Hamilton Peter - Świt Nocy 01 - Dysfunkcja Rzeczywistości 02 - Ekspansja.pdf

(2090 KB) Pobierz
PETER F . . HAM I ILTON
DYSFUNKC J JA
RZECZYW I ISTOŚC I I
T OM 2
EKSPANS J JA
T ŁUMACZYŁ : : D AR I IUSZ K OPOC I IŃSK I I
1
Graeme Nicholson siedział na swoim ulubionym stołku w „Rozbitym
Kontenerze”, możliwie najdalej od hałaśliwego bloku audio.
Przysłuchiwał się uważnie słowom Diega Sanigry, który narzekał na
nieludzkie traktowanie „Bryanta” przez Colina Rexrewa. Transportowiec
kolonizacyjny przyleciał na Lalonde przed dwoma dniami i na razie żaden z pięciu i
pół tysiąca osadników nie został wyjęty z kapsuły zerowej. Zdaniem rozgoryczonego
Sanigry, gubernator nie miał prawa wstrzymywać wysadzania pasażerów, bo
wyrządzał im tym wielką niesprawiedliwość. A tymczasem energia zużywana przez
statek w ciągu godzin postoju kosztowała majątek. Jak już nieraz bywało,
przedsiębiorstwo przewozowe obarczy winą załogę.
Zarobki pójdą w dół, premie zostaną cofnięte, a perspektywy awansu oddalą
się – może nawet na zawsze.
Graeme Nicholson kiwał współczująco głową, zapisując te żałosne biadolenia
w nanosystemowej komórce pamięciowej. Był to dobry materiał wyjściowy, choć
niewiele nadawało się do wykorzystania. Losy zwyczajnych ludzi w dziejowej
zawierusze. Sprawy, które zawsze tak umiejętnie przedstawiał.
Graeme miał siedemdziesiąt osiem lat, przy czym od pięćdziesięciu dwóch
pracował jako reporter. W sztuce dziennikarstwa nie nauczyłby go niczego nowego
żaden kurs dydaktyczny. Dzięki zdobytym doświadczeniom mógłby układać własne
kursy, tyle że nie narodził się jeszcze taki kierownik agencji informacyjnej, który
chciałby do tego stopnia deprawować początkujących korespondentów. Był
rasowym łowcą reportaży, każde prozaiczne nieszczęście umiał podnieść do rangi
wielkiej bohaterskiej tragedii. Przyglądał się bacznie ciemnej stronie ludzkiej duszy,
wyciągając na światło dzienne cierpienia i niedole maluczkich – skazanych na
poniewierkę, nieumiejących bronić się przed brutalnymi, bezdusznymi
mechanizmami rządów, koncernów i biurokracji. O nie, nie wyrażał w ten sposób
buntu przeciwko moralnemu porządkowi świata, nie widział siebie w roli obrońcy
uciśnionych. Obnażanie prawdziwych uczuć człowieka po prostu dodawało
pikanterii opowiadanej historii, zapewniało lepszą oglądalność. Nawet, w pewnej
mierze, upodobnił się do nieszczęśników, których towarzystwo tak lubił – mniej
podejrzliwych wobec osobnika w źle skrojonym ubraniu, mającego nalaną twarz i
zwilgotniałe oczy.
Jego doniesienia wypadały całkiem nieźle w popularnych serwisach
informacyjnych, ale ponieważ koncentrował się na ponurych aspektach życia,
wyrabiając sobie markę specjalisty od taniej sensacji, z czasem został całkowicie
odsunięty od prestiżowych spraw; nie pamiętał, aby w ciągu ostatnich dziesięciu lat
powierzono mu bodaj jeden poważny temat. Ostatnio w neuronowym nanosystemie
rzadziej zapisywał nagrania sensywizyjne, a częściej uruchamiał programy
stymulacyjne. Przed ośmiu laty szefowie Time Universe na czas nieograniczony
wysłali go w teren, gdzie dostawał błahe i niewdzięczne zadania, jakie powinien
odrzucić każdy szanujący się reportażysta. Robili wszystko, byle nie widywać go w
studiach czy biurach redakcyjnych, dokąd przenieśli się jego rówieśnicy.
Ale teraz z tym koniec! Nareszcie przestaną się z niego naśmiewać. Tylko on
przebywał na miejscu wydarzeń i znał tutejsze realia.
Był niezastąpiony. Dzięki Lalonde zamierzał zgarnąć nagrody, które go
omijały przez te wszystkie lata, a później może wrócić na ojczystego Decatura i tam
wystarać się o ciepłą posadkę za biurkiem.
Na Lalonde przyleciał przed trzema miesiącami, aby zebrać garść plenerów i
sensywizyjnych wrażeń do rdzeni pamięciowych w redakcyjnej bibliotece. Miał
skompletować materiał dokumentalny o pionierskim życiu w nowym świecie. Aż
nagle spadło na planetę to wspaniałe nieszczęście. Co jednak mogli uważać za
nieszczęście tutejsi mieszkańcy, Rexrew i personel administracyjny LDC... było dla
Nicholsona przysłowiową manną z nieba. Mieli tu do czynienia z wojną,
powstaniem skazańców albo inwazją ksenobiontów – w zależności od tego, z kim się
rozmawiało. Rozważania na temat wszystkich trzech teorii umieścił na fleksach,
które w zeszłym tygodniu „Eurydice” zabrał na Avon. Nie mógł się jednak nadziwić,
że choć minęło dwa i pół tygodnia, gubernator Rexrew nie wyjaśnił jeszcze w
oficjalnym oświadczeniu, co właściwie dzieje się w hrabstwach nad Quallheimem i
Zamjanem.
– Ten bliski współpracownik Rexrewa, Terrance Smith, mówił coś, że chcą nas
odesłać na inną planetę w pierwszym stadium zasiedlania – skarżył się Diego
Sanigra. Pociągnął łyk piwa ze szklanego kufla. – Jakby to miało załatwić sprawę. Bo
wyobraź sobie, że jesteś kolonistą, zapłaciłeś za przelot na Lalonde, aż tu raptem po
wyjściu z kapsuły dowiadujesz się, że to Liaotung Wan. No wiesz, rdzennie chińska
planeta. Na pokładzie mamy samych eurochrześcijan; myślisz, że miejscowi
powitaliby ich z otwartymi ramionami?
– Czy Smith proponował, żebyście ich tam zabrali?
Sanigra prychnął z irytacją.
– Daję ci tylko taki przykład.
– A co z rezerwą paliwa? Macie dość helu i deuteru, żeby polecieć na drugą
planetę kolonialną, a potem jeszcze wrócić na Ziemię?
Diego Sanigra zaczął coś tłumaczyć. Nicholson nie przysłuchiwał się zbyt
uważnie, błądząc wzrokiem po dusznym, zatłoczonym pomieszczeniu. Na
kosmodromie jedna ze zmian skończyła właśnie pracę. W tych dniach McBoeingi
odbywały niewiele lotów. Na orbicie rozładowywano zaledwie trzy frachtowce, a
dowódcy sześciu transportowców kolonizacyjnych wciąż czekali na decyzję Rexrewa
w sprawie pasażerów. Większość załóg kosmolotów przychodziła do pracy tylko po
to, żeby im później nie odmówiono wypłaty.
Ciekawe, jak zareagowali, gdy odebrano im nadliczbówki, rozmyślał Graeme.
Można by z tego ułożyć interesujący reportaż.
Tutaj, w „Rozbitym Kontenerze”, nie odczuwało się tak wyraźnie dramatów
rozgrywających się w innych częściach miasta. W tym peryferyjnym dystrykcie nikt
nie buntował się ani nie wznosił gniewnych okrzyków przeciwko zesłańcom czy
gubernatorowi: w okolicy mieszkały przeważnie rodziny pracowników LDC.
Wieczorem tłumnie zaglądali tu ludzie chcący przy alkoholu zapomnieć o
codziennych troskach. Kelnerki zwijały się między stolikami jak w ukropie.
Wentylatory obracające się chyżo pod sufitem nie radziły sobie z duchotą.
Blok audio zaczął szwankować: Graeme usłyszał, jak muzyka zwalnia, a głos
piosenkarki pogłębia się do groteskowego, basowego bełkotu. Potem jeszcze raz
zmienił barwę, przechodząc tym razem w dziewczęcy sopran. Zebrani wokół
słuchacze wybuchali śmiechem, a jeden rąbnął pięścią w urządzenie. Po chwili
dźwięki wydobywające się z kolumny zabrzmiały znowu normalnie.
Opodal przechodziła akurat przeurocza nastolatka w towarzystwie
wysokiego mężczyzny. Jego twarz wydała się Nicholsonowi dziwnie znajoma. W
dziewczynie rozpoznał jedną z tutejszych kelnerek, aczkolwiek na ten wieczór
włożyła dżinsy i zwykłą bawełnianą bluzeczkę. Za to jej kompan, drągal w średnim
wieku z króciutką bródką i małym kucykiem, ubrany w szykowną skórzaną kurtkę i
szare szorty, wyglądał jak wykapany edenista.
Szklanka wypadła z odrętwiałych palców Nicholsona, by roztrzaskać się na
drewnianej podłodze. Piwo ochlapało mu buty i skarpetki.
– Jasna cholera – wychrypiał przez ściśnięte gardło.
– Co z tobą, chłopie? – Diego wyglądał na zdenerwowanego, że przerwano
mu w pół skargi.
Graeme z trudem oderwał wzrok od nowo przybyłych.
– Ee... nic mi nie jest – wyjąkał.
Dzięki Bogu, że nikt nie zwrócił na niego uwagi. Zarumieniony, pochylił się,
żeby pozbierać kawałki szkła. Kiedy się wyprostował, podejrzana para dotarła do
barku. Upłynęła krótka chwila, a jednak udało im się już przecisnąć przez ciżbę.
Choć nie mogło być mowy o pomyłce, Graeme polecił nanosystemowi
uruchomić w trybie nadrzędności wyszukiwarkę programową. Z katalogu
osobistości życia publicznego wyłoniła się wizualizacja, którą zapisał do komórki
pamięciowej przed czterdziestu laty. Pasowała jak ulał.
Laton!
Porucznik Jenny Harris szarpnęła cuglami gniadosza, objeżdżając szerokim
łukiem wielkie drzewo kaltukowe. Jej jedyne doświadczenia z końmi ograniczały się
do kursu dokształcającego i tygodnia spędzonego w siodle, kiedy przed pięciu laty
ESA organizowała na Kulu szkolenia z zakresu wykorzystania zastępczych środków
transportu. I oto do czego doszło: dowodziła ekspedycją wojenną w jednym z
najdzikszych zakątków dżungli w dorzeczu Juliffe, starając się nie wpaść na zbrojne
oddziały wroga. Powróciła na siodło w niezbyt miłych okolicznościach. Miała
wrażenie, że koń wyczuwa jej udrękę, trudno nim było kierować. Wystarczyły trzy
godziny jazdy, żeby mięśnie dolnej partii tułowia zaczęły domagać się odpoczynku,
ręce zdrętwiały, a otartym pośladkom, przez chwilę wręcz pozbawionym czucia,
coraz bardziej dokuczał piekący ból.
Ciekawe, jak implanty dają sobie radę z tymi niewygodami?
Neuronowy nanosystem uruchomił program rozszerzonej analizy
sensorycznej, poprawił widzenie peryferyjne i przesunął próg słyszalności, badając
zbierane sygnały w poszukiwaniu śladów ukrytego wroga. Doprawdy, elektroniczna
paranoja.
Odkąd zeszli z pokładu „Isakore”, nic nie stanowiło dla nich zagrożenia, jeśli
nie liczyć sejasa, który jednak wolał nie rzucać się w pojedynkę na trzy konie.
Z tyłu brnęli przez dżunglę Dean Folan i Will Danza. Zastanawiała się, jak
sobie radzą ze zwierzętami. Świadomość, że ją osłaniają dwaj żołnierze z oddziału
taktycznego brygady G66 należącej do Agencji, uspokajała nerwy skuteczniej niż
najlepszy program stymulacyjny. Sama otrzymała ogólne przeszkolenie z zakresu
tajnej działalności w terenie, lecz oni zostali do niej dosłownie stworzeni:
odpowiednie połączenie nanonicznych suplementów i modyfikacji genetycznych
uczyniło z nich groźne maszyny do zabijania.
Dean Folan był spokojnym trzydziestokilkuletnim mężczyzną o hebanowej
skórze i tego rodzaju miękkich rysach, jakie spotykało się u większości ludzi
genetycznie udoskonalonych. Był średniego wzrostu, ale za to kończyny miał tak
długie i krzepkie, iż w porównaniu z nimi tułów wydawał się skarlały. Jenny
wiedziała, że stoją za tym wzmacniane mięśnie i kości utwardzane włóknem
krzemowym – specjalnie wydłużone, aby ułatwić stosowanie dźwigni i dać więcej
miejsca dla implantów.
Will Danza idealnie pasował do popularnego wyobrażenia o nowoczesnym
żołnierzu: dwadzieścia pięć lat, wysoki, barczysty, długie i prężne mięśnie. Genotyp
dawnego pruskiego żołnierza: blondyn, kulturalny, rzadko uśmiechnięty. Roztaczał
wokół siebie niemal namacalną aurę zagrożenia; z kimś takim nikt, choćby
najbardziej pijany, nie szukał w barze zaczepki. Jenny podejrzewała, że poczucie
humoru jest mu obce, choć z drugiej strony w ciągu ostatnich trzech lat trzykrotnie
brał udział w tajnych misjach w terenie. Kiedy przygotowywali wyprawę do
dżungli, przejrzała plik z danymi na jego temat i musiała przyznać, że były to ciężkie
zadania: po jednej z akcji trafił na osiem miesięcy do szpitala, gdzie dosłownie
odbudowano go ze sklonowanych organów, ale też otrzymał Szmaragdową
Gwiazdę z rąk samego diuka Saliona, najstarszego kuzyna Alastaira II i
przewodniczącego komisji bezpieczeństwa Tajnej Rady Kulu. Podczas rejsu w górę
rzeki nigdy o tym nie rozmawiał.
Puszcza zaczęła z wolna zmieniać swe oblicze. Rozłożyste, splątane drzewa
ustępowały miejsca wysokim, smukłym pniom z pióropuszami puszystych liści
wyrastających trzydzieści metrów nad ziemią. Na dole płożył się zwarty kobierzec
pnączy, które wiły się po drzewach prawie do połowy ich wysokości niczym
stożkowe, inkrustowane kolumny. Widoczność wyraźnie się polepszyła, lecz konie
musiały wyżej podnosić kopyta. W górze pnączaki przeskakiwały z pnia na pień
niewiarygodnymi susami, śmigając w stronę dających im schronienie liści. Aż dziw,
że nie zsuwały się po śliskiej korze.
Po kolejnych czterdziestu minutach dotarli nad brzeg strumyka.
Jenny powoli i ostrożnie zsunęła się z siodła, żeby koń mógł spokojnie ugasić
pragnienie. W oddali dostrzegła stado danderilów uciekające w podskokach od
Zgłoś jeśli naruszono regulamin