David Morrell - Krwawa Przysięga.rtf

(508 KB) Pobierz
Krwawa Przysięga

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Krwawa Przysięga

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

David Morrell

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

pamięci ojca,

którego nigdy nie znałem

Dotarli tam, gdzie stary przewoźnik przemierzał swą łodzią rozległe wody. To był Charon. Ci nieszczęśnicy, których nie przyjął do łodzi, nie zostali należycie pogrzebani. Ich przeznaczeniem była trwająca setki lat bezkresna wędrówka, w czasie której nigdy nie mieli znaleźć miejsca na spoczynek.

Edith Hamilton

 

 

 

 

 

 

 

Część I

 

 

Rzędy białych krzyży ciągnęły się bez końca. Ustawione w idealnych szeregach, każdy krzyż i każdy ich rząd w równych między sobą odstępach. Poziomo, pionowo — linie ułożone w wyważoną sieć.

Houston poczuł nagle wywołujący drżenie chłód. To tylko wiatr wiejący poprzez wzgórze, wmawiał sobie bez przekonania. Jego wynajęty citroen zaparkowany był w najwyższym punkcie okolicy. Oparł się o wóz, spoglądając na wojskowy cmentarz położony o pół mili niżej. Porywy wiatru szarpały jego włosy i mroziły policzki. Musiał zmrużyć oczy. W prawym oku kręciła się łza. To tylko wiatr, pomyślał znowu, choć ciągle bez wiary. Tak, to tylko wiatr.

Krzyże lśniły, jak gdyby każdego ranka oddziały smętnych żołnierzy przechodziły wśród nich, wycierając kurz i polerując je. Ich jasność dręczyła Houstona, spokojny szyk wzbudzał niepokój. Trzydzieści siedem lat temu dziesięć tysięcy żołnierzy oddało tu swoje życie. Zastanawiał się, czy dowodzący nimi generał stał tu, gdzie on stoi teraz oparty o citroena. Dolina musiała być istnym piekłem: ogień, dym, eksplozje i leje po nich, ciała rozrźticone po całej tej przerażającej okolicy, chaotyczny grzmot. Zawładnęła nim wyobraźnia. Wiatr robił swoje sztuczki. Zajęczał przeraźliwie, a Houstonowi wydało się, że to odgłosy dalekich wystrzałów. Był pewien, że słyszał wysokie zawodzenie, błagalne lamenty i...

Otrząsnął się. Gdy przetarł łzę, dolina wróciła do poprzedniego wyglądu; doskonała sieć krzyży na tle bujnej, gęstej trawy, tak ciemnozielonej, że prawie oliwkowoczarnej — las mogił, w oddali skłębione chmury, zakrywające głęboki błękit nieba, jakiego nigdy nie widział.

—  Będzie burza — powiedziała stojąca obok Janice.

Drżąc z zimna, otuliła się ciasno swym tweedowym, brązowym blezerem. Jej długie, kasztanowe włosy porywał do tyłu wiatr. Policzki miała zmarznięte i zaczerwienione. Zielone oczy, tak jak i jego, zmrużone i załzawione, spoglądały błagalnie.

—  Czy nie moglibyśmy oglądać tego z samochodu? Zmarzłam. Uśmiechnął się do niej.

—  Chyba byłem gdzieś daleko.

—  Wykorzystaj każdą chwilę. Czekałeś na to trzydzieści siedem lat, ale, dobry Boże, czy nie jest ci zimno?

—  Włączymy ogrzewanie. Możemy pojechać tam na dół. Odwrócił się i otworzył drzwi, by wsiąść do citroena. Poprzez

sportowe buty poczuł twardy opór na pedałach. Janice wsunęła się z drugiej strony. Zamknęli drzwi. Jego policzki były bez czucia. Ręce lodowate. Przygłuszony wiatr pojękiwał za oknem.

—  Czuję... pustkę w żołądku... jakiś niepokój — odezwał się Houston.

—  To naturalne. Mogłeś się tego spodziewać. W końcu był twoim ojcem.

—  Był.

Houston włączył silnik, wyjechał z „turystycznego punktu widokowego" (tak informował po francusku znak) i skierował się w dół krętą dwupasmową szosą na spotkanie, którego oczekiwał przez całe życie.

—  To dziwne — powiedział. — Jako dziecko zastanawiałem się, jak to miejsce wygląda. Wyobrażałem sobie cmentarze takie jak u nas. A to jest... nie wiem.

—  Higieniczny, homogenizowany, bezduszny i zapakowany w celofan.

Uśmiechnął się.

—  Nigdy nie wyrwiesz się z lat sześćdziesiątych. Kiedy zamykam oczy, widzę cię przemawiającą na frontowych stopniach siedziby związku studentów. „Spalcie wasze karty kredytowe! Zajmijcie gmach administracji!"

Janice ukryła twarz.

—  Nie byłam taka straszna.

—  Jasne, byłaś dobra. Ale muszę powiedzieć ci prawdę. Nie spaliłem mojej karty.

10

—  Przecież widziałam.

—  Bilet parkingowy.

—  Ty cwany...! Wszystko, czego chciałeś, to...

—  Znaleźć się w twoich myślach.

—  Ty zatwardziały hipokryto.

—  Zatwardziały pragmatyku, mówiąc precyzyjnie.

Śmieli się aż do chwili, gdy wyrosły przed nimi rzędy krzyży. Pomyślał, że zachowywali się tak, jak gdyby pogwizdywali obok przejeżdżającego karawanu.

—  Jesteś naprawdę niesamowity — powiedziała.

—  Nie ma tu żadnych drzew. Zauważyłaś?

—  Zniszczyłyby całą koncepcję. Armia lubi prostotę i ład. Jak na okręcie.

—  Tak mówią w marynarce.

—  Przestań, wiesz, co mam na myśli. Wojsko zabija, a potem gloryfikuje śmierć.

—  Chcesz powiedzieć, że ta wojna była niepotrzebna? To nie był Wietnam.

—  Była konieczna, to nie ulega wątpliwości. Jednak stojąc tam wysoko i spoglądając na te krzyże, nigdy nie dowiemy się, ile cierpień w sobie kryją.

—  Nie jestem pewny, czy w ogóle chciałbym wiedzieć. Poczuł, że Janice obserwuje go.

—  Przepraszam — powiedziała. — Naprawdę tak nie myślałam.

—  Trzydzieści siedem lat. — Pokręcił głową. Ścisnął mocniej kierownicę. — Czy wiesz, że nigdy nie widziałem jego zdjęcia?

Janice zdziwiła się.

—  Co? Żartujesz.

—  Mama spaliła wszystkie fotografie. Powiedziała, że nie mogła znieść tych wspomnień. Później żałowała, że to zrobiła, ale nie było sposobu na ich odtworzenie.

—  Musiała go bardzo kochać.

—  Wiem tylko, że miała szansę na powtórne małżeństwo, ale tego nie zrobiła. Ciągle pamiętam — to musiało być wiele lat później — jak popłakiwała sobie przed zaśnięciem. Budziłem się i słuchałem. Szedłem do niej i pytałem, co się stało. „To wspomnienia, Peter — mówiła, mając zaczerwienione oczy i pociągając nosem. — To tylko wspomnienia o twoim ojcu."

11

—  Boże.

—  Tyle krzyży. Pod którym został pochowany?

Janice położyła rękę na jego kolanie i ścisnęła uspokajając go. Przetrząsnąwszy swoją torebkę, znalazła paczkę papierosów, zapaliła jednego i podała mu.

Skinął głową zaciągając się głęboko. Amerykański. Z niewielką ilością smoły i nikotyny. Miał spore kłopoty, by je tutaj znaleźć, i zapłacił cztery razy więcej niż w Stanach. Te francuskie żagwie, które próbował, wywoływały kaszel. Ponadto miał nadzieję, że wyjątkowo wysoka cena zmusi go do ograniczenia nałogu.

Citroen wypełnił się dymem. Opuścił szybę i poczuł na sobie powiew wiatru. Dym uleciał przez okno. Houston wpatrywał się w wysoką i przerośniętą chwastami trawę, pochylającą się" nisko po obu stronach drogi. Szosa opadała w lewo, wzdłuż wzniesienia. Z tej perspektywy spoglądał w kierunku rozległych sadów po zachodniej stronie doliny. Wiatr jednak tak popędził chmury, iż dolinę ogarnął cień. Minął zakręt. Teraz patrzył w prawo, na wschód. Cmentarz wypełniał całą szybę samochodu — bliski, wyraźny i jaskrawy — białe krzyże na tle nieoczekiwanego cienia, bezkres.

Houston patrzył na wyłaniający się, coraz wyraźniejszy kamienny mur. Wjechał przez kutą żelazną bramę i zatrzymał się na parkingu. Wysiedli z citroena. Drżeli na wietrze, stojąc przed rozłożystym, niskim, białym budynkiem, który przypominał Houstonowi centrum administracyjne w wielkim mieście, gdzieś w Stanach. Budynek cały ze szkła i metalu. Bezduszny. Instytucja — pomyślał. Wydawało się, że krzewy są wykonane z plastiku, a trawnik przypominał jakiś kosmiczny twór.

—  To okropne — odezwał się Houston. — To nic nie zmieni. Nic się nie zmieni, mimo że tu jestem. Do diabła, nawet nie znałem tego człowieka. — Jego głos brzmiał ostro.

—  Chcesz się rozejrzeć? Zaprzeczył ruchem głowy.

—  Nie mogę. Nie myślałem o ojcu przez lata, ale jako dziecko obiecałem sobie, że któregoś dnia ujrzę jego grób. Teraz śmierć matki. Przyjechaliśmy tu, do Francji, abym przestał o tym myśleć. Jednak nie mogę. Jeśli odwiedzę jego grób, to może zaakceptuję i jej. A może tylko chcę mu powiedzieć, że jego żona nie żyje.

12

 

Jan wsunęła swoją rękę w jego dłoń i mocno zacisnęła. Houston poczuł ucisk w gardle.

—  Spełnimy twoją obietnicę.

Skinął potakująco głową. Przeszedł pod napisem — AMERYKAŃSKI POMNIK WOJENNY — a dalej zakrzewionym z obu stron chodnikiem w kierunku szklanych drzwi wejściowych. Popchnął je do środka. Wewnątrz poczuł duszne powietrze i usłyszał echo swych kroków, odbite od sztucznego marmuru. Dookoła długiego pomieszczenia zrobiono wystawę: fotografie i mapy przedstawiające przebieg bitwy; karabiny, hełmy, mundury i inne drobne przedmioty; modele, dioramy, obrazy, flagi. W pomieszczeniu było wyjątkowo jasno. Usłyszał syk zamykających się za nim drzwi. Z tyłu wyczuwał obecność Janice.

Swą uwagę skupił na znajdującym się dokładnie naprzeciw kontuarze. Urzędnik o szczupłej twarzy, wąskich ustach i krótkich włosach, ubrany w ciemny garnitur uniósł się w oczekiwaniu. Houston podszedł wprost do niego.

—  W czym mogę pomóc?

Houston dostrzegł w jego klapie znaczek Amerykańskiego Legionu Urzędników.

—  Nie jestem pewien, jak... mój ojciec zginął tutaj — powiedział. — Nie wiem, jak odnaleźć jego grób. Czy są ułożone alfabetycznie? — Głos Houstona brzmiał tubalnie w muzealnym echu pomieszczenia.

—  Nie, proszę pana. — Urzędnik pochylił się do przodu tak gorliwie zainteresowany, że przypominał Houstonowi dyrektora zakładu pogrzebowego. — Są ułożeni  regimentami i kompaniami. Gdybym miał jego nazwisko, mógłbym odszukać ten grób.

—  Nazywał się Stephen Houston.

—  Czy miał drugie imię? Gdyby nazwiska się powtarzały.

—  Proszę?

—  Mogło być kilku poległych o tym nazwisku.

—  Ach tak, rozumiem. Samuel.

Urzędnik, w którego głosie czuć było południowy akcent, spojrzał na niego z zainteresowaniem.

—  Czy pan pochodzi z Teksasu? — wycedził.

—  Nie, dlaczego pan tak sądzi?

—  Przepraszam pana. To drugie imię. Sam Houston.

13

—  Tak, rzeczywiście. Pochodzimy jednak z Indiany.

—  Czy mógłby pan chwilę poczekać. — Urzędnik pochylił się nad konsolą znajdującą się poniżej kontuaru.

Houston spojrzał na Jan. Jasne, fluoryzujące światła brzęczały nieprzyjemnie. W skroniach czuł pulsowanie.

—  Zapaliłbym jeszcze jednego papierosa — powiedział.

Poza nim palce stukały w klawiaturę konsoli. Jan szperała w swojej torebce. Wtem Houston usłyszał zdziwiony teksański głos.

—  To było Stephen Samuel Houston, proszę pana?

—  Tak. — Wziął papierosa od Jan. Zapalił go i odwrócił się do urzędnika. Nie lubił takich spojrzeń, jakie zobaczył. Serce mu przyśpieszyło. — O co chodzi?

—  Gdyby mógł pan przeliterować, proszę pana.

—  H-o-u-

—  Nie, nazwisko znam. Pierwsze imię, proszę pana. Ja piszę je przez „ph" w środku. Czasami zamiast tego występuje „v".

—  Pisze je pan właściwie. — Żołądek Houstona płonął.

—  Jest pan pewien, że tutaj został pochowany?

—  Absolutnie.

—  Może na innym cmentarzu?

—  Nie, na tym.

—  Jedną chwileczkę, proszę pana.

Urzędnik odszedł sztywno w kierunku drzwi. Zapukał. Z wnętrza odpowiedział mu przytłumiony głos. Houston zobaczył, jak urzędnik wchodzi i zamyka drzwi.

—  O co, do diabła, tu chodzi? — odezwał się do Jan. Jej zdziwione oczy poruszały się nerwowo.

—  Domyślam się, że ten ich głupi komputer nie działa.

Gdy drzwi się otworzyły, Houston odwrócił się gwałtownie. Patrzył na starszego mężczyznę o kwadratowej szczęce, ciemnookiego, ubranego w blezer marynarki wojennej. Wsłuchiwał się w echo jego kroków.

—  Panie Houston, nazywam się Andrews. Jestem tutaj nadinten-dentem. — Houston uścisnął jego dłoń nerwowo i niechętnie. — Mój asystent poinformował mnie, że przyjechał pan tutaj, by zobaczyć grób ojca.

—  Tak.

—  Nie może jednak znaleźć żadnego śladu świadczącego o tym, że pański ojciec był tu pochowany.

14

Houston otworzył usta ze zdziwienia.

—  Sprawdzał dwukrotnie i nikt o takim nazwisku nie występuje w naszym komputerze.

—  To niemożliwe.

—  Nie całkiem, proszę pana. Bardzo starannie wprowadzaliśmy dane z naszej starej kartoteki do komputera. Ale jesteśmy tylko ludźmi i czasami błędy się zdarzają.

—  Błędy? Czy coś takiego już się zdarzyło?

—  Niestety tak. W zeszłym roku. I powtórnie, w zeszłym miesiącu. — Andrews wyglądał na zaniepokojonego. — Nasze stare kartoteki są na dole. Sprawdzę je. Nie zajmie mi to więcej niż piętnaście minut.

—  Proszę poczekać. Te inne groby. Czy znalazł je pan? Nadintendent już nie odpowiedział.

Houston chodził zdezorientowany. Najpierw sprawa zajęła nadin-tendentowi znacznie więcej czasu niż obiecane piętnaście minut. Dziewięćdziesiąt minut. Potem, kiedy już wrócił, poprosił ich, by weszli do jego biura. Był niezadowolony.

Houston był również niezadowolony. Spojrzał na Jan, zgasił kolejnego papierosa i wszedł za nią do biura.

Pomieszczenie to przygniatało go. Małe, surowe i bez okien. Puste metalowe biurko. Trzy stalowe krzesła. Telefon na ścianie. Jaskrawe światła, nasilające ból głowy.

—  Pewnie pan się domyśla — odezwał się Andrews. Houston zesztywniał na krześle.

—  Ale...

—  Proszę — zanim pan zacznie  się niepokoić — można to próbować wyjaśnić na kilka sposobów. Być może został pochowany na cmentarzu na północ stąd. To pięćdziesiąt mil.

—  Nie, zginął tutaj, w tej bitwie.

—  Zakładał pan naturalnie, że skoro tu zginął, to został też tu pochowany.

Andrews czekał. Houston pomyślał o tym ze złością. Opanował się ustępując.

¦ Tak, zakładałem.

15

—r- Wojsko jednak, szczególnie w czasie wojny, nie zawsze działa precyzyjnie czy logicznie. — Andrews ściągnął usta. — Wie pan, jak działają biurokraci.

—  Tak.

—  No więc w tym przypadku mogło być podobnie. Zamiast załatwić sprawy w najprostszy sposób, mogli pochować pańskiego ojca gdzie indziej.

—  Więc — Houston z wysiłkiem ukrywał swoje rosnące zniecierpliwienie — niech pan zadzwoni na ten inny cmentarz.

—  Już to zrobiłem. Właśnie czekamy na telefon.

Jednak odpowiedź nie była taka, jakiej Houston oczekiwał. Andrews odwiesił słuchawkę. Pokręcił głową stukając ołówkiem w blat biurka.

—  Słuchajcie, można zwariować — wyrzucił z siebie Houston.

—  Byłbym nieuczciwy, gdybym nie wspomniał o jeszcze jednej możliwości.

—  Jakiej?

—  Nie lubię o tym mówić. To może jedynie pana zdenerwować. Houston spojrzał z ukosa.

—  Chciał pan powiedzieć: zirytować.

—  Jest możliwe, choć to mało prawdopodobne, że pański ojciec został zidentyfikowany jako ktoś inny.

—  Inne nazwisko?

—  Dokładnie. Jeśli jego blaszka identyfikacyjna gdzieś zaginęła...

—  Został pochowany tutaj z nazwiskiem Smith lub Jones? Głos Houstona podnosił się.

—  Lub John Doe, nieznany, nie zidentyfikowany. W czasie bitwy czasami blaszki identyfikacyjne ulegają zniszczeniu, podobnie jak i ciała...

—  Proszę — jęknęła Jan.

—  Pani Houston, proszę mi wybaczyć. To nie są sprawy, o których lubię rozmawiać. Jest jeszcze inna możliwość: kiedy katalogowano plany cmentarza, zdarzył się błąd opuszczenia...

—  Proszę jaśniej — przerwał mu Houston.

—  Pański ojciec prawdopodobnie był tu pochowany, ale nie został wpisany do naszych dokumentów.

—  Czy chce pan powiedzieć, że zgubiliście jego ciało?

Twarz nadintendenta zmieniła kolor najpierw na czerwony, potem

16

szary. Jego szczęka wydawała się jeszcze bardziej kwadratowa, a kości policzkowe wydatniejsze.

- Zostałem tutaj oddelegowany pięć lat temu. Nie wiem, co oeli uczynić moi poprzednicy, ale zapewniam pana, że ja dobrze wypełniam swoje obowiązki.

Houston wyczuwał gniew, tak jak i zapach ozonu w tym dusznym pomieszczeniu.

__ Pete, pan Andrews chce nam pomóc — odezwała się zaniepokojona Jan.

Houston poruszył się na krześle. Potarł pulsujące czoło, potakując z zakłopotaniem.

__ Tu nie chodzi o pana — powiedział. — Myślałem, no, o kimś

innym... kimkolwiek.

Houston dostrzegł wściekłe spojrzenie nadintendenta.

—  Przepraszam — powiedział do niego. — Jestem wykładowcą. Powinienem wyrażać się ściślej. Przepraszam.

Wrogość w oczach Andrewsa zmieniła się w troskliwe spojrzenie. Pod ciemnymi oczami jego błyskotliwy intelekt rozważał możliwość przyjęcia przeprosin. Westchnął.

—  Jestem cholernie zasadniczy — niech mi pan wybaczy. Służyłem w armii.  Jako  sierżant.  Teraz  pracuję w  Departamencie Obrony. Jestem lojalnym pracownikiem. Nawet nie wiedzą państwo, jak nie cierpię  przyznawania  się  do  tych  wpadek,  zdarzających się w wojsku. Ludzie mówią: psikusy. — Pokiwał głową. — Proszę mi wierzyć, zrobię, co będę mógł. Już poprzednio czułem się nieswojo. Teraz  odbieram  to jeszcze  boleśniej.  Jakikolwiek  głupi  błąd  tu

zdarzył, to nie był to mój błąd. Nie powinienem siebie winić. A jednak... Co panu jest?

—  Paskudny ból głowy. — Houston mrużył oczy przed oślepiającymi światłami. Ich brzęczenie było tak nieznośne jak borowanie zęba.

Poczekaj chwilę — powiedziała Jan, szukając czegoś w torebce, alazła metalowe opakowanie aspiryny i otworzyła wieczko. — dostało mi trochę kawy — przypomniała sobie.

Jołknął trzy pastylki, popijając gorzką kawą. Odstawił filiżankę, nknął oczy, czekając z nadzieją na ustąpienie bólu.

Obiecuję, że spełnię pańskie życzenie. Dowiem się, co się stało, touston podniósł powieki,  spoglądając poprzez ostre światło w kierunku nadintendenta.

17

—  Jest pan wykładowcą, panie Houston. Tak pan mówił? Czy mówił? Nie mógł sobie przypomnieć.

—  Tak, w Indianie.

—  W szkole średniej?

—  W college'u.   Dunston  College.  To  prywatna  szkoła koło Evansville.

—  To prawie w Kentucky. Zainteresowanie Houstona wzrosło.

—  Tak, skąd pan wie?

—  Wychowałem się w Louisville. Nie byłem w domu od... no, od kiedy zostałem tu oddelegowany. Mówią, że smog jest jeszcze gorszy.

—  Może pan wierzyć.                                                 m

—  Postęp. Boże zachowaj nas. Uczy pan...?

—  Literatury.

—  Jest pan pisarzem? — Wzbudziło to jeszcze większe zainteresowanie Andrewsa.

—  Opublikowałem cztery powieści.

—  To pozwoliło panu na podróż za ocean?

Houston poczuł mrowienie w kręgosłupie. Coś stało się w jego żołądku.

—  Pan nie zadaje tych pytań ot tak sobie. Ma pan powód. — Spoglądał wściekły na Andrewsa. — Jeśli pan sądzi, że sobie to wyobrażam, ponieważ piszę, zmyślam to...

—  Nie, proszę pana. Wcale tak nie myślę. Ale proszę zostać jeszcze chwilę. Sądzę, że nie był pan przedtem we Francji.

—  Gdybym był, przyjechałbym zobaczyć grób ojca.

—  Lecz odwiedzenie grobu ojca nie było powodem pańskiego przyjazdu do Francji.

—  Nie rozumiem.

—  Kiedy oboje państwo planowali tę podróż, jej głównym celem nie był...

—  Przyjazd na cmentarz? Nie, moja matka zmarła. Po pogrzebie musiałem wyjechać.

—  I pomyślał pan, że skoro już tu pan przyjechał, to mógłby pan złożyć mu hołd.

—  Ciągle myślałem o jej śmierci. Ale nie rozumiem. Skąd pan...

—  Przyjechał pan bez przygotowania. Bez żadnych informacji,

18

óre mogłyby mi pomóc. Na przykład numer kolejny pańskiego ojca. y zna pan chociaż jego stopień?

—  Kapral.

_ To już coś. Po powrocie do domu niech pan przeszuka rodzinne kumenty. Niech pan też zrobi kopię listu z Departamentu Wojny

pańskiej matki i innych dokumentów, jakie się znajdą.

__ One nie istnieją.

__ Proszę? — Andrews zamrugał oczami ze zdziwienia.

__ Matka spaliła wszystko, listy ojca, fotografie, pismo z Departamentu Wojny. Wszystko. Kochała go bardzo. Myślę, że się załamała. Próbowała wszystko usunąć z pamięci. Cokolwiek mogło go przypominać, zostało zniszczone.

__ Słucham pana, ale nie mogę zrozumieć.

—  Już panu powiedziałem, bardzo go kochała.

—  Nie — powiedział Andrews stanowczo. — Nie rozumiem, skąd bierze się pana pewność, że został pochowany właśnie tutaj.

—  Ona mi powiedziała.

—  Kiedy?

—  Gdy trochę podrosłem. Kiedy zacząłem ją pytać, dlaczego nie mam ojca.

—  Jest pan pewien swojej dziecięcej pamięci? — Twarz nadinten-denta skrzywiła się z niedowierzaniem.

—  Często o tym mówiła. Widzi pan, później żałowała tego, co zrobiła, że nie ma jego zdjęć ani listów. Stał się dla nas swego rodzaju legendą. Powtarzała o nim różne historie, słowo w słowo. Sprawiła, że

ibiecałem pamiętać każdy szczegół. „Peter" — ciągle pamiętam jej Iowa. — „Peter, chociaż twój ojciec zginął, on ciągle żyje, tak długo, jak długo my go pamiętamy."

Andrews postukiwał ołówkiem po biurku.

-  On myśli, że zwariowałem! — odezwał się z Janice obok citroena. Wiatr ucichł. Chmury świeciło mocnym blaskiem.

-  Ależ nie — powiedziała Janice patrząc na niego zakłopotana. —

Houston. Stał też zniknęły. Słońce

19

A ty co byś zrobił na jego miejscu? Czy ten wojskowy sknera zmyśla, czy też ty po prostu nie pamiętasz?

—  Przecież ci powiedziałem...

—  Wierzę ci. Nie potrzebujesz mi udowadniać, jak dobrą masz pamięć. Widziałam, jak sobie radzisz bez notatek na wykładach. Ja nie mam potrzeby się przekonywać. Ale nadintendent tak. Dla niego fakt nie jest faktem, dopóki nie został opisany na papierze i dwukrotnie sprawdzony. Jeżeli chodzi o niego, zrobił dla ciebie wszystko, co mógł, zważywszy ilość informacji, jakie mógł uzyskać.

—  Co oznacza, że sądzi, iż zwariowałem.

—  Nie. Mylisz się.

Houston przeczesał włosy palcami. Z zakłopotaniem spoglądał na przygniatający biały budynek.

—  Dobra, przyznaję mu wiele racji. Może to ja się mylę. — Odwrócił się nagle do niej. — Ale nie dlatego, że nie pamiętam. To matka mogła zapomnieć.

—  Nie możemy już jej zapytać.

—  No i co teraz? — zapytał Houston, pełen bólu,  niechęci i dezaprobaty. — Zostawimy to tak po prostu, jak jest?

—  Możemy napisać po powrocie do Departamentu Wojny.

—  Ale teraz jesteśmy tutaj. Gdzieś blisko grobu ojca.

—  Jeśli odszukasz jakieś dokumenty, Andrews, być może, znajdzie ten grób, gdy tu znowu przyjedziemy. W końcu sam przedtem mówiłeś: co to za różnica? — Zamrugała oczami, jak gdyby nagle zdała sobie sprawę ze znaczenia słów, które wypowiedziała. — Zapomnij to ostatnie.

Houston zmierzył ją wzrokiem.

—  Dla mnie, faceta w średnim wieku, nie ma to większego znaczenia. Do diabła, moje życie nie zmieni się, jeśli stanę nad jego grobem. Ale dla tego chłopca, który dorastał wśród wspomnień o ojcu... Cholera, co się ze mną dzieje?

—  Nic. Jesteś sentymentalny. To nawet ciekawe. Houston uśmiechnął się do niej.

—  Wiesz, co mówisz.

—  Powinnam. Wystarczająco długo jestem twoją żoną. Pocałował ją.

Spoglądając raz jeszcze na budynek, ujrzał w oknie wpatrzoną gdzieś w dal postać.

—  To nie ja się mylę — zwrócił się do niej.

20

_- Co?

__ Nic, tylko... Ten cholerny ból głowy. Możesz poprowadzić?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin