matura 2006 - odp - PR.pdf

(231 KB) Pobierz
untitled
Miejsce
na naklejkę
z kodem szkoły
dysleksja
MPO-R1A1P-062
EGZAMIN MATURALNY
Z JĘZYKA POLSKIEGO
Arkusz II
POZIOM ROZSZERZONY
Czas pracy 130 minut
ARKUSZ II
MAJ
ROK 2006
Instrukcja dla zdającego
1. Sprawdź, czy arkusz egzaminacyjny zawiera 10stron.
Ewentualny brak zgłoś przewodniczącemu zespołu
nadzorującego egzamin.
2. Arkusz zawiera dwa tematy sprawdzające tworzenie tekstu
własnego w związku tekstem literackim zamieszczonym
w arkuszu. Wybierz jeden z nich i napisz wypracowanie.
3. Pisz czytelnie. Używaj długopisu/pióra tylko z czarnym
tuszem/atramentem.
4. Nie używaj korektora, a błędne zapisy przekreśl.
5. Pamiętaj, że zapisy w brudnopisie nie podlegają ocenie.
6. Możesz korzystać ze słownika poprawnej polszczyzny
i słownika ortograficznego.
7. Wypełnij tę część karty odpowiedzi, którą koduje zdający.
Nie wpisuj żadnych znaków w części przeznaczonej
dla egzaminatora.
8. Na karcie odpowiedzi wpisz swoją datę urodzenia i PESEL.
Zamaluj pola odpowiadające cyfrom numeru PESEL. Błędne
zaznaczenie otocz kółkiem i zaznacz właściwe.
Za napisanie
wypracowania
można otrzymać
łącznie
40 punktów
Życzymy powodzenia!
Wypełnia zdający
przed rozpoczęciem pracy
KOD
ZDAJĄCEGO
PESEL ZDAJĄCEGO
1762509.001.png 1762509.002.png
2
Egzamin maturalny z języka polskiego
Wybierz temat i napisz wypracowanie nie krótsze niż dwie strony, tj. około 250 słów.
Temat 1. Analizując i interpretując wiersz Anny Świrszczyńskiej Budując barykadę
oraz fragment Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego,
przedstaw i porównaj dwa sposoby prezentacji dramatu zwykłych ludzi
uwikłanych w historię.
Anna Świrszczyńska Budując barykadę
Baliśmy się budując pod ostrzałem
barykadę.
Knajpiarz, kochanka jubilera, fryzjer,
wszystko tchórze.
Upadła na ziemię służąca
dźwigając kamień z bruku, baliśmy się bardzo,
wszystko tchórze –
dozorca, straganiarka, emeryt.
Upadł na ziemię aptekarz
wlokąc drzwi od ubikacji,
baliśmy się jeszcze bardziej, szmuglerka,
krawcowa, tramwajarz,
wszystko tchórze.
Upadł chłopak z poprawczaka
wlokąc worek z piaskiem,
więc baliśmy się
naprawdę.
Choć nikt nas nie zmuszał,
zbudowaliśmy barykadę
pod ostrzałem.
(Anna Świrszczyńska , Budowałam barykadę , Warszawa 1974)
Miron Białoszewski Pamiętnik z powstania warszawskiego (fragmenty )
W nocy szalały pociski i „szafy”. A jednak noce były lepsze. W nocy najwięcej było
akcji. Takich dla cywilów. Na ochotnika. Tylko w nocy dało się przesunąć barykadę.
Bo właśnie o to chodziło. Raz. Pamiętam. Widocznie straciliśmy kawałek terenu. A może to
taktyka. Bo trzeba było przesunąć barykadę o ileś metrów. W naszą stronę. Na Rybakach. Już
niedaleko przed Wytwórnią. Zbiórka. Ochotników. O pierwszej czy o drugiej. Sporo nas.
Dwudziestu paru chyba. Łopaty. Kilofy. Łomy. Wszystko rozdane. Ruszamy. Cieplunio.
Nawet w tym momencie cicho. Aż gwiazdy, wydaje mi się. Ale gdzie tam gwiazdy!
Na pewno zasłonięte dymami. Prowadzi nas porucznik. Porucznik? Czyżby? Tak mi się
powiedziało. Porucznik w czasie powstania to była figura. Więc to był ktoś taki jak kapral.
Czy osoba cywilno – dyżurno – półwojskowa w ogóle. […]
Dochodzimy do celu. Wszystko idzie w ruch. Za barykadą był jeszcze kawałek Rybaków.
I wylot. Chyba zniżająca się jezdnia. Przeprowadzenie barykady było dosłowne. Płyta
Arkusz II
Egzamin maturalny z języka polskiego
3
po płycie. Każdy kawał bruczku. Szyna po szynie. (Chyba tych narzędzi, które wymieniłem,
nie rozdawali do tego; pomyliłem to z inną akcją nocną). Noc nie była długa. W każdej chwili
mogło wybuchnąć nie wiadomo co. Cisza coraz bardziej robiła się podejrzana. Więc tempo.
Tempo. Ruch. A dużo rzeczy ciężkich i brzęczących. Dużo – to pamiętam – blachy. A blacha
robi echo. Dużo uwijania się, ludzi, dźwigania kłusem i latania po następne i znów. To wciąż
wszyscy, jedni po drugich, w tym lataniu z dźwiganiem i mijaniem się, w tym chybciku, tylko
siebie ciszyli:
– Ćśśśś…
A przecież przy tylu ludziach i rzeczach coś musiało się gubić. Bo jeszcze ten pośpiech.
Więc układanie podobne do rzucania. Tyle że podobnego do przykładania. Ale tyle tego!
– Ćśśśś…
Lataliśmy z tym od starej barykady (coraz mniejszej, znikającej) w głąb Rybaków
do nowej barykady, coraz większej. Mijając kamienice od Wisły. A drewniak od skarpy.
I chyba od skarpy też kamienicę. Nagle ktoś – chyba nie ja? – upuścił blachę. Na kocie łby.
Huk. Brzęk. Potworne echo. W tej chwili wszystko, i to tło z kompletnej ciszy, i to ciepło
(sierpniowe), wydało nam się tak podejrzane, że zamarliśmy. I nie wiem, czy naprawdę to.
Ale zaraz zaleciał nas ogień. Taki żywy. Z wyciem. I trzasnął gdzieś blisko. To pocisk.
Potem drugi. Z wyciem. Jak kometa. I prask! Od mostu Kierbedzia. I trzeci: ogień – wycie
– prask! Ogień – wycie – prask! – z naprzeciwka, od Gdańskiego. I od Kierbedzia. I prask!
prask! Naraz. W dwa ognie nas wzięli. Dosłowne. […]
Nie od razu się spostrzegłem. Co robić? I co inni? Jakoś zaczęli znikać. Trzeba zniknąć.
Ale jak? Gdzie wpaść? Wpadam pod mur. Żadna osłona. Wpadam w bramę do kamienicy
od Wisły. Właśnie była od Wisły. Od całej Pragi. Nie wiem, czy miała podwórze. Czy jak to
się tam zwało. Wiem, że nic nie miała. Tylko Wisłę, Pragę, pociski i huki z echem. Ktoś
jeszcze koło mnie. Ile tam można było być, stać? Raz, dwa, w minutę wyskoczyłem.
I pod mur. I do bruku. Patrzę… to znaczy czuję: nagle zbawienie – okieneczko
do piwniczki. Jak kot spłaszczyłem się. Siup. W dół. Ktoś za mną. Też jak kot. I jeszcze ktoś.
Ze środka zawiało ciepełkiem. I gadaniną:
– Ru-ru-ru… – Wpadłem w zbitą kupę ludzką, w ciasnotkę, chłop przy chłopie. Bo to ci –
my, od barykady. Z czymś, z łopatami (właśnie, pamiętam łopaty)… Ale jak tu było ciasno.
A żadnego nic innego, wyjścia, dziury zapasiku zakamarkowego. Tylko kocie okienko
w górze i to miejsconko. Ciepełko. Tyle bycia, co smrodku i strachu. I zbijania się w kocią
zaradność. Prawie miejsca na pięć worków kartofli. Ktoś co i jeszcze doszlusował, z okienka.
Z naszych, z tej resztki. Szus! I jest. I coraz ciaśniej. Że ani nogą, ani ręką ruszyć. Więc się
nie ruszało.
Zresztą i tak szczęście – być tu. A za to co tam, o ten skok kota z ulicy. Co się działo.
Bryzg! W naszą barykadę. Coś się roztego. Bryzg. W bruk! Tu zaraz. Bryzg w drewniak!
Płomienie wysokie. Przez chwilę. I już się zniżały. Drewniak się dopalał.
Ileśmy tam siedzieli? I długo, i jeszcze nie do rana. Za ciemka jeszcze zaczęło się
uspokajać. Szybko. I ustało. Wylecieliśmy. Narzędzia w garść. Co nie – pozbierać. Szybko.
Co jeszcze, nie pamiętam. Tylko że szybko. Kocie łby. To niebo. Sierpień. Pod pachą coś
(łopata)? Kościelna. Róg. Przy barykadzie…tej tu cisza – tylko para – on i ona – powstaniec
i powstańczyni – siedzą z boku barykady – na dyżurze. I rajcują. Jakby nic innego nie było,
nie miało być. Tylko ciepło. Siedzi się. Barykada jak bok mebla. I rajce. To, że byłem
szczęśliwy, że wracałem, to też pamiętam.
( Miron Białoszewski, Pamiętnik z powstania warszawskiego , Warszawa 1988 )
Arkusz II
4
Egzamin maturalny z języka polskiego
Temat 2. Analizując i interpretując utwór Jarosława Iwaszkiewicza Wiewiórka ,
przedstaw wzajemne relacje między narratorem a światem przedstawionym.
Jarosław Iwaszkiewicz Wiewiórka
Dla Tereski
Wczoraj byłem na cmentarzu. Pogodny poranek późnej jesieni usposabiał
melancholijnie. Wzdłuż drogi, którą przeszedłem, rosły stare wiśniowe drzewa i wyglądały
jak duże wiązki różowych i kremowych liści. Perspektywy były mgliste, ale niebo
bezchmurne i niebieskie, jakie tylko u nas w jesieni bywa.
Stałem sobie nad ,,moimi” grobami, zastanawiając się nad jałowością podobnej
wędrówki. Nic ja im już nie pomogę, nic oni mnie nie pomogą. Śpią, nic ich nie obchodzą ani
ja, ani moje wszystkie tak skomplikowane sprawy. Jeden był tylko pożytek z takich
odwiedzin: z niskich mogiłek, z uschłych wieńców, ze wspaniałych, pochylonych zachodnim
wiatrem drzew, jakimi porośnięty był cmentarz — wiało wielkim spokojem. Wszystko, co się
we mnie ostatnio gotowało, co falowało, co niepokoiło — wygładzało się. Pochylałem się ku
ziemi, ale jednocześnie wyprostowywałem się, wygładzałem. Wiedziałem, że to nie na długo,
ale może po ten spokój przychodziłem właśnie w to miejsce.
Naokoło było cicho. Dzień był pogodny nad wszelki wyraz, ale powszedni. Ludzie
byli przy pracy. Z kartofliska, które rozciągało się za cmentarzem, dochodziły dalekie odgłosy
rozmów i chwilami trzepanie się koparki. Tym ciszej wydawało się w sąsiedztwie.
Zatęskniłem bardzo do takiego spokoju, chciałem, aby już wszystko się we mnie
ostatecznie uspokoiło. Aby nie szastał się we mnie gniew, wściekłość, sprzeciwy losowi
i inne takie ciężkie do znoszenia namiętności. Cicho tu było całkowicie, wszystko tu było
zakończone. I mnie się chciało już wszystko zakończyć.
W momencie kiedy cisza naciągnęła się jak nitka, kiedy pochyliłem głowę przybitą
jak gdyby tą ciszą, usłyszałem jakiś szelest. Z sosny, która stała nad grobem, obrywając
pazurkami jesienne płatki sosnowej kory, podobne do brunatnych płatków kwiatowych —
zsuwała się wiewiórka.
Wszystkie jej ruchy były zadziwiająco precyzyjne i celowe. Zwierzątko
zainteresowało mnie i począłem się mu pilnie przypatrywać. Wiewiórka zeszła z drzewa
na ziemię, stanęła słupka i spojrzała na mnie. Ponieważ stałem nieruchomo, zdecydowała,
że to jest nieważne, i zajęła się swoimi sprawami. Przechodząc szybkimi ruchami wzdłuż
mogił wybrała takie miejsce, gdzie naokoło jakiegoś pomnika powstał rowek wycięty
sztychami łopaty. Na tym kancie rosła obfita, sucha już w tej chwili trawa. Wiewiórka
zatrzymała się przez chwilę, powąchała trawę, a potem zszedłszy na dół skarpy szybko
zaczęła grzebać w gliniastym sztychu i podkopywać się do korzeni trawy. Zadziwiało mnie
zdecydowanie i dokładność bystrych ruchów jej małych łapek. Kiedy dostatecznie podkopała
korzenie trawy, wychwyciła z ziemi cały jej duży pęk razem z korzeniami. Uczyniła to
pyskiem, a potem zwróciła się do mnie, jakby mi chciała pokazać swoje dzieło.
Siedziała teraz słupkiem przede mną z dużym pękiem trawy w zębach. Sprężynowym
ruchem łapek naprzód otrzepała trawę z ziemi, oczyściła korzonki z piasku. A potem gestem
blaszanego robota uderzyła parę razy w obie strony paczki trawy, spłaszczając je na kształt
miniaturowej beli siana, takiej, jakie widzimy czasami na ciężarówkach czy na wagonach
kolejowych przy dostawach wojskowych. Gdy doprowadziła paczkę trawy do zwartego,
sprasowanego kształtu, jeszcze chwileczkę postała, a potem pomknęła z powrotem na tę
sosnę, z której zlazła. Na szczycie sosny zniknęła na chwilkę i natychmiast pojawiła się
znowu, już bez pęku trawy, i nie mieszkając ani chwilki w te pędy zeszła z sosny pomiędzy
mogiłki. Powtórzyła się ta sama scena: popatrzyła na mnie, podkopała nowy pęk trawy,
wyrwała go, otrzepała z ziemi (łapki naprzód), doprowadziła do żądanego kształtu (łapki
w tył) i znowu pomknęła na sosnę.
Arkusz II
1762509.003.png
Egzamin maturalny z języka polskiego
5
Tak to się powtarzało może z pięć razy. Dłużej nie miałem już cierpliwości stać.
Zapewne pracowała tak przez cały dzień.
Zrozumiałem łatwo cel tej czynności: wiewiórka wyściełała sobie dziuplę na sośnie.
Tam miała zamieszkać na zimę, tam miała przeczekać te chwile, kiedy cmentarz i drzewa,
i groby, i zeschłe kwiaty pokryje warstwa śniegu.
Śledząc zwinne ruchy wiewiórki przerwałem na chwilę moje rozmyślania o śmierci.
I po prawdzie powiedziawszy, już do nich nie powróciłem. Spostrzegłem w krajobrazie mnie
otaczającym sprawy i rzeczy, które mnie zainteresowały. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego
ta koparka kartofli tak często się zatrzymuje. Zacząłem myśleć o tym, że to tak późno,
a ludzie jeszcze kopią kartofle. I nie mogłem sobie przypomnieć, czy to jest pole księżowskie
— to za cmentarzem — czy to jest to, co zostało po folksdojczu Berze, który uciekł
z Niemcami.
Pomyślałem z pewnego rodzaju czułością o gniazdku, które sobie słała wiewiórka.
I gdy już wyszedłem za cmentarne wrota i znowu szedłem do domu, aleją różową
od wiśniowych liści, wyobrażałem sobie, jak to ona wyjdzie z tej dziupli na wiosnę
i niefrasobliwie rozpocznie swoje dzielne, beztroskie, bezcelowe życie — na cmentarzu.
1950
(Jarosław Iwaszkiewicz, Wiewiórka, w: Opowiadania wybrane, Czytelnik 1964)
Arkusz II
1762509.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin