Zeydler Zborowski Zygmunt - Pieczeń sarnia.pdf

(741 KB) Pobierz
391679438 UNPDF
Zygmunt Zeydler Zborowski
Pieczeń sarnia
1971
Rozdział I
Noc cofa się w głąb lasu. Srebrzysta szarość osiada na pniach drzew i stłoczonych wokół polany
krzakach. Zapach ziół staje się jeszcze bardziej intensywny. Cisza przed świtem jest pełna
oczekiwania, oczekiwania na nowy dzień.
Lechocki przeciągnął dłonią po lufie sztucera. — Chyba nic z tego nie będzie — szepnął.
— Tak czasem bywa — odparł równie cicho Stefaniak. Był zmęczony. Od wieczora siedzieli na
ambonie, wbijając wzrok w szeroką polanę, porośniętą młodziutkimi sosenkami.
—Wracamy? — spytał Lechocki.
Nagle Kazimierski dotknął jego ramienia. — Jest, panie inżynierze. Tam, na prawo, koło
jałowców.
Huknął strzał. Kozioł dał potężnego susa i padł nieruchomy.
Zeszli z ambony i zbliżyli się do lezącego w wilgotnej trawie zwierzęcia. Płowe ciało było
sprężone, jakby przygotowywało się do następnego skoku.
— Strzelony na komorę — powiedział z uznaniem Kazimierski.
— Pogratulować — uśmiechnął się wesoło Stefaniak, zadowolony, że jego gość nie odjedzie
rozczarowany. Z różnych względów zależało mu na Lechockim i specjalnie dla niego zorganizował
to polowanie.
Lechocki, ogromnie podniecony, oglądał swą zdobycz. — Piękna sztuka. Niech pan spojrzy, panie
dyrektorze, jakie rogi.
— Tak. Bardzo ładne — przyznał Stefaniak.
Kazimierski wyjął nóż i z dużą wprawą zabrał się do patroszenia kozła. Lechocki nie mógł się
nacieszyć swym sukcesem. — Piękna sztuka, piękna sztuka — powtarzał.
Wrócili do bryczki. Stary Walenty pomógł załadować kozła, mruknął coś pod nosem, co mogło
być dowolnie interpretowane, wygramolił się z powrotem na swoje miejsce i cmoknął na konie.
Znudzone długim oczekiwaniem siwki ruszyły raźnym kłusem.
Stefaniak był bardzo śpiący. Marzył o szklance gorącej herbaty i o ciepłym łóżku. Byłby się
zapewne zdrzemnął w powrotnej drodze, ale Lechocki bez przerwy zabawiał go rozmową. —
Jestem panu niesłychanie wdzięczny, panie dyrektorze. Zrobił mi pan naprawdę ogromną
przyjemność. Nie wyobraża pan sobie nawet, jaka to dla mnie satysfakcja.
— Cała przyjemność po mojej stronie — powiedział sennie Stefaniak. Lechocki jednak nie
przestawał mówić. W dalszym ciągu zachwycał się swoim kozłem, a wyczerpawszy ten temat,
począł rozwodzić się nad malowniczością okolicy, nad pięknem lasu i nad urokami letniego
poranka. Potem, nie zrażony milczącym, nastrojem swego towarzysza, znowu wrócił do kozła. —
Myślałem już, że nic z tego. Słowo honoru. Przykro, jak się tak przesiedzi do świtu i nic.
— A ja byłem pewny, że wyjdzie — wtrącił się do rozmowy Kazimierski. — Przecież go
obserwowałeś. Stale wychodził na tę uprawę. Dlaczegóż dzisiaj miałby nie wyjść?
Stefaniak chciał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Miał nadzieję, że może
wreszcie Lechocki zmęczy się tą konwersacją. Gdzież tam. Mówił, jak nakręcony przez całą drogę.
Wjechali wreszcie w bramę. Walenty strzelił z bata, bryczka zatoczyła szeroki łuk wokół
ogromnego klombu i zatrzymała się przed pałacem.
Wysiedli. Stefaniak rozprostował zdrętwiałe nogi i z dobrze udaną wesołością spojrzał na swego
gościa. — No, panie inżynierze, teraz maleńkie śniadanko, a potem do łóżeczka. Kiedy pan chce
wracać do domu?
— Jutro muszę być w biurze. Więc wyjadę albo dziś wieczorem, albo jutro z samego rana, jeżeli,
oczywiście, nie nadużywam zbytnio pańskiej gościnności.
— Ależ, co znowu — zaoponował energicznie Stefaniak. — Wie pan przecież doskonalę, że jest
pan dla nas jednym z najmilszych gości. Pojedzie pan jutro rano. Jeszcze sobie porozmawiamy.
Do śniadania siedli we dwóch. Lechockiemu apetyt najwyraźniej dopisywał. Zjadł jajecznicę z
sześciu jaj i specjalnie się nie certował, kiedy mu gościnny gospodarz podsunął półmisek z wędliną.
— Czy pan będzie na zebraniu kółka łowieckiego, panie dyrektorze?
— A kiedy ma być to zebranie? — spytał Stefaniak.
— W przyszłym tygodniu, w piątek. Warto, żeby pan był. — Mamy kilka spraw do omówienia.
Wołczyński zreferuje sprawę kłusownictwa. Zdaje się, że to pana interesuje.
— To mnie nawet bardzo interesuje. To jest zagadnienie, które powinno być jakoś centralnie
rozwiązane. Wszystko, co się dotychczas robi, to są tylko półśrodki,
— Należałoby zaostrzyć sankcje karne — powiedział Lechocki i nalał sobie trzeci kubek kawy.
Po śniadaniu Stefaniak odprowadził gościa do jego pokoju, życzył mu dobrego wypoczynku i
poszedł do sypialni.
Pani Maria nie spała. Siedziała w szlafroku przy oknie i była w bardzo złym humorze, co jej się
teraz coraz częściej zdarzało.
— Dlaczego nie śpisz? — spytał Stefaniak, czując, że spokojny sen w wygodnym łóżku oddala się
od mego w zawrotnym tempie.
— To wszystko nie ma najmniejszego sensu! — wybuchnęła nie odpowiadając na jego pytanie. —
Calutką noc w lesie. Czy ty masz dobrze w głowie? Rozumiem, jak przyjeżdżają goście zagraniczni
i musisz, ale żeby sprowadzać sobie jakiegoś inżyniera i z nim do białego rana Przecież mógł
pojechać na to polowanie Kazimierski albo Mazurek. Nie musiałeś ty.
— Musiałem. Nie wypadało mi wysłać go z samym Kazimierskim. Zrozum, że ja mam pewne
obowiązki towarzyskie. Trzeba mieć wokół siebie ludzi życzliwych. Inaczej daleko się nie zajedzie.
Nie można myśleć tylko o własnej wygodzie. Na inżynierze Lechockim zależy mi z różnych
względów.
— E — żachnęła się pani Maria. — Nie przesadzaj z tym Lechockim. Nie taka znowu ważna
figura. A poza tym musisz pamiętać o tym, że przede wszystkim jesteś dyrektorem stadniny, a nie
jakimś wielkim łowczym.
— Przestań, Maryniu — zdenerwował się wreszcie Stefaniak. — Wiesz doskonale, że ja swoich
obowiązków nie zaniedbuję.
— Ciekawe, jak taki niewyspany będziesz urzędował?
— Gdybyś mi nie wierciła dziury w brzuchu, tobym się jeszcze parę godzin przespał. Nie męcz
mnie. Błagam cię. Ja naprawdę jestem zmęczony. Chcę się położyć. Porozmawiamy innym razem.
—A że ja jestem niewyspana, to ciebie wcale nie interesuje.
— Dlaczego więc nie śpisz?
— Jakżeż mogę spokojnie spać, kiedy się denerwuję, że ty nie śpisz, tylko się tam gdzieś obijasz
po lesie?
— Nigdzie się nie obijam. Siedzieliśmy na ambonie i czekaliśmy, aż kozioł wyjdzie.
— No, naturalnie. Kozioł jest dla ciebie ważniejszy ode mnie.
Stefaniak wzruszył ramionami. — Co się z tobą dzieje? Jesteś potwornie rozdrażniona. Proponuję,
żebyśmy napili waleriany i poszli spać.
— Już piłam walerianę.
— To napij się jeszcze. Nie zaszkodzi ci. I błagam cię, męcz mnie rozmowami i wymówkami o
takiej nieodpowiedniej porze. Porozmawiamy sobie na te tematy spokojnie wieczorem albo jutro.
Bądź taka dobra. Pani Maria westchnęła głęboko i poszła po walerianę. Leżał bez ruchu, wpatrując
się w wypłowiałą, brudną tapetę. Nie wiadomo, dlaczego właśnie w tej chwili myślał tym, że trzeba
już wreszcie odnowić mieszkanie. Dawno byłby to zrobił, ale nie mógł się zdecydować. Wyobrażał
sobie, ile to będzie narzekań i utyskiwań, że to źle, że tamto niedobrze. „Przecież ona nigdy z
niczego nie jest zadowolona — myślał nieomal z rozpaczą. — Nieszczęśliwe usposobienie, ale
dlaczego właściwie ja mam być do końca życia ofiarą tego jej usposobienia?”
Nie mógł zasnąć. Zdenerwowała go rozmowa z żoną. Miał dosyć tych ciągłych wymówek, tego
nieustannego narzekania, labidzenia. Czuł, że dłużej już nie może, że albo zwariuje, albo zrobi coś
strasznego. Wzdrygnął się i podciągnął kołdrę pod brodę. Od pewnego czasu łapał się na tym, że
myśli o śmierci Maryni i że taka ewentualność nie napawa go smutkiem, a wprost przeciwnie. To
go przerażało. W takich momentach starał się ją bronić, usprawiedliwiać. „Ona w gruncie rzeczy
jest dobrą, poczciwą kobietą — tłumaczył sam, sobie. — To nie jej wina, że ma takie nieznośne
usposobienie. Nie ulega wątpliwości, że dba o niego, troszczy się po swojemu, chce, żeby było
wszystko jak najlepiej. Czyż można potępiać człowieka, że urodził się z takim, a nie innym
charakterem? Trzeba też wziąć pod uwagę, że nie miała najłatwiejszego życia. Straciła jedynego
syna, a i on, jej mąż, nie zawsze był w stosunku do niej w porządku.” Wynajdywał tego rodzaju
argumenty, przemawiające na jej korzyść, ale czuł, że to wszystko na nic, że takie przekonywanie
samego siebie do niczego nie prowadzi. Był krańcowo wyczerpany i po prostu już nie mógł dłużej.
Bez względu na to, czy miał rację, czy nie miał racji, nie mógł i koniec. Więc co? Rozwód? Czy
miał prawo zostawić teraz samą tę kobietę, z którą przeżył tyle lat, zniszczoną, niemłodą,
schorowaną? Co robić? Był bezsilny, zupełnie bezsilny. Znajdował się w jakimś ciasnym,
zamkniętym kręgu, z którego nie widział wyjścia. Gdyby chociaż zgodziła się zamieszkać w, jakimś
mieście, w Warszawie, w Krakowie, „w Poznaniu. Parokrotnie już jej to proponował. Nie chciała.
„Nie mogę cię przecież zostawić samego” — mówiła. Tłumaczył jej, że doskonale sam da sobie
radę, a ona odpocznie trochę od obowiązków gospodarskich, namawiał, mówił, że ją od czasu do
czasu odwiedzi, że taka rozłąka dobrze robi każdym małżeństwie. Nic nie pomagało, nie i nie. Nie
miał odwagi zażądać rozwodu, Marynia nie chciała wyjechać i zamieszkać osobno. Więc co?
Pani Maria usnęła po podwójnej porcji waleriany i spała spokojnie, oddychając głęboko. Nie
przeczuwała, jakie myśli gnębią jej męża.
Magda nie była malkontentką. Wprost przeciwnie, umiała cieszyć się życiem. Wesoła, energiczna,
doskonale dawała sobie radę z gospodarstwem, z mężem i z trojgiem dzieci. Przed ich domem było
mnóstwo kolorowych kwiatów, do których się uśmiechała.
Roboty dużo, bo to i ugotować, i posprzątać, i ogródek wypielić, i uprać, nie mówiąc już o
dzieciach, świniaku, kurach, kaczkach. No i o chłopa także trzeba trochę zadbać. Oj, było tego
chodzenia, było. Calutki dzień w ruchu, a wstawało się do dnia. Ale nie narzekała. Młoda była,
silna, robota, jak to się mówi, paliła jej się w rękach. Pieniędzmi także umiała zarządzić i
przysłowiowy koniec z końcem związać. Swojego Staszka kochała, dzieci chowały się zdrowo.
Czegóż więcej chcieć od życia?
Mimo iż Magda krańcowo różniła się od pani Marii, Kazimierski przeżył podobną scenę, jak jego
zwierzchnik. Widocznie to był taki pechowy dzień.
— Dosyć mam takiego życia. Po całych nocach cię nie ma. Co to, za nocnego stróża wyszłam, czy
jak?
— Ależ, Magdziu, co cię ugryzło? Czegóż ty chcesz ode mnie? Przecież ja służbowo
— Do diabła z taką służbą. Nigdy cię w nocy nie ma. Wiecznie sama w tym łóżku. Co ty sobie
wyobrażasz, że ja mam osiemdziesiąt lat?
— Nie krzycz tak. Dzieci pobudzisz.
— No to co, że pobudzę? Niech wstają. Myślałam, że chociaż przed północą wrócisz, ale gdzie
tam.
— Mówiłem ci przecież, że na kozła jedziemy. A jak się na kozła jedzie, to nigdy nie wiadomo,
kiedy się wróci.
— Dosyć już mam tych wszystkich twoich kozłów, polowań, nocnych objazdów.
Kazimierski wzruszył ramionami. — O co ci chodzi? Mogłabyś mieć pretensję, jakbym do jakiej
dziewuchy po nocy jeździł.
— Jeszcze by tego brakowało! — wybuchnęła, chwytając stojący na stole garnek. — To tak? To
już ci dziewuchy w głowie? Takiś ty?!
— Ale dajże spokój. Nie w głowie mi żadne dziewczyny.
— A cóżeś się ty tak za tą Jadźką wczoraj w oborze oglądał? Co? A w ogóle to po co polazłeś do
obory?
— Miałem interes do Machowiaka.
— Do Machowiaka? Co? A w oborze musisz sobie wszystkie dójki obejrzeć.
Kazimierski stracił cierpliwość. — Przestań, do cholery — wrzasnął, aż Magda przysiadła. —
Dawaj śniadanie i nie zawracaj mi głowy oborą. Zmęczony jestem jak pies, a ty tu mi gadasz byle
co. Jak wychodziłaś za mnie za mąż, to przecież wiedziałaś, że ja jestem strażnikiem łowieckim. A
to taka służba, że człowiek musi i w nocy do lasu jechać.
— Miałeś mieć wolny dzień.
— Miałem, ale dyrektor zaprosił tego inżyniera. Trzebyło jechać. Dyrektor też się nie wyspał. Co
ty myślisz?
— Jak kto ma taką żonę jak dyrektor, to woli całą noc w lesie przesiedzieć — powiedziała Magda
ze złością. — zresztą co mnie dyrektor obchodzi. Ty dla mnie jesteś ważny, a nie dyrektor.
— No, dajesz to śniadanie, czy nie? Bo jak nie, to jadę gospody.
— Daję,—już daję. — Pobiegła do kuchni.
Poszedł za nią i poklepał ją po plecach. — No, Magda, no. Przestań się awanturować, bo nie ma o
co.
Nie umiała długo się złościć. Uśmiechnęła się i zarzuciła mu ręce na szyję. — Tak mi ciebie
dzisiaj brakowało, Stachu, tak bardzo brakowało.
Przygarnął ją do siebie. — Przecież wiesz, Magda, że ja tylko ciebie kocham i że na żadne dójki
nie patrzę. Po chwili siedzieli przy stole i dmuchali na gorące mleko. Magda już przedtem
przygotowała śniadanie, a ta awantura wynikła ot tak sobie, ni z tego, ni z owego.
— Słyszałeś nowinę? — spytała, smarując chleb margaryną.
— Jaką nowinę?
— Podobno Wojtasik wrócił.
— No to co? Odsiedział swoje i wrócił.
— Powiadają, że się odgraża.
— Niech się odgraża. Co mnie to obchodzi?
— Nie boisz się?
Kazimierski wzruszył ramionami. — Bać się? Wojtasika? Cóżeś ty?
— Uważaj, Stachu, żeby on ci jakiej krzywdy nie zrobił.
— Daj spokój. Niech on uważa. Następnym razem takim małym wyrokiem się nie wykręci. Nie
bój się. Będzie siedział cicho. A jakbym ja się chciał każdego bać, to co by ze mnie był za strażnik
łowiecki?
— Boję się o ciebie. Wojtasik, jak sobie popije
Kazimierski odsunął od siebie talerz, przeciągnął się i ziewnął. — Daj mi spokój z Wojtasikiem.
Spać mi się chce.
— Łóżko masz przygotowane. I jeszcze jedna nowina. Franek przyjechał.
— Jaki Franek?
— No, jak to jaki? Kociuba, Franek Kociuba.
— Nie może być — ucieszył się Kazimierski. — Franuś? No, to bardzo dobra nowina. Dawno
żeśmy go nie widzieli. Ciekawe, czy się zmienił w tej Warszawie.
— A co by się miał zmienić. Franuś, to zawsze nasz Franuś. Słyszałam, że stary Kociuba przyjęcie
urządza na cześć syna porucznika. Pewnie i nas zaproszą.
— No, to sobie tęgo popijemy — powiedział wesoło Kazimierski. — Cieszę się, że Franek
przyjechał. Lubię go. Fajny chłopak.
Na obiad były kurczęta i szparagi. Pani Maria postanowiła zrobić przyjemność swojemu
Oleczkowi, który przepadał za szparagami. Chciała załagodzić poranną scenę. Czuła, że to było
zupełnie niepotrzebne. Nie po raz pierwszy zresztą zdawała sobie sprawę z tego, że pewnych rzeczy
nie należało mówić i że powinna oszczędzić zdenerwowania sobie i mężowi. „Mam paskudne
usposobienie — myślała w chwilach samokrytyki. — Zatruwam życie temu nieszczęśliwemu
człowiekowi. Muszę się zmienić, stanowczo muszę się zmienić.” Niestety, nigdy nie potrafiła
zrealizować swego postanowienia i w dalszym ciągu postępowała tak samo. To po prostu
przekraczało jej możliwości psychiczne. Zaraz bowiem następnego dnia wpadała w swój normalny
stan wiecznego niezadowolenia, rozżalenia i strachu. Była obdarzona dość bujną wyobraźnią, przy
pomocy której przeżywała straszliwe sceny. Widziała siebie i męża w katastrofach kolejowych,
lotniczych i samochodowych. Wyobrażała sobie wojnę atomową i straszliwą ogólnoświatową
zagładę. Wystarczyło, żeby Stefaniak pojechał bryczką do lasu, a już przesuwały jej się przed
oczami tragiczne sceny z rozjuszonym odyńcem lub z zabłąkanym w te strony wilkiem. Za każdym
razem witała męża tak, jakby wracał z tamtego świata. „Spróbuj pisać powieści sensacyjne —
proponował jej wielokrotnie. — Marnujesz talent.” Ale pani Maria nie miała zdolności literackich,
umiała tylko przeżywać, a nie pisać.
Pragnąc jakoś zatrzeć przykre wrażenie swego porannego występu, starała się być uprzejma dla
Lechockiego, którego nie darzyła specjalną sympatią. Drażniła ją jego pewność siebie,
zarozumiałość i rzadko spotykana u mężczyzn gadatliwość. Lechocki mógł mówić bez przerwy na
każdy temat. Robił wrażenie dźwiękowej encyklopedii. Wystarczyło nacisnąć odpowiedni guzik, a
wiadomości płynęły wartkim strumieniem. W towarzystwie był osobą pożyteczną, ponieważ
praktycznie wszystkich wyręczał w konwersacji. Czasami jednak bywał męczący. „On chyba musi
czytywać do poduszki dużego Larousse’a” — mawiała pani Maria.
I teraz przy obiedzie Lechocki zabawiał swoich gospodarzy żwawą rozmową. Prześliznął się
zgrabnie po tematyce politycznej, zahaczył o pogodę, a następnie począł rozwodzić się nad
trudnościami w produkcji. W dalszym ciągu swojego monologu omówił najnowsze wydawnictwa,
ponarzekał na polską kinematografię i dłużej zatrzymał się na sztukach teatralnych. Mówił płynnie,
z ogromną swadą, i robił wrażenie człowieka zorientowanego pierwszorzędnie we wszystkich
absolutnie dziedzinach. Pani Maria przytakiwała mu uprzejmie, nie będąc w stanie wtrącić ani
jednego zdania. „Ten człowiek mógłby brać udział w Zgaduj–Zgadulach” — myślała nie bez
pewnego podziwu.
Stefaniak jadł w milczeniu szparagi. Był rad, że nie musi wysilać się na rozmowę. Oratorski talent
swego gościa traktował jak szum fal morskich. Po prostu wcale nie słuchał tego, co mówił
Lechocki. Pogrążył się we własnych rozmyślaniach.
Rozdział II
Wielka była we wsi sensacja. Franek Kociuba przyjechał. I to nie żaden tam sierżant z wiejskiego
posterunku, ale porucznik Kociuba z warszawskiej komendy. Już na parę tygodni przed tym
„epokowym” wydarzeniem stary Kociuba rozpowiadał wszystkim wokoło, że spodziewa się
odwiedzin syna. Ten i ów pokpiwał sobie nawet z koniuszego. „Cóż to, król jaki przyjeżdża albo
cesarz? — mówili ze śmiechem. — A może prezydent Starów Zjednoczonych?”
— Głupiście — burczał koniuszy. — Co mi tam król czy prezydent? Dla mnie mój Franek
ważniejszy.
Maciejczakowie także niecierpliwie wyczekiwali na przyszłego zięcia, nie mówiąc już o Hance,
która co rano zdzierała kartkę z kalendarza, licząc dni do przyjazdu.
Wreszcie przyjechał. Wesoły, elegancki, opalony, zupełnie tak, jakby nie w Warszawie, ale nad
morzem siedział. Mundur nowiutki, prosto od krawca, świetnie dopasowany, a spodnie tak
odprasowane, że kantami można by chyba kiełbasę kroić. Co tu dużo gadać, szykowny oficer.
Witali go wszyscy po kolei, wycałowali, wyściskali, aż sio nawet trochę ten nowiutki mundur
pomiął. Radość była ogólna, i to nie tylko w rodzinie Kociubów i Maciejczaków, ale i dawni
koledzy, i przyjaciele przybiegli przywitać się z Frankiem. Ten i ów może był trochę onieśmielony
oficerskim mundurem, ale Franek walił kumpli pięścią po plecach na znak, że się nie zmienił i że
mu woda sodowa do głowy nie uderzyła.
— Zmężniałeś, Franuś, zmężniałeś — mówił koniuszy, klepiąc syna po szerokich barach. — Służy
ci widać ta Warszawa. Nie płacz, matka, no, czego płaczesz? — zwrócił się do żony.
— To z radości — odparła Kociubowa. — Tyle czasu nie widzieliśmy naszego chłopca. Bój się
Boga, cały rok. Jakże ci tam, Franuś, w tym mieście?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin