Stone Nick - Max Mingus 01 - Pan Klarnet.doc

(1974 KB) Pobierz

Nick Stone:

 

PAN KLARNET:

 

Przełożył Piotr Kuś

ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO

Copyright © Nick Stone 2006 All rights reserved

Copyright © for Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2009 All rights reserved

Projekt okładki Anna M. Damasiewicz

Redaktor

Piotr Rumatowski

Redaktor techniczny Teodor Jeske-Choiński

Wydanie I

ISBN 978-83-7506-275-5

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. (061) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26

Dział handlowy, tel./fax (061) 855 06 90

sklep@zysk.com.pl

www.zysk.com.pl

Druk i oprawa: WZDZ - Drukarnia „LEGA"

Dla Hiacynty i Seba

Ku wiecznej pamięci Philomeny Paul (Fofo), Bena Cawdry'ego, Adriana „Skipa" Skipseya oraz mojej babci, Mary Stone

Yo loyen konté, Yo mal kalküé. Porzekadło haitańskie

Prolog

Nowy Jork, 6 listopada 1996

Dziesięć milionów dolarów za dokonanie cudu i przywiezienie dziecka żywego, pięć milionów za jego zwłoki i jeszcze dodatkowe pięć milionów za wykrycie zabójców — nieważne, czy w wypadku tego wykrycia, jeśli mają na rękach krew dziecka, pozostaną martwi czy zginą.

Takie były warunki. Gdyby je zechciał przyjąć, porozumienie zostałoby zawarte natychmiast.

*

Max Mingus był policjantem, zanim został prywatnym detektywem. Specjalizował się w poszukiwaniu zaginionych osób; odnajdywanie ich było jego wielkim talentem. Mnóstwo ludzi twierdziło, że jest w tym interesie najlepszy — a przynajmniej twierdzili tak do 17 kwietnia 1989 roku, to jest do dnia, w którym rozpoczął siedmioletnią odsiadkę na wyspie Rikers za morderstwo i w którym nieodwołalnie i na zawsze wygasła jego licencja detektywa.

Klient nazywał się Allain Carver. Jego syn miał na imię Charlie. Charlie zaginął i najprawdopodobniej został porwany.

Optymistycznie patrząc, gdyby sprawa zakończyła się happy endem dla wszystkich zainteresowanych, Max miałby w perspektywie nowe beztroskie życie, które mógłby rozpocząć z dziesięcioma, a może i piętnastoma milionami dolarów na koncie. O wiele rzeczy nie musiałby się już nigdy martwić, a przecież ostatnie lata były dla niego jednym wielkim zmartwieniem.

Wszystko dotąd brzmiało dobrze, ale potem już gorzej.

- 9 -

Dziecko zaginęło na Haiti.

— Haytee? — zapytał Max, jakby źle usłyszał.

— Tak — odparł Carver. Cholera jasna.

Co właściwie wiedział o Haiti? Voodoo, AIDS, Papa Doc*, Baby Doc**, ludzie uciekający z wyspy na łodziach, a ostatnio amerykańska inwazja pod hasłem „Operacja Przywrócić Demokrację", którą oglądał w telewizji.

Znał — ale dawno temu — całkiem sporo Haitańczyków, twardzieli, z którymi miał regularnie do czynienia, kiedy był policjantem i prowadził sprawy w „Małym Haiti", w Miami. O swojej ojczyźnie nigdy nie powiedzieli ani jednego dobrego słowa, a najczęściej padało z ich ust określenie „złe miejsce", które było zresztą najłagodniejsze.

Wspomnienia o Haitańczykach, z którymi się w życiu spotkał, wcale nie były mu niemiłe. Właściwie podziwiał tych ludzi. Byli uczciwi, honorowi i ciężko pracowali, zajmując przy tym najbardziej żałosną pozycję w Ameryce. Jadali najgorzej ze wszystkich, żyli poniżej progu ubóstwa, zarabiali żałosne pieniądze.

Dotyczyło to większości Haitańczyków, których spotkał. W każdej dużej grupie społecznej znajdowało się mnóstwo wyjątków i z takimi też miewał do czynienia. Ci pozostali w jego pamięci jak ledwo zaleczone rany, które otwierają się pod wpływem najlżejszego szturchnięcia, byle dotyku.

Cała sprawa od któregoś momentu brzmiała już tylko bardzo źle. Właśnie wykaraskał się z jednego bagna, dlaczego więc miałby brnąć w następne?

Dla pieniędzy. Oto dlaczego.

Papa Doc — pseudonim dr. François Duvaliera, prezydenta i dyktatora Haiti w latach 1957-1971 (przyp. red.).

** Baby Doc — Jean-Claude Duvalier, syn i następca prezydenta François Duvaliera, obalony w 1986 r. (przyp. red.).

10 -

Charlie zniknął 4 września 1994 roku, w swoje trzecie urodziny. Od tego dnia nikt go nie widział i nikt o nim nie słyszał. Nikt nie zażądał za niego okupu, nie było świadków porwania. Rodzina Carverow musiała przerwać poszukiwania chłopca po dwóch tygodniach, ponieważ na Haiti najechała armia USA. Wszyscy mieszkańcy zostali zamknięci w granicach wyspy, ustanowiono godzinę policyjną i ograniczenia w przemieszczaniu się. Poszukiwania zostały wznowione dopiero pod koniec października, ale do tego czasu wszelkie ślady po zaginionym dziecku, o ile wcześniej w ogóle istniały, raz na zawsze uległy zatarciu.

— Jeszcze jedno — rzucił Carver, na zakończenie. — Jeśli podejmie się pan tego zadania, musi pan wiedzieć, że będzie ono z całą pewnością niebezpieczne. Może nawet bardzo niebezpieczne.

— Dlaczego? — zapytał Max.

— Pana poprzednicy, oni... ich losy nie ułożyły się najlepiej.

— Nie żyją?

Zapadła cisza. Twarz Carvera jakby się skrzywiła, a jego skóra straciła trochę koloru.

— Nie. Nie chodzi o to, że nie żyją — powiedział w końcu. —Ale... Gorzej. Znacznie gorzej.

Część pierwsza

 

Uczciwość i prostolinijność nie zawsze są najlepszym rozwiązaniem, ale Max, kiedy tylko mógł, stawiał je nad kłamstwa i krętactwa. Dzięki temu lepiej sypiał.

— Nie mogę — powiedział Carverowi.

— Nie może pan, czy nie chce?

— Nie mogę, bo nie chcę. Nie mogę przyjąć tego zlecenia. Prosi mnie pan o podjęcie poszukiwań dziecka, które zaginęło dwa lata temu, w kraju, który w ciągu tych dwóch lat powrócił do epoki kamienia łupanego.

Carver uśmiechnął się tak słabo, że uśmiech z trudem można było dostrzec na jego ustach, jednak był to uśmiech prosty i niewymuszony. Dzięki niemu Max zaczął orientować się, z jakiego typu bogaczem ma do czynienia. Z najgorszym. Z koneksjami gdzie się da, z pieniędzmi poupychanymi w skrytkach bankowych — pieprzyć giełdy i obligacje — z licznymi wysoko oprocentowanymi kontami zagranicą, będący po imieniu z każdym, z kim warto być po imieniu, mający władzę pozwalającą mu kruszyć wolę ludzi, których akurat trzeba skruszyć. Z człowiekiem, który nigdy nie przyjmuje do wiadomości żadnej odmowy.

— Dawał pan sobie radę w znacznie trudniejszych sprawach. Dokonywał pan... cudów — powiedział Carver.

— Nigdy nie wskrzeszałem umarłych, panie Carver. Co najwyżej ich odkopywałem.

— Jestem gotowy na najgorsze.

- 13 -

— Nie jest pan, skoro rozmawia pan ze mną — stwierdził Max. Zaraz pożałował swojej otwartości. Więzienie pozbawiło go dawniejszego taktu i uprzejmości. Stał się bardzo szorstki. — W pewnym sensie ma pan rację. W swoim czasie szukałem duchów w piekle, ale to było amerykańskie piekło i zawsze miało jakieś wyjście ewakuacyjne. Tymczasem pańskiego kraju w ogóle nie znam. Nigdy w nim nie byłem i, bez urazy, nigdy nie zamierzałem tam się udać. Do diabła, przecież tam nawet nie mówi się po angielsku.

Wtedy Carver wymienił kwotę honorarium.

*

Jako prywatny detektyw Max nie zbił fortuny, wiodło mu się jednak całkiem nieźle. Zarabiał wystarczająco dużo, żeby prowadzić dostatnie życie, a nawet trochę oszczędzić. Jego żona, wykwalifikowana księgowa, pilnowała, żeby interes się bilansował. Regularnie odkładała pieniądze na trzy konta oszczędnościowe, a poza tym mieli udziały w barze „L" w centrum Miami, prowadzonym przez Franka Nuneza, kumpla Maksa, emerytowanego gliniarza. Do końca spłacili dom i dwa samochody, trzy razy w roku wyjeżdżali na wakacje, raz w miesiącu jadali w drogiej restauracji.

Max nie miał wielu osobistych wydatków. Jego ubrania — garnitury do pracy i na specjalne okazje oraz spodnie khaki i T-shirty na wszelkie inne sytuacje — zawsze były w dobrym gatunku, ale rzadko drogie. Nauczył się odpowiednio ubierać już przy drugiej sprawie, kiedy krew tętnicza trysnęła mu na garnitur za pięćset dolarów i musiał go oddać technikom sądowym, którzy z kolei przekazali go prokuratorowi okręgowemu, który później zaprezentował garnitur przed sądem jako dowód „D". Co tydzień kupował żonie kwiaty, a na urodziny, na Boże Narodzenie i na rocznicę ślubu — kosztowne prezenty. Był szczodry dla najbliższych przyjaciół i dla syna chrzestnego. Nie miał nałogów. Papierosy i skręty z marihuaną porzucił,

kiedy opuścił szeregi policji. Trochę trwało, zanim przestał pić, jednak alkohol zdołał także wykreślić ze swojego życia. Jedyną jego pasją pozostała muzyka—jazz, swing, doo-wop, rock and roll, soul, funk i disco. Miał pięć tysięcy płyt kompaktowych, albumów i singli winylowych — znał z nich każdą nutę i każdy fragment tekstu. Największą kwotą, jaką kiedykolwiek wydał w gotówce, było czterysta dolarów, które zapłacił na aukcji za podwójny dziesięciocalowy winylowy album Franka Sinatry In The Wee Small Hours Of The Morning. Oprawił go w ramki i powiesił na ścianie w gabinecie, naprzeciwko biurka. Kiedy zapytała o album żona, skłamał i powiedział jej, że kupił go bardzo tanio na jakimś jarmarku w Orlando.

W każdym razie jego życie było wygodne, takie, jakie sprawia, że człowiek jest szczęśliwy, coraz grubszy i z każdym dniem coraz bardziej konserwatywny.

Ale pewnego dnia zabił w Bronksie trzech ludzi i wszystko w jednej chwili wywróciło się do góry nogami.

Po wyjściu z więzienia Max wciąż miał dom i samochód w Miami oraz dziewięć tysięcy dolarów na koncie. Mógł żyć za to jeszcze najwyżej pięć miesięcy, później musiałby sprzedać dom i znaleźć pracę. A to mogłoby się okazać bardzo trudne. Bo kto by go zatrudnił? Byłego policjanta, byłego prywatnego detektywa i byłego więźnia? Trzy wielkie minusy. Miał czterdzieści sześć lat i był zbyt stary, żeby uczyć się czegoś nowego, a jednocześnie zbyt młody, by całkowicie się poddać. Do cholery, co mógłby robić? Stać za barem? Zmywać naczynia w jakiejś kuchni? Może pakować ludziom zakupy? Albo zapier-niczać na budowie czy pracować jako ochroniarz na poczcie?

Prawda, miał kilku przyjaciół i znał ludzi, którzy byli mu coś winni za wcześniejsze przysługi, a więc nie musiałby o nic prosić na kolanach. Takie błagania oznaczałyby, że zrywa z wszelkimi swoimi zasadami. Pomagał kiedyś ludziom, bo mógł, a nie dlatego, że spodziewał się później jakiegokolwiek rewanżu. Żona nazywała go naiwniakiem, miękką galaretą

- 14 -

- 15 -

pod betonowym wizerunkiem i okazywaną na prawo i lewo stanowczością. Pewnie miała rację. Pewnie powinien był zawsze stawiać własny interes ponad interes innych ludzi. Czy teraz jego życie będzie inne? Prawdopodobnie tak.

Jasno i wyraźnie widział oczyma wyobraźni, jak będzie wyglądała jego przyszłość za rok albo dwa. Zamieszka w jednopokojowym wynajętym mieszkaniu o ścianach wyklejonych poplamioną tapetą, nękany przez zgraje karaluchów i ręcznie wypisaną w kiepskim hiszpańskim litanię zakazów, powywieszanych na wszystkich drzwiach. Będzie słyszał, jak kłócą się, pieprzą, rozmawiają i biją sąsiedzi — na górze, na dole, po lewej i prawej stronie. Będzie dysponował jednym talerzem, jednym nożem, widelcem i łyżką. Będzie grał w totolotka i w napięciu obserwował losowania na telewizorze z wiecznie trzęsącym się obrazem. Po prostu będzie powoli umierał, powoli gasł, komórka po komórce.

Mógł przyjąć robotę od Carvera albo pogrążyć się po szyję w ponurym świecie byłego skazańca. Innego wyboru nie miał.

Po raz pierwszy Max rozmawiał z Allainem Carverem, kiedy był jeszcze w więzieniu, przez telefon. Początek nie był udany. Max kazał mu się odpierdolić natychmiast, kiedy rozmówca się przedstawił.

Carver jednak nagabywał go praktycznie codziennie przez ostatnie osiem miesięcy jego pobytu w więzieniu.

Najpierw przyszedł list z Miami.

Drogi panie Mingus!

Nazywam się Attain Carver. Szczerze podziwiam Pana i wartości, których Pan broni. Uważnie prześledziwszy Pańską sprawę...

- 16 -

W tym momencie Max zakończył czytanie. Dał list Velas-quezowi, kumplowi z celi, który wykorzystał go na skręta. Velasquez palił w ten sposób wszystkie listy Maksa, z wyjątkiem osobistych. Max nadał mu ksywę „Palacz".

Max był sławnym więźniem. Jego sprawę roztrząsała telewizja i wszystkie gazety. Niemal połowa kraju miała wyrobioną opinię o nim i o tym, co zrobił. Głosy ludzi rozkładały się na sześćdziesiąt do czterdziestu procent, sześćdziesiąt za nim, a czterdzieści przeciwko niemu.

W czasie pierwszych sześciu miesięcy za kratkami otrzymywał listy całymi workami. Nigdy na żaden z nich nie odpowiedział. Nie wzruszały go nawet te najbardziej szczere. Zawsze gardził obcymi, którzy korespondowali ze skazańcami znanymi z telewizji albo z gazet, lub też poznanymi poprzez cholerne organizacje więzienne, wynajdujące skazańcom kumpli, z którymi mogliby wymieniać się listami. Tacy zawsze byli pierwszymi, którzy żądali kary śmierci, jeśli taka wchodziła w grę. Max przez jedenaście lat był policjantem i nadal miał w sobie coś z policjanta. Wielu spośród jego najbliższych przyjaciół wciąż służyło w policji i chroniło tych samych ludzi przez zagrożeniem ze strony bestii, z którymi korespondowali.

Kiedy przyszedł pierwszy list od Carvera, korespondencja Maksa ograniczała się do listów od żony, szwagrów i kilkorga przyjaciół. Jego fani przerzucili się na sławniejsze typy, jak chociażby OJ Simpson czy bracia Menendez.

Brak odpowiedzi na pierwszy list nie zniechęcił Carvera, który po raz kolejny napisał już po dwóch tygodniach. Gdy i tym razem odpowiedzi nie było, Carver napisał do Maksa w kolejnym tygodniu; następne dwa listy nadeszły tydzień później, a po siedmiu dniach jeszcze dwa. Velasquez był niemal szczęśliwy. Lubił listy Carvera, ponieważ papier — kremowa papeteria ze znakiem wodnym, z nazwiskiem Carvera, jego adresem i numerami telefonów wytłoczonymi w prawym

17

rogu pięknymi szmaragdowymi literami — miał w sobie coś, co fantastycznie reagowało na zielsko, które palił, i otumaniało go bardziej niż zazwyczaj.

Aby przyciągnąć uwagę Maksa, Carver próbował różnych taktyk. Zmieniał papier, pisywał odręcznie, a nawet kazał pisywać innym ludziom. Jakkolwiek by jednak się starał, wszystkie listy kończyły w płucach „Palacza".

Wreszcie korespondencja urwała się, ale zaczęły telefony. Max przypuszczał, że Carver przekupił kogoś na wysokim szczeblu, ponieważ rozmowy telefoniczne mogli prowadzić tylko więźniowie o rzeczywiście poważnych wpływach i ci, którzy wkrótce mieli stawać przed sądami apelacyjnymi. Strażnik zawsze odbierał Maksa z kuchni i prowadził go do jednej z sal konferencyjnych, w której podłączano telefon — specjalnie dla niego. Max rozmawiał z Carverem na tyle długo, aby usłyszeć jego nazwisko, rozpoznać po akcencie, że jest on Anglikiem, i wyjaśnić mu, że nie powinien dzwonić już nigdy więcej.

Carver jednak się nie poddawał. Przeszkadzał Maksowi w pracy, na boisku sportowym, przy posiłkach, pod prysznicem, w czasie przeznaczonym na wypoczynek i nawet po zgaszeniu świateł na noc. Max postępował z nim zawsze tak samo. Słuchał jego „dzień dobry", wypowiadał swoją kwestię i odkładał słuchawkę.

W końcu złożył skargę u naczelnika więzienia, który uznał, że w całym życiu zawodowym nie słyszał niczego bardziej zabawnego. Większość więźniów skarżyła się bowiem z powodu nękania ich wewnątrz, a nie spoza murów więzienia. Powiedział Maksowi, żeby się nie zachowywał jak pizda, i zagroził, że jeśli jeszcze raz przyjdzie do niego z takim gównem, każe mu wstawić telefon prosto do celi.

O telefonach Carvera Max wspomniał także Dave'owi Torresowi, swojemu prawnikowi. Torres sprawił, że telefony się skończyły. Zaproponował też, że zdobędzie trochę dodatko-

18

wych informacji o Carverze, lecz Max z tego zrezygnował. W wolnym świecie z pewnością byłby bardzo ciekaw, co to za jeden. Jednak za murami więzienia, kiedy człowiek nie może nosić własnego ubrania, ani nawet własnego zegarka, ciekawość jest czymś, co właściwie nie istnieje.

Carver odwiedził Maksa dzień przed jego zwolnieniem. Max odmówił spotkania, w związku z czym Carver zostawił mu ostatni list, znów na oryginalnej papeterii.

Max dał ten list Velasquezowi jako pożegnalny prezent.

Po wyjściu z więzienia Max gotów był polecieć do Londynu.

Podróż dookoła świata była pomysłem jego żony. Marzyła o takiej podróży bezustannie. Od dawna fascynowały ją inne kraje i ich kultury, historie, pomniki oraz ludzie. Często bywała w muzeach, stała w kolejkach przed wejściami na najnowsze wystawy, uczestniczyła w wykładach i seminariach i bezustannie coś czytała — kolorowe magazyny, artykuły w gazetach oraz niezliczone książki. Robiła, co mogła, by swoimi zainteresowaniami zarazić Maksa, ale ten tylko ją zbywał. Pokazała mu fotografie Indian z Ameryki Południowej, którzy nosili placki do pizzy przymocowane do dolnych warg, czy afrykańskich kobiet, o szyjach jak żyrafy otoczonych sprężynami przemysłowymi, jednak nie potrafił dostrzec w nich nic nadzwyczajnego. Max był w życiu w Meksyku, na Bahamach, na Hawajach i w Kanadzie, lecz jego prawdziwym światem były Stany Zjednoczone i nie był to dla niego bynajmniej świat za mały. Miał w ojczyźnie pustynie i arktyczne bezkresy, a pomiędzy nimi wszystko, co tylko można było sobie wyobrazić. Dlaczego więc miałby jeździć zagranicę, żeby oglądać to samo?

Jego żona miała na imię Sandra. Poznał ją, kiedy jeszcze był policjantem. Była w połowie Kubanką i w połowie Afro-

- 19 -

amerykanką. Była piękna, bystra, zgrabna i pełna poczucia humoru. Nigdy nie powiedział do niej „Sandy".

Zaplanowała, że swoją dziesiątą rocznicę ślubu uczczą w wielkim stylu, podróżując dookoła świata i oglądając te wszystkie rzeczy, o których dotąd Sandra jedynie czytała. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, Max prawdopodobnie namówiłby ją na tydzień w Key West, dodając obietnicę, że trochę później udadzą się na skromniejszą wyprawę zagraniczną (do Europy albo do Australii), ale ponieważ w chwili, kiedy ujawniła mu swoje plany, przebywał akurat w więzieniu, raczej trudno mu było zaprotestować. Poza tym, biorąc pod uwagę miej- sce, w którym wbrew własnej woli się wówczas znajdował, szybki wyjazd z Ameryki tak daleko, jak to tylko możliwe, przynajmniej na jakiś czas, wydawał się całkiem dobrym pomysłem. Rok zagranicą pozwoliłby mu przemyśleć własne perspektywy i projekty na resztę życia.

Sandra organizowała wyprawę przez cztery miesiące. Zgodnie z jej planem mieli wrócić do domu w Miami dokładnie w rok po wyjeździe, na kolejną rocznicę ślubu. W ciągu tego roku zamierzali zwiedzić całą Europę, rozpoczynając od Anglii, potem Rosję i Chiny, następnie Japonię i Daleki Wschód, później Australię i Nową Zelandię, skąd polecieliby do Afryki i na Bliski Wschód, kończąc zwiedzanie świata na Turcji.

Im więcej podczas cotygodniowych wizyt opowiadała o tej podróży Maksowi, tym bardziej nęciła go perspektywa rocznej wyprawy. W więziennej bibliotece zaczął czytać materiały o miejscach, które mieli odwiedzić. Początkowo robił to jedynie po to, żeby szybciej mijały kolejne dni za kratami, jednak im mocniej wciągał się w wizje i marzenia swej żony, tym mocniej czuł, jak bardzo jest mu bliska, bliższa niż kiedykolwiek.

Końcowe opłaty za wyprawę uregulowała w dniu, w którym zginęła w wypadku samochodowym na stanowej jedynce; wszystko wskazywało na to, że sama go spowodowała, nagle

zmieniając pas i wjeżdżając pod zbliżającą się z naprzeciwka ciężarówkę. W czasie sekcji zwłok okazało się, że tuż przed momentem zderzenia zabił ją za kierownicą tętniak mózgu.

Smutną wiadomość przekazał mu naczelnik więzienia. Max nie był w stanie w żaden sposób zareagować. Skinął tylko w milczeniu głową i wyszedł z jego gabinetu, po czym resztę dnia spędził jak zwykle, zmywając kuchenne stoły, wydając posiłki, myjąc tace w ciepłej wodzie i czyszcząc posadzki. Ani słowa nie powiedział Velasquezowi, bo nie należało tego robić. W więzieniu okazywanie żalu lub smutku, albo jakiejkolwiek emocji innej niż gniew i wściekłość, było oznaką słabości. Takie uczucia należało skrywać głęboko w sobie, jak zakorkowane w butelce, starannie ukryte przed każdym współwięźniem.

Śmierć Sandry dotknęła go boleśnie dopiero następnego dnia, w czwartek. Czwartek był dniem jej odwiedzin. Nigdy ani jednego nie opuściła. Przylatywała zawsze poprzedniego wieczoru, spędzała noc u ciotki, która mieszkała w Queens, i następnego dnia dojeżdżała na spotkanie z Maksem. Około drugiej po południu, kiedy zwykle kończył pracę w kuchni i gawędził o byle czym z kucharzem Henrym, wywoływany był przez system nagłaśniający do pokoju widzeń. Sandra czekała już na niego po drugiej stronie przeszklonej budki. Zawsze była starannie ubrana i umalowana, no i miała roześmiane usta i skrzące się oczy, tak jak na ich pierwszej randce. Rozmawiali o tym i o owym, jak Max się czuje, jak wygląda, po czym Sandra opowiadała mu, co się dzieje w domu, opowiadała o sobie i swojej pracy.

Henry i Max mieli pewien układ. Henry dawał Maksowi w czwartki lekką i szybką robotę, żeby mógł wyjść z kuchni, kiedy tylko jego nazwisko zostanie wyczytane przez megafon, za to Max odwdzięczał się Henry'emu w taki sam sposób we wszystkie niedziele, kiedy w odwiedziny przyjeżdżała jego rodzina — żona i czwórka dzieciaków. Zachowywali się, jakby

- 20 -

- 21 -

nie miało znaczenia, że Henry odsiaduje wyrok od piętnastu lat do dożywocia za napad z bronią w ręku, w czasie którego zginęła ciężarna kobieta. Dodatkowo obciążało go to, że napadu dokonał z kilkoma ludźmi, będącymi, tak jak on, członkami Organizacji Aryjskiej.

Na zewnątrz wszystko wyglądało w ten czwartek tak jak w każdy inny. Tyle że Max obudził się z olbrzymim, przygniatającym bólem w piersiach i poczuciem pustki, które zwiększało się w miarę, jak mijały kolejne godziny poranka. Słyszał w uszach jakiś dziwny świst powietrza, jakby przez cały czas stał w potężnym przeciągu w wąskim tunelu, a żyły na jego skroniach bezustannie boleśnie pulsowały. Chciał powiedzieć Henry'emu, że w tym tygodniu Sandra nie przyjedzie w odwiedziny i nie przyjedzie także w tygodniu następnym, ale nie potrafił się zebrać w sobie, aby powiedzieć cokolwiek. Zresztą wiedział, że w chwili, w której zacznie mówić, i tak straci kontrolę nad swoimi słowami i najprawdopodobniej się rozklei.

W kuchni nie miał dość zajęcia, żeby nie rozmyślać o Sandrze. Pozostała mu do wyczyszczenia nieskazitelnie czysta kuchenka gazowa. Nieustannie kierował wzrok na tarczę zegara, choć próbował tego nie robić, i obserwował, jak czarne wskazówki nieuchronnie zbliżają się do godziny drugiej.

Odtworzył w myślach zeszłotygodniową wizytę Sandry, przypomniał sobie każdą sekundę ich ostatniego spotkania. Przypomniał sobie każde słowo, które do niego wypowiedziała — o niespodziewanej zniżce, którą uzyskała od jednej z linii lotniczych, o bezpłatnych noclegach w luksusowym hotelu, które wygrała w konkursie, i o tym, jakie wrażenie wywarł na niej swoją wiedzą o historii Australii. Czy kiedykolwiek powiedziała mu cokolwiek o migrenach, bólach i zawrotach głowy, trudnych okresach albo o krwawieniu z nosa? Znów widział jej twarz przez szybę ze szkła kuloodpornego; szkło upaćkane było setkami odcisków palców i mazgnięć szminki

od pocałunków, jakimi obdarzali się przez grubą szybę skazańcy ze swoimi ukochanymi kobietami. Max i Sandra nigdy tego nie robili. Wspólnie uznali, że byłoby to tylko bezsensowną oznaką desperacji. W końcu nic nie wskazywało na to, że nie będą się jeszcze kochać naprawdę. Teraz Max żałował tej decyzji. Dotyk przez szkło byłby lepszy od absolutnej pustki, z którą pozostał.

— Max! — zawołał Henry znad zlewozmywaka. — Czas odegrać rolę męża.

Brakowało dosłownie kilku sekund do drugiej. Max, jakby na sygnał, zaczął zdejmować fartuch, po czym nagle zastygł w bezruchu.

— Ona dzisiaj nie przyjedzie — powiedział, pozwalając, żeby sznurki fartucha zawisły wzdłuż jego nóg. Poczuł, jak w oczach zbiera mu się gejzer łez.

— A to dlaczego?

Max nie odpowiedział. Henry podszedł do niego, wycierając dłonie w ręcznik do naczyń. Zobaczył, że Max jest bliski płaczu, i zdziwił się. Zrobił nawet krok do tyłu. Jak wszyscy współwięźniowie, uważał dotąd, że Max jest twardym skurwysynem — miał w końcu do czynienia z byłym gliniarzem, który chodził w więzieniu z wysoko uniesioną głową, a na przemoc zawsze odpowiadał przemocą.

Henry uśmiechnął się.

Mógł to być uśmiech drwiny albo sadystycznego zadowolenia z nieszczęścia współwięźnia, albo po prostu niepewny uśmiech zmieszanego, zaskoczonego człowieka. Przecież jako twardziel Max nie powinien płakać, chyba że nagle przeistoczył się w ostatnią pizdę.

Max, pogrążony w przeogromnym bólu, wyczytał w uśmiechu Henry'ego drwinę.

Szum w jego uszach nagle ustał.

Walnął Henry'ego pięścią w gardło, krótkim prostym ciosem, w który włożył całą siłę, jaką posiadał. Usta Henry'ego

-22 -

- 23 -

otworzyły się szeroko. Charcząc, z trudem łapał oddech. Tymczasem Max poprawił mu prawym sierpowym w szczękę i lewym prostym w żołądek. Henry był potężnie zbudowanym, wysokim facetem, który potrafił wycisnąć 150 kilogramów bez mrugnięcia okiem, a jednak padł na podłogę jak kłoda. Max wybiegł z kuchni.

Nie mógł zrobić nic gorszego. Henry był wysoko postawioną osobistością w Organizacji Aryjskiej i dla ludzi z Organizacji był niezwykle cenny. To dzięki niemu zarabiali pieniądze nawet w więzieniu, handlując najlepszymi prochami, ponieważ to dzieci Henry'ego wnosiły je tutaj pomiędzy pośladkami. Nie było wątpliwości, że za tę zniewagę Organizacja zażąda krwi, przykładnej zemsty, która pozwoli zachować jej twarz.

Przez trzy dni Henry przebywał w izbie chorych. W tym czasie Max zastępował go w kuchni, czekając na akt zemsty. Organizacja nie biła i mordowała w takich sytuacjach natychmiast i w pośpiechu. Jej ludzie lubili osaczyć ofiarę czwórką lub piątką. Strażnicy zawsze byli wówczas uprzedzeni — uprzedzeni i opłaceni, co oznaczało, że tak jak wszyscy, będą patrzeć w przeciwnym kierunku. Max miał nadzieję, że zginie szybko i bez nadmiernego bólu. Perspektywa opuszczenia więzienia na wózku inwalidzkim była gorsza.

Nic się jednak nie zdarzyło.

Henry zeznał, że poślizgnął się na kuchennej podłodze na rozlanym tłuszczu. Wrócił do kuchni już w niedzielę, ze starannie zadrutowaną szczęką. Dowiedział się o stracie Maksa i kiedy go zobaczył, natychmiast podał mu rękę i poklepał po ramieniu. A Maksowi zrobiło się strasznie głupio.

Pogrzeb Sandry odbył się w Miami, tydzień po jej śmierci. Maksowi pozwolono wziąć w nim udział.

Jej zwłoki wystawiono w otwartej trumnie. Przedsiębiorca pogrzebowy założył jej na głowę czarną perukę, zupełnie do niej niepasującą. Nigdy nie miała włosów ani tak prostych, ani tak czarnych. Makijaż także był zupełnie bez sensu. Za ży-

cia Sandra nigdy tak grubo się nie malowała. Max pocałował jej zimne zaciśnięte usta i wsunął palce pomiędzy jej złożone ręce. Potem stał nad nią, chcąc, żeby ta chwila nie miała końca, czuł się jednak w taki sposób, jakby Sandra znajdowała się o milion mil od niego. Ludzkie zwłoki nie były dla niego niczym nowym, lecz fakt, że są to zwłoki najważniejszej osoby w jego życiu, robił wielką różnicę.

Jeszcze raz ją pocałował. Desperacko pragnął, aby jej oczy chociaż na chwilę się otworzyły, aby mógł w nie popatrzeć jeszcze jeden, ostatni raz. Kiedy się całowali, Sandra nigdy, przenigdy ich nie zamykała. Wyciągnął ku nim rękę i wtedy spostrzegł, że pyłki z białych lilii upstrzyły kołnierzyk granatowego biznesowego kostiumu, w jaki Sandra została ubrana do trumny. Strząsnął pyłki z kołnierzyka i na tym poprzestał.

W czasie pogrzebu najmłodszy brat Sandry, Calvin, zaśpiewał Let's Stay Together, jej ulubioną piosenkę. Poprzednim razem zaśpiewał ją dla niej na weselu. Calvin miał wspaniały głos, jednocześnie ponury i żałobny i zarazem przenikający prosto do mózgu, jak głos Roya Orbisona. Tego już Max nie wytrzymał. Rozpłakał się jak bóbr. Nie płakał tak od dzieciństwa. Płakał tak mocno, że zmoczył cały kołnierz koszuli, a powieki straszliwie mu napuchły.

Wracając do Rikers, postanowił, że sam odbędzie podróż, na której organizację Sandra poświęciła ostatnią część swojego życia. Częściowo chciał w ten sposób zadośćuczynić jej pragnieniom, a częściowo zobaczyć to wszystko, czego ona już nigdy nie zobaczy — po prostu za nią spełnić jej marzenie. Ale przede wszystkim chciał wyjechać dlatego, że właściwie nie wiedział, co dalej ze sobą zrobić.

Jego prawnik, Dave Torres, odebrał go spod bramy więzienia i zawiózł do Avalon Rex, małego, taniego hoteliku na Broo-

- 24

- 25 -

klynie, położonego w odległości zaledwie kilku przecznic od Prospect Park. Pokój hotelowy był funkcjonalny. Stało tu łóżko, biurko, krzesło, szafa, nocny stolik, lampa podłogowa, radio z budzikiem i telefon. Łazienka była jedna na całe piętro. Miał tutaj mieszkać przez dwa dni i dwie noce, a następnie wylecieć z lotniska JFK do Anglii. Torres wręczył mu bilety, paszport, trzy tysiące dolarów w gotówce i dwie karty kredytowe. Max podziękował mu za wszystko, po czym uścisnęli sobie dłonie i się rozstali.

Kiedy został sam, przede wszystkim otworzył drzwi, wyszedł na korytarz, po czym wrócił i zamknął drzwi. Spodobało mu się to tak bardzo, że powtórzył te czynności kilkakrotnie, aż uznał, że wreszcie spowszedniała mu możliwość wchodzenia do pokoju i wychodzenia z niego, kiedy tylko ma na to ochotę. Z kolei rozebrał się i popatrzył na swoje odbicie w lustrze w garderobie.

Od czasu, kiedy przestał być wolnym człowiekiem, nie widział swojej nagiej sylwetki w lustrze. Po ośmiu latach, ubrany jedynie w dwa tatuaże, od szyi w dół wyglądał zupełnie dobrze. Wciąż miał szerokie ramiona, wypukłe bicepsy, mięsiste przedramiona, krótką i szeroką szyję, twarde mięśnie brzucha i grube uda. Gdyby trochę się postarał, dobrze natarł olejkami, w swoim czasie mógłby nawet zdobyć tytuł najlepiej umięśnionego więźnia. W więzieniu nie dbało się jednak o sylwetkę dla samej sztuki, lecz dla przetrwania. Dobrze zbudowani więźniowie mieli za kratami łatwiejsze życie; przeważnie schodzono im z drogi. Max utrzymywał się w znakomitej kondycji jeszcze jako wolny człowiek. Jako nastolatek uprawiał boks i trzykrotnie wygrywał Złote Rękawice w wadze średniej, a później zachował sylwetkę i sprawność, biegając, pływając i walcząc od czasu do czasu w sali bokserskiej niedaleko Coral Gables. Ćwiczenia fizyczne nie stanowiły dla niego uciążliwego obowiązku dzięki samodyscyplinie, którą potrafił sobie narzucić. W Rikers pozwalano mu ćwiczyć

przez pół godziny dziennie. Sześć razy w tygodniu ćwiczył z ciężarami, na zmianę kształtując górną i dolną część ciała. Co rano wykonywał w celi trzy tysiące pompek i przysiadów, po pięćset w serii.

Mimo że wciąż był przystojny w oszukańczy sposób, który przyciągał kobiety i gejów, szukających ostrego seksu i awanturniczych związków, jego twarz nie sprawiała najlepszego wrażenia. Skórę na niej miał napiętą, poprzecinaną jednak wąskimi zmarszczkami i bladą jak wosk; z powodu wieloletniego braku światła słonecznego była to niemal twarz ducha. Niebieskie oczy spoglądały przed siebie ze złością, a kąciki ust opadały ostro w dół, jak u jego matki, która — podobnie jak on teraz — w jesieni życia pozostała zupełnie sama. Matka w jego wieku była już zupełnie siwa, całkiem jak on. Tej przemiany w sobie nie mógł zauważyć w więzieniu, ponieważ chcąc wyglądać groźniej w oczach współwięźniów, już pierwszego dnia po wyroku kazał fryzjerowi, żeby go obciął na zero. Pozwolił włosom odrastać dopiero w ciągu ostatnich kilku tygodni przed końcem odsiadki. Błąd ten zamierzał jednak naprawić jeszcze przed wylotem do Anglii.

Następnego ranka wyszedł z hotelu. Musiał sobie kupić ciepły płaszcz na zimę, marynarkę, no i kapelusz, skoro chciał pozbyć się siwych włosów, które teraz sprawiały, że wyglądał jak stary człowiek. Był jasny, mroźny dzień. Świeże powietrze aż paliło mu płuca. Na ulicach przewalały się tłumy ludzi. Nagle dostał jakby zawrotu głowy i stracił orientację, gdzie się znajduje, co robi i dokąd zmierza. Chodził po zatłoczonych chodnikach w godzinach szczytu, mijając ludzi, którzy się śpieszyli, żeby zarabiać pieniądze, i którzy uśmiechem i słowami podziękowania reagowali na każdą obelgę ze strony tych, co im płacili. Powinien był się na to przygotować, tymczasem odnosił wrażenie, że wbrew własnej woli znalazł

- 26 -

- 27 -

się na innej, obcej mu planecie. Siedem lat zrobiło swoje. Wszystko, co widział, było zupełnie inne niż wtedy, kiedy go zamykano. Zmieniły się ubrania, fryzury, sposób poruszania się ludzi, ich twarze, ceny w sklepach, zmieniły się nawet języki. Było tego zbyt wiele, by w ciągu kilku krótkich godzin mógł wszystko przyswoić, przeanalizować i porównać. Zbyt nagle musiał ogarnąć rzeczywistość po siedmiu latach w więzieniu, gdzie wszystko było raz na zawsze ustalone i gdzie znało się przynajmniej z widzenia ludzi, z którymi miało...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin