JACK DU BRUL
PHILIP MERCER 03
KLĄTWA PANDORY
- Tego się obawiałem - mruknął pilot.
- Powiedziałbym, że jesteśmy jakieś sześćdziesiąt kilometrów od wybrzeża Grenlandii.
Jack Delaney wiedział z doświadczenia, katastrofę poprzedzała seria drobnych awarii. Z wyjątkiem, pomyślał ponuro, wojny, kiedy wystarczyło jedno działo przeciwlotnicze albo pojawiający się znikąd japoński myśliwiec. Kiedy dowodził B-29, kilka razy cudem uchodzili z życiem, ale nigdy nie stracił człowieka. Być może teraz jego fart się skończył. Los zsyłał mu jeden problem za drugim, a major niewiele mógł na to poradzić.
Zaczęło się podczas startu w Anglii, kiedy nagły silny powiew wiatru zakołysał nimi, przesuwając w luku wielkiego C-97 źle umocowaną paletę. To nie był poważny problem - tyle tylko, że samolot miał złe wyważenie. Aby utrzymać się w poziomie, Delaney musiał stale przekręcać wolant. Zameldował o wypadku kontroli lotu i kazał przekazać bazie Sił Powietrznych w Thule na Grenlandii, że dostawa nieco się opóźni. Oznajmił też, że po powrocie zażąda głowy tego, kto był odpowiedzialny za mocowanie ładunku. Kolejnych kilka godzin minęło bez kłopotów, po czym nastąpiło spięcie w radiostacji. Islandię zostawili jakieś sto sześćdziesiąt kilometrów za sobą, kierując się na północny zachód, i nagle stracili łączność. Tom Sanders próbował temu zaradzić, ale tylko poparzył palce. Delaney zastanawiał się, czy nie zawrócić - ale już trzykrotnie odwoływano loty do Thule, a w bazie za kręgiem polarnym bazy czekano na dostawę. Wiedział też, że pogoda zepsuje się, zanim kolejny samolot będzie mógł wystartować. Teraz oceniał swoją decyzję kontynuowania misji jako kolejny wypadek, który przytrafił się załodze stratofreightera.
Na dodatek jakieś pół godziny temu porucznik Winger zauważył, że silniki nadmiernie się nagrzewają. Delaney uchylił pokrywy czterech silników Pratt & Whitney, próbując je schłodzić, co jeszcze spowolniło samolot. Rozwiązanie sprawdzało się przez jakiś czas, ale wskazówki temperatury ponownie zaczęły przesuwać się w stronę czerwonych pól. Wtedy właśnie silnik numer jeden zakrztusił się po raz pierwszy. Przez kilka minut pracował normalnie, po czym ponownie strzelił, wprawiając maszynę w drgania, od których zatrzeszczały aluminiowe wręgi. Delaneyowi nie pozostało nic innego, jak wyłączyć silnik.
- Kiedy temperatura spadnie, spróbujemy go odpalić jeszcze raz - powiedział Wingerowi. - Tom, czy po tej stronie Grenlandii sąjakieś lądowiska?
- Nie, panie majorze. Na mapie mam tylko góry i lodowce. Mniej więcej dwieście czterdzieści kilometrów na południe od miejsca, w którym przetniemy wybrzeże, znajduje się obóz Decade, ale mogą tam lądować tylko samoloty z płozami.
- Cholera. - Delaney zamilkł, przeliczając w myślach odległości i szansę. - Dobra. Jeśli silnik nie zapali bez problemów, zawrócimy na Islandię.
- Majorze, to jakieś trzysta siedemdziesiąt kilometrów. - W głosie Sandersa słychać było napięcie. Był zbyt młody, żeby brać udział w wojnie, i Delaney przypuszczał, że oficera pierwszy raz w życiu ogarnął prawdziwy strach.
W ciągu pięciu minut, których wymagało schłodzenie silnika, na pokładzie panowała cisza - nawet wówczas, kiedy ich oczom ukazały się strzeliste urwiska i ciemne fiordy broniące wschodniego brzegu Grenlandii. Delaney nie widział równie posępnego miejsca. Góry przykryte były śniegiem, a od strony lądu napierał na nie grenlandzki lodowiec, przeciskając się jak zamrożone wodospady dolinami do morza. Delaney wiedział, że za wąskim pasmem wybrzeża rozciągało się morze lodu o powierzchni ponad dwóch milionów kilometrów kwadratowych i grubości dorównującej głębokości oceanu.
- Panie majorze, temperatura w jedynce w normie. Wygląda na to, że cały zaprzęg pracuje równo.
Delaney spojrzał na wskaźniki i przekonał się, że dzięki otwarciu pokryw silniki się schłodziły. Odpalił pierwszy, który zaczął mruczeć spokojnie, jak gdyby nie sprawiał wcześniej żadnych problemów. Ustawił odpowiednio krawędzie śmigła i poczuł, jak zaczynają ciągnąć, a C-97 odzyskuje sterowność.
- Trochę lepiej - odetchnął, a Winger i Sanders wymienili szerokie uśmiechy. - Za jakieś pięć minut będziemy mieli pewność.
Maszyna minęła pasmo górskie z prędkością trzystu trzydziestu kilometrów na godzinę - dużo mniejszą od optymalnej prędkości przelotowej i znacznie poniżej zalecanego pułapu. Za porytymi śniegiem szczytami Delaney i Winger zobaczyli ciągnące się po horyzont morze lodu. Pod ogromnym naciskiem padającego w głębi lądu śniegu miliardy ton lodu przesuwały się wolno ku wybrzeżu jak niekończący się pas transmisyjny. Poruszając się, tarły o skalne podłoże, więc każda wypukłość pod grubą na półtora kilometra skorupą objawiała się na powierzchni jako wielki poszczerbiony grzbiet. Lodowa pokrywa była tak poszarpana, że Delaney wyobraził ją sobie jako zamarznięte w ułamku sekundy morze w czasie sztormu - każda fala zmieniona w ostry jak brzytwa grzebień, osiągający czasem wysokość dziesięciu metrów.
- Jezu - szepnął bezgłośnie.
Porucznik Winger odwracał się właśnie do Delaneya, kiedy silnik numer jeden eksplodował. Podwójne rzędy cylindrów wybuchły z siłą bomby, a odłamki, olej i płonące paliwo rozsadziły gondolę silnika, jakby trafił ją
pocisk przeciwlotniczy. W kilka sekund skrzydło samolotu ogarnęły płomienie. Kiedy wiatr powiększał spowodowane przez rozżarzone odłamki wyrwy w aluminiowym poszyciu, skrzydło zaczęło się rozpadać.
Transportowiec przechylił się, tracąc ciąg z lewej strony. Delaney walczył z maszyną, tylko przez ułamek sekundy rzucił okiem na wysokościomierz, którego wskazówka przesuwała się w dół z zawrotną szybkością. Zauważył, że Winger odcina już dopływ paliwa do zniszczonego silnika. Dobry pilot.
- Tom, co widzisz? - krzyknął Delaney, z trudem utrzymując okaleczony samolot w powietrzu.
Nawigator wyjrzał przez okienko. Rutyna wzięła górę nad strachem ściskającym żołądki, odpowiedział spokojnie:
- Silnik odpadł i wygląda na to, że skrzydło też się zaraz oderwie. Wciąż płonie. Chwileczkę, gaśnie.
- Odciąłem paliwo - mruknął Winger, wracając do sterów i pomagając Delaneyowi kręcić wolantem.
- Jasna cholera, straciliśmy większą część lewej klapy. Jerry, ustaw śmigło numer cztery na płasko. Musimy go wyrównać. Za mocno ciągnie z prawej.
Winger wykonał rozkaz. Zmniejszył w ten sposób o połowę ciąg po jednej stronie stratofreightera, który powoli zaczął odzyskiwać równowagę, ale wciąż tracił wysokość. W ciągu trzydziestu sekund, jakie upłynęły od eksplozji, zeszli do pułapu trzech tysięcy metrów i opadali dalej. Obydwaj piloci desperacko mocowali się ze sterami, próbując utrzymać samolot w poziomie. Nie mogli zrobić już nic, żeby odzyskać nośność. Starali się tylko jak najłagodniej posadzić maszynę na lodzie.
- Zacznij szukać miejsca, na którym będziemy mogli wylądować tym złomem. - Strach minął i głos Delaneya brzmiał czysto i pewnie.
- Rozglądam się, ale lód jest zbyt poszarpany. - Winger spojrzał na wysokościomierz. - Półtora tysiąca metrów.
W gęstszym powietrzu siła nośna była większa i nie opadali już tak szybko. Delaney spróbował podnieść nos C-97, licząc, że odzyska trochę wysokości, ale samolot ponownie przechylił się na lewe skrzydło. Przez koszmarną sekundę walczył o wyrównanie.
- Co widzisz?
Zanim Winger zdążył odpowiedzieć...
anna9955