spłowiałego żółtego kitla. Głęboko osadzone oczy mogły co do grosza ocenić zawartość sakiewki gościa na dwadzieścia kroków. W milczeniu stał za szynkwasem. Z nieruchomą twarzą taksował wzrokiem Conana.

   Woń cienkiego wina i przypalonej w kuchni pieczeni mieszała się z ulicznym fetorem, wdzierającym się do izby w ślad za każdym wchodzącym. Noc miała nadejść nieprędko, lecz przy stołach tłoczyli się już kieszonkowcy, uliczni łotrzykowie i stręczyciele. Piersiasta dziwka z mosiężnymi dzwoneczkami u łydek i dwoma pasami żółtego jedwabiu zamiast spodni wdzięczyła się z uwodzicielskim uśmieszkiem. Conan prześlizgnął się wzrokiem po obecnych, bacząc, co się tu mogło zdarzyć.

   Kezankijczyk w turbanie przyglądał się dziwce, oblizując się łakomie. Równie chciwie spoglądali na nią dwaj ciemnoskórzy Persowie w pludrach i skórzanych kaftanach. Bójka wisiała w powietrzu.

   Turański fałszerz pieniędzy mamrotał coś do siebie nad dzbanem wina. Było publiczną tajemnicą, że niedawno strasznie go oszukano. W napadzie wściekłości mógł poszukać odwetu na kimkolwiek. Jego długi na trzy stopy ilbarzyjski miecz doskonale się do tego nadawał.

   Wróżka przepowiadała przyszłość z kart trzeciemu Persowi. Ten, odziany jak pozostali dwaj, miał jeszcze dodatkowo srebrny łańcuch na piersi.

   — Coś nowego, Conan? Jak będzie? — zagadnął nagle Abuletes.

   — Jak będzie? — powtórzył jak echo młodzieniec. Nie myślał o słowach gospodarza. Wróżka nie była ohydną staruchą, jakich wiele w tym zawodzie. Kasztanowe włosy, wymykające się spod kaptura szerokiej brązowej peleryny, zgrabnie obejmowały sercowatą twarz. Znad szerokich kości policzkowych lekkim zezem spoglądały szmaragdowozielone oczy. Ubrana była niebogato, lecz ręce miała wypielęgnowane.

   — Czy ciebie naprawdę nie obchodzi nic, co nie dotyczy twoich kradzieży? — warknął Abuletes. — W ciągu ostatnich miesięcy na turańskim szlaku zginęło bez śladu siedem karawan. Tiridates wysłał wojsko w pościg za Czerwoną Sokolicą, ale mimo najszczerszych chęci nie zdołali nie tylko jej schwytać, lecz nawet chociażby z daleka ją zobaczyć. Wkrótce ma wyruszyć następna wyprawa. Czy się powiedzie? Jeśli znów wrócą z pustymi rękami, to dla uspokojenia kupców król będzie musiał przynajmniej zrobić porządek w Sheddomie.

   — Parę razy już próbował — zaśmiał się Conan. — I, jak dotąd, nic się nie zmieniło.

   Pers powiedział coś, szczerząc zęby w brzydkim uśmiechu. Pomyślał to samo co ja — przemknęło młodzieńcowi przez głowę. Semiramis jest sama sobie winna. Nie musiała tak ostentacyjnie na moich oczach…

   Nie spoglądając na parkę po drugiej stronie izby, zapytał:

   — Skąd wiesz, że to Czerwona Sokolica? Mówiłeś, że zginęło siedem karawan. Nie za dużo jak na nią jedną?

   Abuletes wzruszył ramionami.

   — Jak nie ona, to kto? Kezankijczycy? Widziałeś kiedy w tamtych stronach Kezankijczyków? Zostaje tylko ona. W końcu nie wiadomo, ilu ma ludzi. Mówi się, że do pięciuset, wytresowanych i posłusznych jak sfora psów.

   Conan miał już na końcu języka ciętą odpowiedź, ale przy stoliku wróżki zaczęło się robić gorąco. Pers położył na jej ramieniu rękę, którą ona strząsnęła. Wtedy złapał ją za pelerynę i podniecony szepnął jej coś do ucha, brzęcząc sakiewką.

   — Poszukaj sobie chłopca! — prychnęła. Wierzchem dłoni uderzyła go w twarz, aż poszło echo. Pers się zatoczył. Z czerwonym obliczem chwycił szeroki turański sztylet.

   — Ty dziwko! — ryknął.

   Dwa tygrysie skoki… i Conan był przy nich. Zacisnął rękę na ramieniu Persa i podniósł go z krzesła. Ten zamierzył się, by pchnąć młodzieńca sztyletem… nagle sztylet wyślizgnął się ze zwiotczałych palców. Żelazny uchwyt Conana przerwał dopływ krwi do dłoni.

   Barbarzyńca pogardliwie cisnął Persa pomiędzy stoły.

   — Odczep się od niej! — rzucił ostro.

   — Ty draniu! — zawył Pers.

   Lewą ręką wyrwał turańskiemu fałszerzowi ilbarzyjski miecz i ruszył na Conana.

   Młodzieniec zahaczył stopą o przewrócone krzesło i pchnął je pod nogi napastnika. Pers wpadł na nie i się przewrócił. Próbował się podnieść, lecz jego szczęka spotkała się z ciężkim butem Conana. Legł bez ruchu na ziemi obok stóp Turańczyka. Ten odebrał mu swój miecz i pożądliwie wpatrywał się w nabitą sakiewkę Persa.

   Conan zwrócił się do pięknej wróżki (czy mu się tylko zdawało, czy naprawdę widział sztylet znikający pod jej falującą peleryną?).

   — Skoro mamy już spokój z tym gościem, czy pozwolisz zaprosić się na wino?

   Wydęła wargi.

   — Obeszłabym się bez pomocy barbarzyńców.

   Spojrzała w lewo, a Conan rzucił się w prawo. Zakrzywiona perska szabla zamiast w jego szyję trafiła w blat stołu.

   Młodzieniec pochylił się, zerwał na nogi i wyciągnął z pochwy swój miecz. Dwaj Persowie stali naprzeciwko, o długość stołu od niego. Wyglądali na doświadczonych wojowników. Przy sąsiednich stołach nagle zrobiło się pusto, lecz przy pozostałych goście nadal zajmowali się swoimi sprawami. Krwawe bójki były przecież w szynkach Sheddomu na porządku dziennym i rzadko się zdarzało, by nikt w nich nie zginął.

   — Ty blade szczenię! Twoja matka nie znała imienia twojego ojca! — zaczął go lżyć jeden z nich. — Pociąłeś naszego i myślisz, że to przeżyjesz? Ty bękarcie z Północy…

   Conan miał dość tej rozmowy. Wydał z siebie dziki okrzyk bojowy Cymmeryjczyków, wzniósł miecz ponad głowę i ruszył do ataku. Stojący najbliżej Pers z ironicznym uśmiechem tak wymierzył pchnięcie, by przebić barczystego chłopaka, nim ten zada potężny cios. Lecz Conan przewidział to. W ostatniej chwili uchylił się i przykucnął z lewą nogą wysuniętą w bok.

   Zobaczył śmierć w wytrzeszczonych ciemnych oczach swego przeciwnika. Gdy tylko błyszcząca klinga szabli Persa ze świstem przecięła powietrze nad jego głową, ostrze miecza Conana obróciło się, przecięło kaftan i zagłębiło w piersi napastnika.

   Czując, jak pod morderczym ciosem rozstępują się kości, barbarzyńca kątem oka dojrzał ostatniego Persa, który nacierał na niego z wściekle wyszczerzonymi zębami. Wbił ręce w brzuch konającego, wyprostował się i rzucił nim w napastnika. Trup wylądował pod nogami towarzysza. Ten przeskoczył przez niego. Błysnęła zakrzywiona klinga. Miecz Conana odbił jednak szablę, a wracając ugodził przeciwnika w szyję.

   Pers z niedowierzaniem wybałuszył oczy. Zatoczył się do tyłu i padł na wznak, przewracając na siebie stół, którego próbował się przytrzymać.

   Semiramis szła na górę, a ciężka ręka Kothyjczyka władczo spoczywała na jej krągłym pośladku.

   Conan wzruszył ramionami i wytarł klingę miecza w pludry ostatniego przeciwnika. Czort z nią, skoro jeszcze nie zauważyła, że miała lepszego! Odwrócił się do stolika wróżki — był pusty. Zaklął wściekle.

   — Kolejny trup — warknął Abuletes.

   Tłusty gospodarz klęczał nad Persem, trzymając w ręku jego srebrny łańcuch — dłuższy, niż się to wcześniej wydawało.

   — Skręciłeś mu kark. Na kamienie Hanumana, Conanie, zabiłeś mi trzech kolejnych gości. Lepiej byłoby, gdybyś w przyszłości nie zaszczycał tego lokalu swoją obecnością.

   — Odczep się! — rzucił rozdrażniony młodzieniec. — Przynajmniej nie będę musiał pić tych pomyj, które nazywasz winem. A teraz przynieś mi najlepszego wina, jakie masz. Na ich koszt!

   Usiadł przy stole pod ścianą i ponuro się zamyślił. Myślał o kobietach. Ta ruda mogła okazać trochę wdzięczności. Ostatecznie uchronił ją co najmniej przed paroma guzami, a może i przed czymś dużo gorszym. A Semiramis…

   Abuletes postawił przed nim gliniany dzban i wyciągnął brudną rękę. Conan spojrzał znacząco na ostatniego z trzech zabitych Persów, którego dwaj ulicznicy, zarabiający w szynku takimi i podobnymi posługami, właśnie wyciągnęli za drzwi. Barbarzyńca widział wyraźnie, jak wszystkie trzy sakiewki zniknęły pod poplamionym fartuchem Abuletesa. Po chwili namysłu karczmarz wytarł ręce w fartuch i odszedł.

   Conan utopił swe troski w winie.

  

   Stoliki, opuszczone przez gości w czasie walki, wkrótce znów się zapełniły. Nikt nawet nie spojrzał na wywleczone z sali zwłoki, a karczemny gwar nie umilkł ani na chwilę. Pomaga dziewka z zachwytem spojrzała na szerokie bary barbarzyńcy, lecz widząc jego wściekłą minę, zwróciła się ku innym.

   Conan zastanawiał się, co dalej. Wypił czwarty dzbanek słodkawego wina. Normalna złodziejska zdobycz, nawet trochę lepsza, nie zmieni jego położenia. Wszak gdyby był bogatszy, ruda na pewno popatrzyłaby na niego łaskawiej i z większą wdzięcznością, a i Semiramis nie spieszyłaby się tak bardzo do pracy.

   Za złote kielichy ze skarbców tłustych kupców i perłowe naszyjniki z nocnych stolików pysznych szlachcianek złodzieje otrzymywali jedną dziesiątą ich rzeczywistej wartości. A gospodarować pieniędzmi Conan nie potrafił — czego nie wydał na dziwki, to przepijał albo przegrywał. Jeśli miał do czegoś dojść, musiał dobrze zarobić na jednym włamaniu. Tylko gdzie?

   Oczywiście w pałacu. Król Tiridates miał nieprzebrane skarby, każde dziecko o tym wiedziało. Podobnie jak o tym, że król dużo pił, odkąd ponury czarownik Yara stał się faktycznym władcą Zamory. Sprawiedliwość wymagała, by Tiridates obdarzył odrobiną swego majątku człowieka, który doprowadził do upadku Yary. Król jednak nic nie wiedział o czynach tego człowieka. A nawet gdyby wiedział, to i tak nie pozbyłby się dobrowolnie części swego bogactwa.

   Coś jest mi przecież winien, pomyślał Conan. I nie będzie kradzieżą, jeżeli wezmę, co moje. Nawet bez wiedzy Tiridatesa.

   Poza tym niedaleko Shadizar leżała Larsha — prastare zaklęte miasto. Pochodzenie tych zniszczonych wież i przegniłych murów ginęło w mrokach niepamięci, ale każdy wiedział, że są tam skarby. I że na tych skarbach ciąży klątwa.

   Przed dziesięciu laty, gdy Tiridates był jeszcze zdrowym, przedsiębiorczym monarchą, wysłał — w biały dzień! — za mury Larshy kompanię wojska. Nie wrócił nikt, a krzyki ginących wprawiły dwór i gwardię przyboczną w takie przerażenie, że wszyscy uciekli na łeb, na szyję, król zaś nie miał innego wyjścia, jak uciekać razem z nimi.

   Trudno powiedzieć, czy ktoś od tamtego czasu próbował szczęścia w zaklętych ruinach. Pewne było, że nikt stamtąd nie wrócił.

   Conan nie bał się klątwy. Czyż nie okazał się już postrachem czarowników? Nie miał też oporów przed włamaniem do królewskiego pałacu. Ale co było lepsze? Wyniesienie wystarczającej ilości skarbów z pałacu wcale nie było prostsze od ich wydobycia z zaklętych ruin. Co się bardziej opłacało?

   Poczuł, że ktoś na niego patrzy. Podniósł wzrok. Kościsty ciemnowłosy mężczyzna o orlim nosie przyglądał mu się uważnie. Odziany był w purpurowy jedwab, a równie purpurowy turban spinała złota brosza. Wspierał się na długiej lasce z gładkiego drewna. Choć nie miał innej broni, najwyraźniej nie obawiał się rabunku. W ogóle nie wyglądało, żeby bał się czegokolwiek.

   — Nazywasz się Conan i jesteś Cymmeryjczykiem. — Nie brzmiało to jak pytanie. — Mówią, że jesteś najlepszym złodziejem w Shadizar.

   — A ty kim jesteś? — spytał Conan ostrożnie. — I dlaczego podejrzewasz w szanowanym obywatelu złodzieja? Jestem żołnierzem Gwardii Królewskiej.

   Przybysz bez zaproszenia usiadł naprzeciw niego. Cały czas trzymał w dłoni laskę, którą najwyraźniej uważał za broń.

   — Jestem kupcem, który handluje bardzo dziwnym towarem. Potrzebuję pomocy najlepszego złodzieja w Shadizar. Zwę się Ankar.

   Uśmiechając się zarozumiale, Conan ryknął nieco wina. Był na bezpiecznym gruncie.

   — Cóż to za nietypowy towar chcesz zdobyć?

   — Najpierw najważniejsze: jestem gotów za to zapłacić dziesięć tysięcy sztuk złota.

   Conan odstawił szklankę tak gwałtownie, że trochę wina wylało mu się na rękę. Dziesięć tysięcy?! Na Croma! Z taką sumą w ręku nie musiałby kraść, tylko samemu dobrze się zabezpieczyć przed złodziejami!

   — Co mam dla ciebie ukraść?

   Przez cienkie wargi Ankara przemknął słaby uśmiech.

   — A więc przynajmniej jedno jest pewne: złodziej Conan to ty. Czy wiesz, że Yildiz z Turanu i Tiridates zawarli układ o zwalczaniu napadów na wyprawy kupieckie wzdłuż granicy między Turanem a Zamorą?

   — Może i wiem, ale co to obchodzi złodzieja?

   — Tak ci się zdaje? To słuchaj dalej: dla przypieczętowania tego paktu, ważnego przez pięć lat, królowie obdarowali się nawzajem prezentami. Yildiz przesłał Tirida — tesowi pięć tancerek oraz złote puzdro, którego pokrywę zdobi pięć ametystów, pięć szafirów i pięć topazów, a znajduje się w nim pięć medalionów, każdy z kamieniem, jakiego ludzkie oko nie widziało.

   Conan był zmęczony mentorskim tonem obcego. Gość uważał go za ciemnego, nieokrzesanego barbarzyńcę. Może i miał rację, ale w każdym razie nie powinien traktować go jak półgłówka.

   — Krótko: mam ukraść medaliony, ale nie puzdro? — Widok rozszerzonych oczu Ankara sprawił mu niemałą satysfakcję.

   Kupiec wziął laskę w obie ręce.

   — Jak na to wpadłeś, Cymmeryjczyku? — Jego głos brzmiał złowieszczo.

   — Sądząc z opisu, puzdro nie jest warte jednej setnej sumy, którą mi proponujesz. Pozostały tylko medaliony. — Zawahał się przez chwilę, myśląc o wieku rozmówcy, i dodał z uśmiechem: — Chyba że chodzi o tancerki…

   Ankar się nie roześmiał. Patrzył na młodzieńca spod półprzymkniętych powiek.

   — Nie jesteś głupi… — przerwał nagle.

   Conan spoważniał. Nie jestem głupi jak na barbarzyńcę! — pomyślał. Pokaże jeszcze temu idiocie barbarzyńcę!

   — Gdzie one są? — warknął. — Jeżeli w skarbcu, to potrzebuję trochę czasu na opracowanie planu i…

   — Tiridates chce, by i na niego spłynęło nieco sławy króla Turanu. Ten prezent jest jawnym dowodem, że Yildiz zawarł z nim układ. Puzdro stoi w przedsionku sali tronowej, tak aby każdy, kto przybywa na audiencję, mógł podziwiać ten wspaniały dar.

   — Mimo to potrzebuję czasu — oświadczył Conan. — Dziesięć dni na niezbędne przygotowania.

   — Wykluczone. Skróć okres przygotowań. Trzy dni!

   — Jeśli się dobrze nie przygotuję, nigdy nie dostaniesz tych medalionów, a moja głowa, zatknięta na oszczepie, znajdzie się koło Zachodniej Bramy. Osiem dni!

   Ankar oblizał czubkiem języka cienkie wargi. Pierwszy raz w życiu działał niepewnie. Jego oczy zaszły mgłą, jakby gubił się we własnych myślach.

   — Phi… Cztery dni, ani chwili dłużej!

   — Pięć dni! — Conan poszedł mu na rękę. — Jeszcze mi życie miłe.

   Oczy Ankara znów się zamgliły.

   — Dobrze, pięć — zgodził się wreszcie.

   — No, to umowa stoi.

   Conan z trudem stłumił chichot. Miał zamiar zdobyć te medaliony jeszcze tej nocy, a certował się o czas, żeby kupiec docenił jego wysiłek. Skoro żądał dziesięciu dni na przygotowanie akcji i po długich targach raczył zadowolić się pięcioma, to ten człowiek uzna go za cudotwórcę, jeśli otrzyma kosztowności jutro rano.

   — Dziesięć tysięcy, Ankar.

   Ciemnoskóry mężczyzna wyciągnął sakiewkę i położył ją na blacie stołu.

   — Dwadzieścia sztuk teraz. Sto, kiedy poznam plan.

   — Nędzna zaliczka, jak na taką sumę — mruknął Conan, lecz w głębi duszy był zdumiony: nawet dwadzieścia sztuk złota stanowiło jego największy jednorazowy zarobek. A jutro rano reszta będzie jego.

   Sięgnął po sakiewkę. Nagle Ankar wyciągnął rękę i położył swoją dłoń na jego dłoni. Młodzieniec odruchowo zadrżał. Ręka kupca była zimna jak u trupa.

   — Zaprawdę powiadam ci, Conanie z Cymmerii — syknął ciemnoskóry — że jeśli mnie oszukasz, będziesz błagał twych bogów, by twoja czaszka istotnie ozdobiła Zachodnią Bramę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin