Zeydler Zborowski Zygmunt - Zbrodnia na Cyrhli Toporowej.pdf

(660 KB) Pobierz
391679474 UNPDF
Zygmunt Zeydler Zborowski
Zbrodnia na Cyrhli Toporowej
1970
Rozdział I
Wszystko było już od dawna przygotowane. Pokój w „Halamie zarezerwowany, syrenka
gruntownie wyremontowana. Ewa kupiła sobie „twarzowe deski, trzy swetry, śliczny skafander i
„szałowe elastyczne spodnie. Jacek ograniczył swoje zakupy do pary rękawic. Uważał, że nie
warto wydawać pieniędzy na ciuchy, które po zimowym miesiącu będą cały rok leżały w walizce.
Oboje bardzo cieszyli się na ten wyjazd. W ostatnich latach tak się jakoś składało, że osobno
spędzali urlopy. To Ewa musiała odwiedzić chorego ojca, to znowu Jacek nie mógł się ruszyć z
Warszawy, kiedy Ewa wybrała się na wycieczkę do Jugosławii. Innym razem mieli jechać nad
morze i w ostatniej chwili Ewę zatrzymano w zespole. Pokłócili się i zostali w domu. Nie bardzo im
się wiodły te wspólne wyprawy. Teraz nareszcie nic nie stało na przeszkodzie, żeby razem spędzili
uroczy miesiąc w górach. Wprawdzie Jacek miał zamiar trochę pracować, zabierał nawet ze sobą
maszynę do pisania, ale nie będzie przecież po całych dniach ślęczał nad tym librettem. Wystarczy,
jak przeznaczy na to dwie, trzy godziny dziennie. Kazik także na pewno zechce trochę pojeździć na
nartach. Całego czasu nie spędzi przy fortepianie.
Pogoda zapowiadała się dobra. Z Zakopanego nadciągały optymistyczne wieści. Dużo śniegu,
dużo słońca, dużo podhalańskich kociaków. Raj dla narciarzy.
— Tak się cieszę — mówiła Ewa, przymierzając swoje narciarskie stroje. — Zobacz, jak mi
fantastycznie w tym swetrze. No, powiedz, że ci się podoba.
Jacek zmrużył oczy, oślepiony gwałtowną czerwienią. — Może troszkę zbyt jaskrawy —
próbował wyrazić swe zdanie.
— Jaskrawy?! — oburzyła się Ewa. — Czy tobie w ogóle warto coś pokazać? Ty się absolutnie
nie znasz na obecnej modzie. Teraz się właśnie nosi takie jaskrawe rzeczy. Zobaczysz, jak ten
sweter zagra na śniegu. Fantazja.
Jacek w takich momentach nie oponował. Wiedział, że to jest bezcelowe i wolał nie rozpętywać
długotrwałej dyskusji, a raczej długotrwałego monologu Ewy na temat jego ignorancji i
współczesnej mody kobiecej. Lubił spokój i od dawna kierował się zasadą, że „moja żona ma
zawsze rację. Początkowo miewał różne wątpliwości, ale z biegiem czasu zrozumiał, że
stosowanie tej maksymy zapewnia mu stosunkowo miłe i bezkonfliktowe pożycie małżeńskie, z
małymi wyjątkami, oczywiście. Ewa natychmiast po wyjściu z Urzędu Stanu Cywilnego mocno
wzięła w ręce ster rządów i nie znosiła opozycji. Wolał się jej nie sprzeciwiać, tym bardziej, że
rzeczywiście przeważnie miała rację. Natura obdarzyła ją trzeźwym, zdrowym rozsądkiem, a praca
w adwokaturze pogłębiła jeszcze wrodzone cechy. W błędzie jednak byłby ten, kto by sądził, że
żona Jacka niczym nie przypominała swej sławnej imienniczki z rajskiego ogrodu. Ewa należała do
tych rzadko spotykanych kobiet, które potrafią połączyć energię, zdolność logicznego
rozumowania, inicjatywę z kobiecym wdziękiem. Na pierwszy rzut oka nie robiła wrażenia
przysłowiowej Herod–baby. Była niezbyt wysoki raczej drobna. Miała gęste, ciemnokasztanowate
włosy, duże niebieskie oczy, którym, w odpowiednich momentach, umiała nadać tak niewinny, tak
dziecięcy wyraz, że wprowadzała w błąd najbardziej wytrawnych znawców kobiet. Jacek nie był
zresztą takim wytrawnym znawcą, uległ oczywiście z łatwością tym pełnym naiwności spojrzeniom
niebieskich oczu. Dopiero po ślubie zorientował się, że nie ożenił się z naiwnym dzieckiem. Czy
tego żałował? Raczej nie. Mimo pozorów pewnej szorstkości miał usposobienie chwiejne,
niezdecydowane, nie zawsze dokładnie wiedział, czego chce, i taka kierownicza rola żony w
gruncie rzeczy mu odpowiadała. Czuł się mniej odpowiedzialny za ich wspólne życie, a zawsze bał
się wszelkiego rodzaju odpowiedzialności. Powszechnie uważano ich za dobre małżeństwo i to była
prawda. Dobrze im było ze sobą. Ona kierowała wszystkim energicznie, rozsądnie, z dużym
wyczuciem taktu i realnej rzeczywistości. On wnosił do ich życia fantazję, literacką wyobraźnię,
poetyckie nastroje. Uzupełniali się. On pod jej wpływem uczył się realnie i konkretnie patrzeć na
wiele spraw, ona zaś zrozumiała, że nie zawsze trzeba być tak bardzo konkretną i tak bardzo realną,
że świat fantazji także ma swoje uroki.
Mieli wyjechać w niedzielę rano. W sobotę Jacek wcześniej niż zwykle wrócił do domu. Po
drodze kupił sobie zieloną flanelową koszulę i teraz przymierzał ją przed lustrem. Kołnierzyk wisiał
na szyi jak chomąto, ale la to rękawy były za krótkie. „Spierze się — pocieszał się przyglądając się
kołnierzykowi i zaraz przeraził się na myśl, co się po praniu stanie z rękawami. — No, to się utnie i
będą krótkie — mruknął i zdjął z pawlacza walizę.
Właśnie zastanawiał się nad zagadnieniem, czy ma zapakować jakieś ubranie, czy też wystarczą
mu swetry i spodnie, gdy szczęknął zamek u drzwi i weszła Ewa. Jeden rzut oka upewnił go, że coś
nie jest w porządku. Miała tak ponurą minę, że w żaden sposób nie można ją było posądzić o dobry
humor.
— Nie jadę — powiedziała rzucając na tapczan siatkę z zakupami.
Z wrażenia aż się zatoczył.
— Zwariowałaś? Jak to nie jedziesz?
— Zwyczajnie, nie jadę.
— Ale o co chodzi? Co się stało?
— Grypa.
— Źle się czujesz?
— Czuję się wyśmienicie.
— Więc co?
Zdjęła z głowy futrzaną czapkę i także cisnęła ją na tapczan. — Chociaż ty mi daj spokój z tymi
swoimi pytaniami.
W porywie nagłej złości kopnął walizkę. — Chyba mam prawo wiedzieć, do diabła, dlaczego nie
chcesz jechać? Wszystko przygotowane, ustalone Co się stało?
— Przepraszam cię — powiedziała spokojniej — ale szlag mnie trafia. Wyobraź sobie, że pół
naszego zespołu leży na grypę. Muszę zastąpić kolegę w bardzo poważnej sprawie.
— Niech go kto inny zastąpi. Dlaczego akurat ty?
— Ojej, nudny jesteś. Tłumaczę ci przecież, że wszyscy chorują. Nie ma go kto zastąpić. A sprawa
jest poważna i skomplikowana. Poszlakowa. Facet jest oskarżony o zamordowanie żony. Przesunąć
terminu nie można, Zieliński ma czterdzieści stopni gorączki. Nie ma rady. Muszę zostać.
— Przecież to kwestia jednego dnia.
Wzruszyła ramionami. — Nie bądź dziecinny. Nie znasz się na tym. Sprawa jest za dziesięć dni,
ale przecież ja się muszę do niej przygotować. Kierownik zespołu mnie prosił. Nie mogę odmówić.
Mnie także zastępowali, jak mi robiono operację ślepej kiszki.
— To było dawno — próbował argumentować Jacek.
— No, to co z tego, że dawno? Nie mogę odmówić. Rozumiesz? Nie mogę.
Jacek znowu kopnął walizkę. — W takim razie ja także nie jadę! — krzyknął wściekły.
— Nie możesz tego zrobić.
— Właśnie, ze mogę. Nie jadę i już. Nikt mnie nie zmusi.
— Nie można tak. Kazik czeka na ciebie w „Halamie.
— To niech czeka. Pies z nim tańcował. A zresztą zadzwonię do niego, żeby nie czekał, bo nie
przyjadę.
Wzięła go za rękę i pociągnęła ku sobie. Usiedli na tapczanie.
— Posłuchaj mnie, Jacku Ty musisz jechać. Jeżeli uda wam się ta komedia muzyczna, to wpadnie
nam sporo grosza. Nie można tego lekceważyć. Gdybyś jechał dla samej przyjemności, to co
innego, ale przecież jedziesz pracować.
— Bez ciebie nie jadę — upierał się z już trochę mniejszym przekonaniem.
— Pojedziesz, pojedziesz. — Objęła go za szyję i pocałowała mocno w usta. — Proszę cię,
Jacusiu, nie histeryzuj. Jedź. Napiszesz coś bardzo dobrego. Może uda mi się za dwa tygodnie
przyjechać do ciebie.
— Mieliśmy być razem cały miesiąc — mruknął.
— No tak, oczywiście, ale to siła wyższa. Sama się tym bardzo zdenerwowałam, bo miałam
ogromną ochotę pojeździć z tobą na nartach i trochę z tobą poflirtować — dodała zaglądając mu
zalotnie w oczy. — No, ale trudno. Nic na to nie poradzimy. Takie już jest życie. Nie można
wszystkiego przewidzieć.
— Ale przyjedziesz do mnie? — spytał.
— Postaram się. Chyba wiesz, że zrobię wszystko, co będę mogła, żeby przyjechać.
Próbował jeszcze oponować, powiedział, że przecież mogą całą tę wyprawę odłożyć, że zadzwoni
do Kazia Nie pozwoliła mu skończyć. Położyła mu palec na wargach i oświadczyła stanowczo.
— Nie ma o czym mówić. Jutro jedziesz, tak jak było zaplanowane, a potem ja postaram się do
ciebie przyjechać. Mam nadzieję, ze cię tam żadna babka nie uwiedzie.
— To nigdy nie wiadomo. Nie powinno się puszczać męża samego. Kto wie, co się może zdarzyć?
— Pokojówki w „Halamie to moje przyjaciółki — roześmiała się. — Od razu powiedziałyby mi.
— Nie muszę przecież tych rzeczy robić w „Halamie.
Pogroziła mu palcem. — Oj, Jacusiu, Jacusiu, uważaj. Bo jak ja sobie przygrucham jakiegoś
szałowego młodziana, to będzie gorzej.
Wydął pogardliwie wargi. — E, nie ma strachu. Ty masz do czynienia tylko z przestępcami.
Romans z facetem, który siedzi w kryminale, to nie groźne.
— Każdy kryminalista w końcu wychodzi kiedyś z więzienia.
— Bardzo wątpię, czy po paru latach kryminału ma się ochotę na flirty.
— Oczywiście, ze ma się ochotę, i to ogromną. Przecież się tęskni.
— Ja także jestem stęskniony, chociaż nie siedziałem w więzieniu — powiedział Jacek.
Pogładziła go po włosach. — Mój ty niedopieszczony biedaku.
— A coś ty myślała? Oczywiście, że jestem niedopieszczony. Przecież ty nigdy nie masz dla mnie
czasu. Albo siedzisz w sądzie, albo w zespole, a wieczorem tak jesteś zmęczona
— Pracuję, mój drogi, ciężko pracuję.
— Do diabła. Kobiety nie powinny pracować.
— Zarób tyle, żeby wystarczyło na nas dwoje.
— A jak mi pójdzie ta komedia i dużo zarobię, to rzucisz adwokaturę7
Zawahała się. — Nie jestem tego zupełnie pewna. Lubię swój zawód. A zresztą to są czysto
teoretyczne rozważania. Musielibyśmy chyba odziedziczyć jakiś ogromny spadek, żebym mogła
odgrywać rolę niepracującej żony.
— Czasem bardzo do tego tęsknię — westchnął melancholijnie Jacek — Chciałbym i
odziedziczyć spadek, i mieć niepracującą żonę. Niestety, nie przypominam sobie, abym miał w
Ameryce bogatego wujka. A ty?
— Ja mam wujka, ale mieszka w Sochaczewie i nie jest bogaty, raczej wprost przeciwnie.
Jacek machnął ręką. — Z tego wynika, że nie musimy sobie zawracać głowy spadkiem. Czy już
nigdzie dzisiaj nie wychodzisz7
— Nie.
— To doskonale. Zrobimy pyszną kolacyjkę z wódeczką, a potem przypomnimy sobie naszą noc
poślubną.
Potrząsnęła głową. — Niestety, nic z tego, kochanie.
Miał tak zawiedzioną minę, ze parsknęła śmiechem. — Nie martw się tak strasznie. Powetujemy
sobie innym razem.
— Zawsze „innym razem — mruknął, z trudem panując nad ogarniającym go gniewem. — Co ty
sobie wyobrażasz, że ja się po to ożeniłem, żeby żyć w celibacie? Mogłem pójść na księdza albo
wstąpić do klasztoru.
— To nie moja wina.
— Zawsze robisz mi takie kawały.
— Przecież nienaumyślnie.
Otworzył walizkę i zaczął się pakować. — Zobaczysz, ze w Zakopanem przygrucham sobie
jakiegoś kociaka.
— Nie zrobisz tego. Wiem, że mnie kochasz. Nie zdradziłbyś mnie z pierwszą lepszą ciziulą.
— Przede wszystkim nie musi być taka pierwsza lepsza, a poza tym nie mam zamiaru trwać w
cnocie przez całe życie.
Pocałowała go w policzek. — No, no, nie dąsaj się już. Nie do twarzy ci z tym. Przyjadę tam do
ciebie. Obiecuję, że będę „szałową babką. Zobaczysz. A tymczasem popracujecie sobie grzecznie z
Kaziem, pojeździsz na nartach, pochodzisz na dalekie spacery i nie będziesz myślał o żadnych
głupstwach. Pamiętaj, żebyś nie pił wódki.
— No, to cóż ja tam będę wreszcie robił? — jęknął Jacek. — Kociaki nie, na wódkę nie. Po
cholerę pojadę do tej „Halamy?
— Powiedziałam ci już, co będziesz robił. Praca, narty, spacery, gimnastyka. Świetnie ci zrobi taki
tryb życia. Odetchniesz trochę od posiedzeń w „Spatifie. Zaczekaj. Pomogę ci się spakować, bo w
ten sposób to nawet jeden sweter nie zmieści się do walizki. Mógłbyś się wreszcie nauczyć
pakować. Narty masz w porządku?
— A bo ja wiem? Nie zaglądałem jeszcze do nich.
— No, to na co czekasz? Bierz klucze i leć do piwnicy po narty. Trzeba było już parę dni temu
sprawdzić, czy wszystko gra. Pamiętam, że coś tam z twoimi wiązaniami było nie w porządku
— Nie ma tragedii. Najwyżej dam w Zakopanem do naprawy. Jest tam taki dobry fachowiec na
Krupówkach. Pamiętasz jego slogan reklamowy: „Narciarze, nie łamcie nóg, łamcie narty.
Sympatyczny facet. Za parę złotych zrobi mi, co trzeba.
Kiedy przyniósł z piwnicy narty, okazało się, że rzeczywiście trzeba było to i owo poprawić. Dla
zakopiańskiego fachowca szykowała się niewielka robota.
— Skończ się pakować — powiedziała Ewa — a ja tymczasem zajmę się kolacją. Potem
obejrzymy sobie telewizję. Kupiłam parówki. Będziesz jadł?
— Jak nie ma co innego, to będę jadł parówki. Co mam robić?
— A co byś chciał? Pieczonego bażanta?
— Mógłby być i pieczony bażant. No, ale zagrzej już te parówki. Prawdę mówiąc, trochę mi się
chce jeść po tym związkowym obiadku. Schowałem jeszcze z ostatniego przy jatka butelczynę.
Napijemy się. Chyba nie masz nic przeciwko temu?
— Jak ze mną pijesz, to nie mam nic przeciwko temu. Nie lubię tylko, jak chlasz w „Spatifie
beze mnie.
— Nie przesadzaj. Tak często się znowu nie zdarza.
— Wystarczająco często.
— Trzeba dobrze żyć z ludźmi.
— Czy koniecznie przy wódce?
— Taki już u nas zwyczaj. Abstynent uważany jest za człowieka niepewnego pod każdym
względem.
Po czterech kieliszkach „Soplicy Jacek się rozrzewnił.
— Biedactwo moje kochane. Ja będę tam sobie jeździł na nartach, a ty tutaj musisz bronić jakiegoś
mordercy. Oj życie, życie. Strasznie mi przykro, Ewuniu. Naprawdę.
— Nie rozczulaj się i wstaw już tę butelkę do kredensu — powiedziała rzeczowo Ewa. — Tak, jak
mówiłam, stanę w tej sprawie, załatwię wszystkie formalności i przyjadę do ciebie. Nie ma co
rozpaczać.
— Kiedy mi cholernie przykro — upierał się Jacek.
— To niech ci nie będzie przykro. Postaraj się napisać z sensem to libretto.
— Myślisz, że to tak łatwo pisać z sensem? Ty masz swoje kodeksy i paragrafy. Wiesz zawsze,
czego się trzymać. A cóż my, biedni literaci? Jedna wielka niewiadoma.
— Jak napiszesz coś dobrego, to wiadomo, że jest dobre.
— Nie zawsze, nie zawsze. Czasem dopiero w ileś tam lat po śmierci pisarza odkrywa się jego
wielkość.
— Nie filozofuj, tylko tak napisz, żeby się ludzie na twojej komedii bawili, żeby się śmieli.
— Żądasz ode mnie, żebym zniżył swój lot do gustów prymitywnej gawiedzi?
— Przestań się wygłupiać i zostaw w spokoju tę butelkę. Mówiłam ci, żebyś ją schował do
kredensu.
Jacek westchnął. — O Boże, jak ty zupełnie nie rozumiesz duszy artysty.
— Proszę, żeby dusza artysty już więcej nie piła wódki. Słyszałeś?
— Słyszałem. Już chowam, kochanie.
— A teraz może zobaczymy, co jest w telewizji.
— Przyznam ci się, ze jestem śpiący. Zmęczyły mnie przeżycia dnia dzisiejszego.
— No, to chodźmy spać — zgodziła się Ewa.
Nazajutrz była niedziela. Wstali wcześnie.
Ewa, przygotowując śniadanie, powiedziała: — Nie pozwolę na to, żebyś się tłukł wozem po nocy.
Ślisko, jeszcze ci się coś przytrafi.
— Wiesz przecież, kochanie, że ja jeżdżę bardzo ostrożnie.
— Nawet i najostrożniejsi kierowcy lądują czasem w rowie. Wstawaj, wstawaj, pośpiesz się.
— Czy ja jeszcze się kiedykolwiek w życiu wyśpię? — ziewnął szeroko.
— Wyśpisz się w „Halamie. Ruszaj się. Z życiem.
Po śniadaniu okazało się, że Jacek nie zabrał najpotrzebniejszych rzeczy i Ewa musiała
przepakować walizkę. Nie straciła jednak spokoju i pogody ducha.
— A maszynę do pisania zapakowałeś?
— Jeszcze nie.
— No, to prędzej. I nie zapomnij zabrać papieru i kalki, bo w Zakopanem nie dostaniesz.
Wreszcie wszystko było gotowe. Jacek zniósł walizkę na dół. Umieścił ją w bagażniku, a maszynę
położył na tylnym siedzeniu.
— Nie zabieraj po drodze żadnych autostopowiczów — upomniała go Ewa. — Kto wie, na
jakiego bandziora możesz trafić.
— W zimie nie ma autostopowiczów — mruknął zmęczony Jacek.
— Tak ci mówię, na wszelki wypadek. Motor działa?
— Idealnie. Przecież jest po generalnym remoncie.
— No, to uważaj, Jacusiu, i jedź. Zadzwoń do mnie z Zakopanego.
— Oczywiście. A ty przyjeżdżaj jak najprędzej.
— Postaram się. Do widzenia.
Pocałowali się i Jacek wsunął się za kierownicę.
— Uważaj, żebyś nart nie zgubił! — krzyknęła jeszcze za nim Ewa.
Nie usłyszał. Odetchnął głęboko i zmienił bieg. Syrenka szła posłusznie jak dobrze ujeżdżony koń.
Było pogodnie. Mimo że jeszcze nie skończył się luty, blask słońca miał już w sobie coś z
nadchodzącej wiosny. Wyludnione ulice błyszczały niedzielnym nastrojem. Nikt się nie śpieszył do
pracy. Pustawe tramwaje podzwaniały sennie.
Jacek czas jakiś jechał chmurny i niezadowolony z życia. Dręczyły go wyrzuty sumienia, że
zostawił Ewę samą. W pewnym momencie miał nawet ochotę zawrócić i powiedzieć, że w takim
razie on także zostaje. Nie zrobił jednak tego. Wiedział, że nigdy by się na to nie zgodziła. Z ponurą
miną ściskał w rękach kierownicę i przyrzekał sobie, że już nigdy więcej nie ruszy się bez Ewy z
Warszawy. Niech sobie mówi, co chce, nie wyjedzie bez niej i już. Ostatecznie on także ma tu coś
do powiedzenia. Ale kiedy minął ostatnie domy przedmieścia i ośnieżone pola błysnęły ku niemu
rozległą bielą, pojawiła się pierwsza wątpliwość. Czy rzeczywiście jest taki bardzo niezadowolony
z tego, że jedzie sam? Myśli te odepchnął z oburzeniem, ale niepewność pozostała. „Przecież
kocham Ewę i bardzo chciałem jechać razem z nią — przekonywał z zapałem sam siebie.
„Pomyśl, jaki będziesz swobodny w Zakopanem — zadźwięczał jakiś przekorny głos.
„Zupełnie niepotrzebna mi ta swoboda. Nie mam zamiaru zdradzać Ewy
Kto zaraz mówi o zdradzie? Swoboda przydaje się nie w tych sprawach. A zresztą jeżeli się trafi
jakaś interesująca narciarka, to przecież taki niewinny, sportowy flircik Nie trzeba się zarzekać.
Raz się żyje. Ostatecznie już sześć lat są przykładnym małżeństwem. Sześć lat. Jak ten czas
piekielnie leci. Wydaje się, że dopiero przed paroma tygodniami byli w Urzędzie Stanu Cywilnego.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin