Feehan Christine - Karpaty 04 - Mroczna magia.rtf

(2811 KB) Pobierz

 

 

FEEHAN CHRISTINE

 

 

 

MROK CZ. 4

 

DARK MAGIC”  MROCZNA MAGIA

 

 

 

Tłum. Joanna JKK  i milila87

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

Noc pulsowała życiem, biciem serc niezliczonej liczby ludzi. Szedł między nimi niewidziany, niewykryty, poruszając się z płynną gracją dzikiego drapieżnika.

W nozdrzach silnie odczuwał ich zapach. Mdłe perfumy. Pot. Szampon. Mydło. Alkohol. Narkotyki. AIDS. Słodka, zdradliwa woń krwi. Jakże wielu ludzi w tym mieście. Bydło. Owce. Zdobycz. Miasto było znakomitym miejscem do polowań. Lecz on pożywił się już tego dnia, więc pomimo, że krew szeptała do niego, kusząc obietnicą siły, potęgi, uwodzicielską gorączką podniecenia, powstrzymał się od ulegania swoim pragnieniom. Po tych wszystkich wiekach stąpania po ziemi, wiedział, że cicho szeptane obietnice były bez pokrycia. Miał już olbrzymią moc i siłę, wiedział, że gorączka, jakkolwiek by nie była kusząca, była taką samą iluzją jak ludzkie narkotyki.

 

Stadion w tym nowoczesnym mieście był ogromny, zapchany tysiącami ludzi.

Przeszedł obok strażników bez chwili wahania, bezpieczny, wiedząc, że nie mogą wykryć jego obecności. Pokaz magii- łączący wyczyny ucieczki,

zniknięcia i tajemnicy – był już prawie zakończony, a oczekiwanie- ciche i

wstrzymujące oddech- zaległo wśród tłumu. Na scenie słup mgły wzniósł się z miejsca, gdzie, chwilę wcześniej stała sama iluzjonistka. Wmieszał się cienie, jego blade, srebrzyste spojrzenie wbijało się w scenę. Wtedy z mgły wyłoniła się ona- spełnienie fantazji każdego mężczyzny- marzenie o gorących, parnych nocach. Na satynie lub jedwabiu. Oczarowująca gracja ruchów kobiety przywodziła na myśl tajemniczą, mistyczną mieszankę niewinności i uwodzenia.

Gęste granatowo-czarne włosy opadały falującą kaskadą aż do jej bioder. Biała wiktoriańska koronka sukni zakrywała jej ciało, unosząc wysokie, pełne piersi i formując jej wąską klatkę piersiową wraz z wciętą talią. Małe perłowe guziki u dołu sukni były rozpięte od rąbka aż do pół uda, ukazując przelotnie ponętne pięknie ukształtowane nogi. Jej znak firmowy- ciemne okulary- zasłaniały oczy, ale przyciągały uwagę do kuszących ust, idealnych zębów oraz klasycznych rysów twarzy.

 

Savannah Dubriński, jedna z największych magików na świecie.

 

Mężczyzna wytrzymał już blisko tysiąc lat ponurej pustki. Bez radości, gniewu, bez pożądania. Żadnych emocji. Nic, oprócz przyczajonego wewnątrz głodnego, niezaspokojonej bestii. Nic prócz rosnącej ciemności, plamy rozrastającej się w jego duszy. Jasne oczy ślizgały się po niewysokiej, idealnej figurze, a potrzeba nagle w niego uderzyła. Twarda. Brzydka. Bolesna. Jego ciało spuchło, stwardniało, każdy mięsień napiął się, gorący i bolesny. Palce zgięły się wolno wzdłuż oparcia fotela, wbijając się głęboko i pozostawiając widoczne odbicie ludzkich palców w metalu. Pot kroplił mu się na czole. Pozwolił, aby ból przepływał przez niego. Smakując go. Czuł. Jego ciało nie tylko jej pragnęło.

Żądało jej, płonęło za nią. Zwierzę uniosło swój łeb i spoglądało na nią, znacząc ją, roszcząc swych praw do niej. Ostry, niebezpieczny i okrutny głód narastał.

Na scenie dwójka asystentów zaczęła zakuwać ją w łańcuchy, ich ręce dotykały jej miękkiej skóry, ich ciała ocierały się o nią. Niski warkot narastał mu w gardle, jego jasne oczy płonęły dziką czerwienią. W tej chwili tysiąc lat samokontroli zniknęło w ogniu, uwalniając niebezpiecznego drapieżnika.

Wiedział, że nikt nie jest już bezpieczny, śmiertelnik czy nieśmiertelny. Na

scenie głowa Savanny uniosła się i odwróciła, jak gdyby wyczuwała

niebezpieczeństwo, mały jelonek schwytany w pułapkę, przyszpilony do ziemi.

Jego wnętrzności zacisnęły się gorąco. Uczucia. Ciemne pożądanie. Dzika

żądza. Silna, prymitywna potrzeba posiadania. Zamknął oczy i odetchnął

głęboko. Wyczuł jej strach i był z niego zadowolony. Myśląc, że jest just

stracony na cała wieczność, nie dbał o to, że uczucia mogą być tak intensywne by doprowadzić go na skraj przemocy. Były prawdziwe. Możliwość odczuwania była radosna, bez względu na to ja niebezpieczne były to uczucia. Nie miało dla niego znaczenia, że niesłusznie ją oznaczył jako swoją, że zgodnie z prawem nie należała do niego, że manipulował wynikiem ich związku nawet przed jej urodzeniem, że złamał praw swojego ludu by ją posiadać. Nic nie miało znaczenia. Jedynie to, że wreszcie była jego. Wyczuł poszukiwania jej umysłu, otarły się o niego jak skrzydła pięknego motyla. Lecz on był prastary, potężny, a jego wiedza przerastał granice Ziemi. Był tym, o którym przedstawiciele jego

własnego gatunku mówili szeptem, z trwogą, strachem i lękiem. Mroczny. Mimo przeczucia niebezpieczeństwa, nie miała szans aby go odnaleźć, aż sam na to nie pozwoli. Jego usta rozciągnęły się w cichym warczeniu gdy blond pomocnik położył rękę na twarzy Savanny i odcisnął pocałunek na jej czole, zanim zamknął ją, zakutą w kajdany i związaną, w stalowej skrzyni. Kły wysunęły mu się w ustach i bestia spoglądała na tego człowieka zimnym, nieruchomym spojrzeniem mordercy. Z rozmysłem skupił się na gardle blondyna- pozwolił mu poczuć, tylko na jedną chwilę, agonię uduszenia. Mężczyzna złapał się za gardło i potknął się, później doszedł do siebie, wciągając powietrze do płuc.

Rzucił szybkie, nerwowe spojrzenie dookoła, na próżno próbując wejrzeć w publiczność. Ciągle ciężko jeszcze oddychając, odwrócił się by pomóc opuścić stalową skrzynię do pomieszczenia zalanego wodą. Niewidoczny drapieżca miękko warknął ostrzeżenie, śmiertelny, groźny dźwięk, który mógł usłyszeć jedynie blondyn. Mężczyzna na scenie pobladł widocznie i mruknął coś do drugiego pomocnika, który szybko potrząsnął głową marszcząc brwi. Podczas gdy powrót możliwości odczuwania przyniósł starszemu nieopisaną radość, utrata kontroli natomiast była niebezpieczne, nawet dla niego. Odwrócił się od przedstawienia i opuścił stadion, a każdy krok oddalający go od Savanny był bolesny. Mimo to zaakceptował ból, ciesząc się możliwością jego odczuwania.

Sto pierwszych lat jego istnienia było dziką orgią uczuć, zmysłów, mocy i

pożądania- nawet dobroci. Ale z wolna, nieubłaganie, ciemność która narażała na niebezpieczeństwo duszę męskich przedstawicieli Karpatian niemających towarzyszki życia, upomniała się również o niego. Emocje wyblakły, kolory znikły, aż po prostu tylko istniał. Eksperymentował, odkrywał moc i wiedzę oraz zapłacił za to wysoką cenę. Pożywiał się, polował, zabijał kiedy uznawał to za właściwe. A ciemność zawsze gęstniała, grożąc skażeniem jego duszy na zawsze, zamianą w jednego z przeklętych- Nieumarłych. Ona była niewinna.

 

Był w niej śmiech, współczucie, dobroć. Była światłem w jego ciemności.

Gorzki śmiech ze śladem okrucieństwa wykrzywił jego zmysłowe usta. Jego wyraźnie zarysowane muskularne mięśnie zafalowały. Odrzucił do tyłu swoje gęste, kruczo-czarne, długie do ramion włosy. Jego twarz stała się równie szorstka i bezlitosna, jak on sam. Blade oczy, które z łatwością przyciągały uwagę śmiertelników, trzymały ich na uwięzi, wprowadzały w trans, stały się oczami śmierci, srebrnym cieciem zimnej stali. Nawet z oddali czuł burzliwy aplauz, który wstrząsał podłogą, ryczącą aprobatę tłumu, która sygnalizowała ucieczkę Savanny z zalanej skrzyni. Wmieszał się w noc, złowrogi cień niemożliwy do wykrycia zarówno przez ludzi, jak i innych z jego rasy.

 

Jego cierpliwość była nieziemska, jego bezruch równy spokojowi gór. Stał

nieruchomo wśród szaleństwa tłumów, hałaśliwie wylewających się ze stadionu, wsiadających do samochodów na parkingu, tworzących nieuniknione korki drogowe. W każdym momencie wiedział, gdzie ona jest, upewnił się o połączeniu z nią kiedy była jeszcze dzieckiem. I śmierć jedynie mogła zerwać więzi jakie wykuł między nimi. Savanna rozdzieliła ich oceanem, uciekając do ojczyzny swojej matki, Ameryki, i w swojej niewinności myślała, że jest bezpieczna. Upływ czasu niewiele dla niego znaczył. W końcu odgłosy samochodów i ludzi ucichły, światła pogasły wokół niego, pozostawiając go nocy. Odetchnął głęboko, upojony jej zapachem. Napiął mięśnie, pantera podchodząca swą zdobycz. Mógł usłyszeć jej miękki śmiech, niski, dźwięczny niezapomniany. Rozmawiała właśnie z blond asystentem, doglądając pakowania swoich rekwizytów do załadunku na ciężarówki. Chociaż tych dwoje było jeszcze w budynku i w znacznej odległości od niego, bez wysiłku mógł usłyszeć ich rozmowę.

 

- Jestem taka szczęśliwa, że ta trasa wreszcie się skończyła - Savanna ze

znużeniem skręciła za ostatnimi ludźmi z ekipy do punktu przeładunkowego, schodząc na schody i obserwując jak mężczyźni podnoszą stalową skrzynię na wielką ciężarówkę.

 

- Czy zarobiliśmy wszystkie pieniądze, jakie twoim zdaniem mogliśmy?-

droczyła się łagodnie z asystentem. Obydwoje wiedzieli, że nie dba o pieniądze i nigdy nie przywiązywała najmniejszej uwagi do finansowej strony działalności.

Bez Petera Sandersa doglądającego wszystkich szczegółów, byłaby

prawdopodobnie całkiem spłukana.

 

- Więcej niż myślałem. Możemy nazwać to sukcesem. - Peter wyszczerzył do niej zęby. - San Francisco jest uważane za bajeczne miasto. Dlaczego nie spędzimy tu wakacji? Możemy zwiedzić wszystkie te rzeczy dla turystów- kolejka linowa, most Golden Gate, więzienie Alcatraz. Nie możemy przepuścić takiej okazji- możemy już nigdy więcej tutaj nie przyjechać.

 

- Nie ja - Savanna schyliła się, podnosząc się odrobinę kiedy Peter rzucił się na stopień obok niej. - Będę drzemała i łapała sen. Będziesz mógł mi o wszystkim opowiedzieć.

 

- Savanna…- Peter westchnął ciężko. - Zapraszam cię na randkę.

 

Usiadła prosto, zdjęła ciemne okulary i spojrzała prosto na niego. Gęsto

ocienione długimi ciemnymi rzęsami jej oczy były głęboko niebieskie, prawie fioletowe, z dziwnymi srebrnymi drobinkami promieniującymi przez nie jak gwiazdy. Jak zawsze kiedy patrzyła prosto na niego, Peter poczuł dziwną dezorientację, jak gdyby spadał, tonął, zagubiony w gwiazdach migoczących w jej oczach.

 

- Och, Peter. - Jej głos był miękki, dźwięczny, fascynujący. Była to jedna z

rzeczy, które tak szybko przyniosły jej sławę. Mogła utrzymać uwagę widowni bez wysiłku, jedynie za pomocą swego głosu. - Cała nasza seksowność oraz flirtowanie w trakcie przedstawienia jest tylko grą. Jesteśmy przyjaciółmi, pracujemy razem i bardzo wiele dla mnie znaczy. Kiedy dorastałam, najbliższym bycia moim najlepszym przyjacielem był wilk.- Nie dodała, że wciąż myśli o tym wilku każdego dnia. - Nie mam zamiaru ryzykować związku, który wysoko sobie cenię, próbując zmienić go w coś innego.

 

Peter zamrugał i potrząsnął głową, żeby wyklarować myśli. Ona zawsze

brzmiała tak niewiarygodnie logicznie, tak przekonywująco. Kiedykolwiek

patrzyła na niego, niemożliwym było nie zgodzić się, cokolwiek by nie

powiedziała. Mogła mu skraść wolną wolę, równie łatwo jak kradła jego

oddech.

 

- Wilk? Prawdziwy wilk?- Skinęła głową potakując.

 

- Kiedy byłam młodsza, mieszkaliśmy w bardzo odległej części Karpat. Nie było tam dzieci z którymi mogłabym się bawić. Pewnego dnia małe wilcze szczenię zabłąkało się w pobliżu naszego domu. Wilczek bawił się ze mną, kiedy tylko byłam samotna. - Był lekki cień bólu w jej Gosie, na myśl o jej utraconym zwierzęcym przyjacielu. - Wydawał się wiedzieć, kiedy go potrzebowałam, kiedy byłam smutna lub samotna. Zawsze był łagodny i delikatny. Nawet kiedy wyrzynały mu się zęby, ugryzł mnie tylko kilka razy. - Potarła swoje ramię wspominając, koniuszki jej palców zaznaczały ślady w nieświadomej pieszczocie. - Kiedy dorósł, stał się moim stałym towarzyszem, byliśmy nierozłączni. Nigdy nie czułam w lesie lęku w nocy, ponieważ on był tam ze mną zawsze żeby mnie obronić. Był olbrzymi, z błyszczącym czarnym futrem i inteligentnymi srebrnymi oczami, które patrzyły na mnie z takim zrozumieniem. Czasem patrzył tak poważnym spojrzeniem, że wydawał się nieść ciężar całego świata na swoich plecach. Kiedy podjęłam decyzję o wyjeździe do Ameryki

było mi ciężko opuścić rodziców, ale opuszczenie mojego wilka złamało mi serce. Zanim wyjechałam płakałam przez blisko trzy noce, z ramionami

zaplecionymi wokół jego karku. Nie poruszał się wcale, ani razu, tak jakby

rozumiał i również lamentował. Gdyby tylko był jakiś sposób, byłabym go

wzięła ze sobą. Ale on potrzebował być wolnym.

 

- Mówisz mi prawdę? Prawdziwy wilk? - Peter zapytał nie dowierzając. Podczas gdy mógł uwierzyć, że Savanna z łatwością poskramia mężczyznę lub bestię, był zaintrygowany zachowaniem zwierzęcia.

 

- Myślałem, że wilki są nieśmiałe wobec ludzi. Nie, żeby spotkał ich zbyt wiele- przynajmniej nie tych z czteronożnego gatunku.

 

Błysnęła ku niemu szyderczym uśmieszkiem. - Był olbrzymi i mógł być dziki, ale mój wilk nie był nieśmiały w stosunku do mnie. Oczywiście nigdy nie był w pobliżu nikogo innego, nawet moich rodziców. Kiedy ktoś się zbliżał, uciekał wielkimi susami do lasu. Jednakże pilnowałby mnie z daleka, by być pewnym, że jestem bezpieczna. Widziałam jego oczy błyszczące w lesie, obserwujące i to sprawiało, że czułam się bezpiecznie.

 

Zdając sobie sprawę, że pozwolił jej się rozproszyć, Peter celowo odwrócił od niej wzrok, zaciskając pięści w determinacji.

 

- To nie jest normalne, sposób w jaki żyjesz, Savanna. Izolujesz się od

jakichkolwiek bliskich związków.

 

- My jesteśmy ze sobą blisko- wskazała łagodnie- lubię cię, Peter, jak brata. Zawsze chciałam mieć brata.

 

- Dość Savanno. Nie dałaś nam nawet cienia szansy. I kogo jeszcze masz w swoim życiu? Towarzyszę ci na przyjęciach i wywiadach. Nadzoruję

księgowego i dokonuję rezerwacji, oraz upewniam się, że wszystkie rachunki są zapłacone. Jedyną rzeczą, jakiej nie robię, to spanie z tobą.

 

Niski warkot zahuczał ostrzegawczo poprzez noc, wysyłając zimne dreszcze w dół kręgosłupa Petera. Głowa Savanny podniosła się i dziewczyna ostrożnie rozejrzała się dookoła. Peter wstał, spoglądając w kierunku ciężarówek odjeżdżających z punktu załadunkowego.

 

- Słyszałaś to? - Wyciągnął rękę w dół do Savanny, aby ją podnieść na nogi, jego oczy gorączkowo przeszukiwały każdy cień. - Nic ci nie mówiłem, ale w czasie pokazu zdarzyła się przedziwna rzecz. -  Szeptał cicho, jak gdyby noc miała uszy. - Po tym, jak włożyłem cię do skrzyni, moje gardło się zacisnęło. Było tak, jakby ktoś zacisnął swoje ręce wokół mojego gardła, ktoś bardzo silny. Poczułem morderczy gniew skierowany w moim kierunku. -  Przeciągnął ręką po włosach i zaśmiał się nerwowo. - Niemądre wyobrażenia, wiem o tym. Ale usłyszałem wtedy w głowie dokładnie takie samo warczenie. To szaleństwo, Suzanno, ale odczułem to jako ostrzeżenie przed tobą.

 

- Czemu mi nic nie powiedziałeś? - zapytała ze strachem w oczach.

 

Bez ostrzeżenia światła w punkcie przeładunkowym zamigotały, pozostawiając ich w całkowitej ciemności. Palce Savanny zacisnęły się na ręce Petera, który miał wyraźne uczucie, jakby byli obserwowani, a nawet ich ścigano. Jego samochód znajdował się w znacznej odległości, na parkingu tonącym w ciemności. Gdzie byli strażnicy?

- Peter, musimy się stąd wydostać. Kiedy ci powiem, masz biec i nie oglądać cię za siebie, nie ważne co by się działo. -  Jej głos był niski, wystarczająco przykuwający uwagę, by przez chwilę pomyślał, że mógłby zrobić wszystko by ją zadowolić. Lecz jej drobne ciało, tak blisko niego, drżało i zwyciężyła w nim rycerskość.

         Stań za mną, kochanie. Mam złe przeczucia. - ostrzegał Peter. Jak wszystkie znakomitości, Savanna musiała odcierpieć swoją część zagrożeń oraz prześladowców. Miała kilka milionów, nie wspominając o gorącym, seksownym wizerunku jakim emanowała. Savanna miała dziwny, hipnotyzujący wpływ na mężczyzn, jak gdyby pamięć o niej nawiedzała ich przez wieczność. Savanna krzyknęła ostrzegawczo jedno uderzenie serca wcześniej, zanim coś mocno uderzyło Petera w klatkę piersiową, wyciskając powietrze z płuc, wydzierając jego rękę z jej dłoni. Chrząknął, czując ogień w piersi, jakby tona cegieł miażdżyła go. Jego oczy spoglądały w oczy Susanny, w których mógł ujrzeć zgrozę. Coś strasznie silnego złapało, rzuciło nim trzydzieści stóp w tył, wyszarpując jego ramię ze stawu, łamiąc kości jak zapałki. Krzyknął, czując gorący oddech na swoim karku. Savanna wyszeptała jego imię, pokonując dystans między nimi jednym skokiem i rzucając się sama na jego napastnika.

Została uderzona ciosem w twarz tak mocnym, że rzuciło nią z doku

przeładunkowego na asfalt parkingu jak szmacianą lalką. Chociaż zwinnie

obróciła się w locie i wylądowała na własnych nogach jak kot, w głowie jej dźwięczało a przed oczyma latały białe plamki. Zanim doszła do siebie bestia, która zaatakowała Petera zatopiła swoje kły w jego gardle, rozpruwając i rozdzierając je, potem chłepcząc i połykając gęsty strumień krwi tryskający z okropnej rany. Peter zdołał odwrócił swą głowę, spodziewając się wilka lub co najmniej ogromnego psa. Czerwone oczy błyskały złowrogo tuż przy nim w bladej, kościstej twarzy. Peter umierał męczarniach, w strachu i poczuciu winy, że nie udało mu się obronić Savanny. Z niskim, jadowitym syczeniem, stwór niedbale odrzucił ciało Petera, które wylądowało kilka stop od Savanny, w tworzącej się gęstej kałuży krwi, rozlewającej się powoli w poprzek asfaltu.

 

Bestia podniosła łeb I odwróciła się w jej stronę, z okropnym szyderczym

uśmiechem, triumfalnie odsłaniając swoje ostre zęby. Dziewczyna cofnęła się, jej serce głośno waliło ze strachu. Wezbrał w niej tak ostry żal, że przez moment nie mogła oddychać. Peter. Jej pierwszy ludzki przyjaciel w całym dwudziestotrzyletnim życiu. Martwy z jej powodu. Przyglądała się nagiemu nieznajomemu, który go zabił. Krew Petera była rozmazana na jego twarzy i zębach. Jego język obscenicznie wysuwał się i zlizywał krwiste plamy z warg.

 

Jego oczy płonęły, szydząc z niej. - Odnalazłem cię pierwszy. Wiedziałem, że mi się uda.

 

- Czemu go zabiłeś? - w jej głosie słychać było trwogę.

 

Zaśmiał się, wystrzelił w powietrze i wylądował kilka stóp od niej.

 

- Powinnaś czasem tego spróbować, cały ten strach płynący do krwioobiegu razem z adrenaliną. Nie ma nic podobnego do tego. Lubię kiedy patrzą na mnie, wiedząc, że nadchodzi śmierć.

 

- Czego chcesz? - Nawet na chwilę nie odwracała od niego oczu ani umysłu, jej ciało pozostało nieruchome i gotowe, idealnie zbalansowane.

 

- Zostanę twoim mężem. Twoim towarzyszem życia.-  W jego głosie dźwięczała groźba. „Twój ojciec, wielki Michaił Dubriński będzie musiał odwołać wyrok śmierci jaki na mnie nałożył. Długie ramię jego sprawiedliwości nie dosięga jeszcze do San Francisco, nieprawdaż?

 

Dziewczyna uniosła podbródek. - A co jeśli powiem nie?

 

Wtedy zabiorę cię w twardy sposób. To nawet może być zabawne- odmiana po tych wszystkich sztucznie uśmiechniętych ludzkich kobietach, kukiełkach błagających, aby mogły mnie zadowolić. -  Jego deprawacja przyprawiała ją o mdłości.

 

- One wcale cię nie błagają. Zabierasz im wolną wolę. To jedyny sposób, abyś mógł mieć kobietę. -  W głos włożyła całą nienawiść i pogardę, jaką tylko była w stanie wyrazić.

 

Obrzydliwy uśmieszek zniknął z pustych rysów jego twarzy, pozostawiając wstrętną karykaturę człowieka, stworzenie z samych czeluści piekieł. Jego oddech uciekł w długim syku.

 

- Zapłacisz za ten brak szacunku.- Zrobił wypad w jej kierunku.

 

Mroczny cień wychynął z ciemności nocy, mięśnie falowały jak stal poniżej eleganckiej jedwabnej koszuli. Cień wylądował przed Savanną jak tarcza, odsuwając ją za siebie. Wielka dłoń pogładziła jej policzek, gdzie uderzył ją napastnik. Dotyk był przelotny, jednak niewiarygodnie czuły, a chwilowy kontakt wydawał się zabierać ze sobą ból, jak gdyby palce nowo przybyłego starły go z jej skóry. Później jego blade, srebrzyste oczy uderzyły w kościste stworzenie.

 

- Dzień dobry Roberto. Jak widzę nieźle się najadłeś.-  Głos był uprzejmy,

kulturalny, kojący, nawet hipnotyzujący. Savanną wstrząsnął szloch.

Natychmiast poczuła zamieszanie w swoim umyśle, powódź ciepła, odczucie ramion biorących ją w swoją silną ochronę.

 

- Gregori - Roberto warknął, błyskając oczyma pełnymi żądzy krwi. - Słyszałem plotki o niebezpiecznym Grigorim- Mrocznym, postrachem Karpatian. Ale ja się ciebie nie boję. - To była brawura i wszyscy o tym wiedzieli, jego umysł szukał jak szalony drogi ucieczki. Grigori uśmiechnął się- nieznaczne, pozbawione humoru skrzywienie warg, które podkreśliło okrutny błysk w jego oczach.

- Najwyraźniej nigdy nie nauczyłeś się zachowania przy stole. W całym twym długim życiu, czego jeszcze się nie nauczyłeś?

 

Roberto odetchnął z długim, powolnym sykiem. Jego głowa zaczęła obracać się powoli z boku na bok. Jego paznokcie wydłużyły się, stając się ostrymi jak brzytwa pazurami. Kiedy zaatakuje, opuścisz to miejsce Savanno. To był władczy rozkaz w jej głowie.

 

On zabił MOJEGO przyjaciela i to MNIE groził. To było niezgodne z jej

zasadami pozwolić komukolwiek walczyć w jej bitwach, a nawet zostać rannym lub zabitym zamiast niej. Nie przestawała się zastanawiać dlaczego tak łatwo i naturalnie mogła rozmawiać z Grigorim- najbardziej przerażającym Karpatiańskim starszym- w sposób mentalny, który nie był zwykłym sposobem komunikowania się jej gatunku.

 

Zrobisz tak, jak ci powiem, moja mała. Rozkaz został wypowiedziany w jej umyśle spokojnym tonem, który niósł ze sobą niezaprzeczalny autorytet.

Savanna złapała oddech, bojąc się mu przeciwstawić. Robeto mógł myśleć, że jest w stanie stanąć naprzeciw Karpatianina tak potężnego jak Gregori, ale ona wiedziała, że nie może. Była młoda- nowicjuszka w sztukach swego ludu.

 

- Nie masz prawa się wtrącać, Gregori - kłapnął zębami Roberto, brzmiąc jak zepsuty, rozdrażniony chłopiec. - Ona nie została wybrana.

 

Blade oczy Gregoriego zwęziły się to błysku zimnego srebra.

 

- Ona jest moja, Roberto. Wybrałem ją wiele lat temu. Jest moją towarzyską życia.

Roberto zrobił ostrożny krok w lewo. - Nie było oficjalnej akceptacji waszego związku. Zabiję cię, a one będzie należała do mnie.

 

- To, co tutaj zrobiłeś jest zbrodnią przeciw ludziom. To, co zrobisz mojej

kobiecie jest przestępstwem przeciwko naszemu ludowi, naszym kobietom i mnie osobiście. Sprawiedliwość podążyła za tobą do San Francisco i wyrok naszego księcia Michaiła wydany na ciebie będzie wykonany. Uderzenie jakie zadałeś moje towarzyszce, samo jedno kosztowało cię będzie spełnienie twojego losu. - Gregori nawet na chwilę nie podniósł głosu, nie stracił swego bladego, kpiącego uśmiechu.

 

Idź Savanno.

Nie, nie pozwolę mu cię skrzywdzić, kiedy to właśnie mnie on szuka. Łagodny śmiech Gregoriego odbił się echem w jej głowie.

 

Nie ma na to najmniejszej szansy, moja maleńka. Teraz zrób jak ci powiedziałem i uciekaj.

 

Chciał aby odeszła, zanim zostanie świadkiem przypadkowej destrukcji tego, który wzbudzał w nim odrazę, ośmielając się uderzyć kobietę. Jego kobietę. Savanna już wystarczająco się go bała.

 

- Zabiję cię! - Roberto powiedział to głośno; grzmiąc, aby podbudować swoją odwagę.

 

- A więc nie mogę zrobić nic innego, jak wyświadczyć ci przysługę i pozwoli ci spróbować. - uprzejmie odpowiedział Gregori. Jego głos opadł o oktawę niżej, stając się hipnotyzujący. - Jesteś powolny Roberto, powolny, niezdarny i zbyt niekompetentny by wyzwać do walki kogoś o moich umiejętnościach. - Jego uśmiech był okrutny i lekko kpiący. Niemożliwym było uniknięcie wsłuchiwania się w intonację głosu Gregoriego. W jakiś sposób znajdował drogę do mózgu i zaciemniał umysł. Pomimo tego, wielki i potężny od świeżego zabójstwa, wypełniony żądzą i potrzebą podboju Roberto wylądował przy Gregorim. Gregoriego zaś po prostu już tam nie było. Popchnął Savannę tak daleko od nich, jak tylko było to możliwe i z szybkością światła obraźliwie oznaczył twarz Roberto czterema głębokimi bruzdami, dokładnie w tym samym

miejscu, które było posiniaczone na twarzy Savanny. Miękki, szyderczy śmiech Gregoriego posłał dreszcze wzdłuż kręgosłupa Savanny. Mogła słyszeć odgłosy walki, skowyt bólu w trakcie, kiedy Gregori zimno, nieubłaganie i bez litości ciął Robeto na kawałki. Utrata krwi osłabiła mniejszego potwora. W porównaniu do Gregoriego, był niemrawy i niezdarny. Savanna przycisnęła wierzch dłoni do ust i zawróciła kilka kroków, ale nie mogła oderwać oczu od szorstkiej twarzy Gregoriego. Była to nieubłagana maska, ze słabym, kpiącym uśmieszkiem oraz o bladych oczach śmierci. Cały czas nie zmienił wyrazu twarzy. Jego atak był najzimniejszą, najbardziej bezlitosną rzeczą, jakiej kiedykolwiek była świadkiem. Każde przemyślane cięcie przyczyniało się do osłabienia Roberto, aż dosłownie cały pokryty był tysiącem nacięć. Ani razu

Roberto nie był w stanie położyć swoje ręce lub pazury na ciele Gregoriego.

 

Było jasne, że Roberto nie miał żadnej szansy, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin